środa, 29 sierpnia 2012

14. Przemyślenia


    Czas biegł nieubłaganie, co wyraźnie odbijało się na uczniach Hogwartu. Wspomnienie świąt i ciepłej, rodzinnej atmosfery wyparowało z profesorskich głów wraz z resztkami grudniowego śniegu. Zastąpione zostało ogólnym wyczuleniem na uczniowskie wybryki, które w przedziwny sposób pokrywało się z dwudziestostopniowymi mrozami, które ścięły Zakazany Las i graniczące z nim błonia, oraz, zdawać by się mogło, nauczycielskie serca. W zamku na powrót zapanowała znana wszystkim atmosfera wytężonej nauki i dyscypliny, wcześniej przerwana przedświątecznym rozgardiaszem. Wraz z początkiem drugiego tygodnia stycznia do szkoły powrócił również Roger Bones. Zjawił się cały i zdrowy, bez śladu działania uroku i bez wyrzutów sumienia w stosunku do Lily Evans, na której list nie raczył odpowiedzieć.
***
            - Niech to szlag – mruknęła Jamie, ponuro wpatrując się w szarą breję pod nogami. Szły właśnie w trójkę na lekcję zielarstwa, wszystkie w wyjątkowo złych nastrojach, non stop to ślizgając się na podstępnej ścieżce, to zakopując w zwałach brudnego śniegu, który walał się tu od ostatnich opadów i to tajał, to znów zamarzał.
- Co się stało? – spytała Leanne głosem pozbawionym jakiegokolwiek zainteresowania. Miała zaczerwienione z niewyspania oczy i wyglądała na osobę, która boryka się z wyrzutami sumienia.
- Nienawidzę zimy – wyjaśniła powściągliwie, ze złością torując sobie drogę. Była zła jak osa i najwidoczniej nie zamierzała nikomu wyjawić prawdziwego powodu.
Lily nie skomentowała tego w żaden sposób, pochłonięta własnymi myślami. Odkąd dowiedziała się o całej sprawie z Rogerem, wydawało jej się, że wszelkie jej wątpliwości co do jego uczuć znikną bezpowrotnie. Tymczasem on nie odpisał na list, który w końcu zdecydowała się wysłać, ani też nie dał znaku życia w żaden inny sposób. Może po prostu uznał powiadomienie Lily o rozwoju wypadków za zbyteczne.
Odetchnęła głęboko, zatrzymując się przed cieplarnią numer trzy. Zebrała się tam już spora grupka przytupujących z zimna uczniów. Przywitali trzy Gryfonki obojętnymi spojrzeniami, które jasno wyrażały, że bardziej by się ucieszyli z przybycia profesor Sprout, która wpuściłaby ich do szklarni, w której temperatura aż tak nie dawałaby im w kość.
            Lily odruchowo dokonała przeglądu osób, które stawiły się przed czasem. Lekcje zielarstwa Gryfoni od niepamiętnych czasów odbywali w towarzystwie Puchonów, co w pewnym stopniu tłumaczyło przyspieszone bicie jej serca. W przytupującej z zimna grupce nie dostrzegła jednak znajomej sylwetki Rogera. Sama nie wiedziała, czy była bardziej zadowolona, czy też rozgoryczona z tego powodu.
***
            Dzień mijał powoli. Zdecydowanie zbyt wolno, jak stwierdziła Leanne. Każda sekunda dłużyła jej się niemiłosiernie, wypełniona natrętnymi myślami o miękkim, ciepłym łóżku i kojącym śnie. Niestety, nie dane jej było odpocząć. Akurat tego dnia profesor Sprout uparła się, że Leanne musi zająć się jadowitą tentakulą. Kobieta, najwyraźniej nie w sosie, częstowała klasę zgryźliwymi komentarzami dotyczącymi każdego z osobna, lecz głównie nieporadności Leanne. Po dwóch kwadransach służenia za przykładowy egzemplarz fatalnej zielarki, czerwona ze wstydu Leanne opuściła szklarnię z dwoma ukąszeniami, hamując łzy bezsilnej złości. Nawet pocieszające spojrzenie, które rzucił jej Remus, nie było w stanie poprawić jej samopoczucia.
Wypuściła powietrze z płuc, czując, jak drętwieje jej wyciągnięta przed siebie ręka. Siedziała na brzegu łóżka w Skrzydle Szpitalnym, z dala od gwarnego korytarza. Trwała właśnie przerwa. Miała niezbitą pewność, że antidotum, które zaaplikowała jej pani Pomfrey, całkowicie zniweluje działanie jadu dokładnie w tym momencie, w którym zadzwoni dzwonek na następną lekcję.
- I jak? – pytanie uprzedziło nadejście pielęgniarki.
- Fioletowe kropki z ramienia już zniknęły, jeśli o to pani pyta – odparła zmęczonym głosem. Kobieta energicznie ujęła ja za nadgarstek i z bliska obejrzała jej rękę. Mruknęła z aprobatą, stukając różdżką w jej łokieć. Leanne poczuła, jak znika odrętwienie, będące skutkiem znieczulenia.  Pani Pomfrey krzątała się wokół, mamrocząc coś do siebie. Zanim się zorientowała, pielęgniarka wetknęła jej do ust termometr i podciągnęła powieki, ze zmarszczonym czołem oglądając przekrwione oczy dziewczyny.
- Nic ci nie jest, ale musisz coś zjeść i dobrze się wyspać – zawyrokowała, wyciągnąwszy termometr – A póki co, możesz wracać na lekcje.
Westchnęła ciężko, powstrzymując się od przewrócenia oczami.
- Dziękuję bardzo – odparła – Może jeszcze zdążę na drugie śniadanie.
Zabrała torbę i przecisnąwszy się między łóżkami, wyszła na korytarz.
Gdy usłyszała jęk zamykających się za nią drzwi, odczuła pewną ulgę.
- Przynajmniej tu nie jest tak biało – przemknęło jej przez głowę.
***
            Nie miała najmniejszej ochoty iść na lekcję starożytnych runów. Pomimo tego, że na dworze królował siarczysty mróz, w klasach panowała niezrozumiała duchota. Było w tym dniu coś niepokojącego – zbyt wiele osób miało wisielczy humor, powietrze było zbyt nieruchome, temperatura zbyt niska, a nauczyciele zbyt bezwzględni, by to wszystko nie skończyło się burzą. Co prawda raczej w przenośni, z uwagi na porę roku.
            Lily zdjęła z nadgarstka gumkę do włosów i zebrała swoje rude loki w kucyk. Zimą zawsze były wyjątkowo niesforne i kręciły się we wszystkie strony. Schowała zmarznięte dłonie w rękawach swetra i ledwie powstrzymując się przed zaciśnięciem powiek, wkroczyła, niczym na pole bitwy, na nie do końca zagospodarowany kawałek korytarza, na którym zawsze się zbierali przed runami.
            Nie było tam Rogera. W miejsce ulgi, którą poczuła w takiej samej sytuacji kilka godzin wcześniej, tym razem pojawiła się irytacja. W ciągu ostatniego kwadransa zdołała pogodzić się z nieuchronnością konfrontacji i teraz odczuwała złość, zupełnie, jakby chłopak z premedytacją pokrzyżował jej plany.
Uśmiechnęła się przelotnie do drugiego Puchona, którego imienia nigdy nie pamiętała. Gdy rozważała zagadnięcie go w sprawie nieobecności kolegi, zauważyła Nikę.
            Jak zwykle, siedziała na kamiennym parapecie w pozie wyrażającej swobodę i pewność siebie. Na podłodze, pod nieruchomymi czarnymi baletkami leżała otwarta torba z wysypującą się zawartością.  Lily zwróciła uwagę na notatnik w karmazynowej, wysłużonej okładce. Piwne oczy obojętnie śledziły ruchy Lily zza kurtyny czarnych włosów, jednak Krukonce nie drgnął  żaden mięsień, nie wykonała nawet najmniejszego ruchu w jej stronę.
Lily podjęła to wyzwanie: nie wykonała ani jednego powitalnego gestu, po prostu dalej mierzyły się spojrzeniami. Oczy piwne kontra oczy zielone.
            Nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalej losy tego pojedynku, bo przerwało go nadejście nauczycielki. Profesor Kissington rozłożyła ramiona, zapraszając swoich uczniów do Sali, narzekając na pogodę i miło zagadując. Nica zsunęła się z parapetu i zupełnie ją ignorując, przecisnęła się obok nich. Zdecydowanie skierowała się na koniec klasy i usiadła w jednej z ostatnich ławek, z miną, która nie wyrażała absolutnie żadnych emocji, rozkładając tabele runiczne na blacie.
Lily obserwowała ją przez chwilę ze zmarszczonym czołem, szybko jedna włączyła się do rozmowy toczącej się za jej plecami. Wybrała trzecią ławkę pod oknem, zastanawiając się, w którym momencie – jeśli w ogóle – pojawi się Roger Bones.
***
Tak jak przypuszczała, zanim zdążyła dojść do Wielkiej Sali, zadzwonił dzwon ogłaszający koniec przerwy. Westchnęła, czując nieprzyjemne ssanie w żołądku. Starała się zebrać myśli, by ustalić, w którą stronę powinna się udać. Pierwszy raz od dawna nie mogła sobie przypomnieć, jaka jest następna lekcja. Westchnęła powtórnie, przetrząsając torbę w poszukiwaniu rozkładu zajęć.
- Teraz mugolozwnawstwo – usłyszała znajomy głos – Ale profesorowi Balleyowi podobno coś wypadło. Profesor McGonagall stwierdziła, że mamy siedzieć w pokojach wspólnych, bo nie zorganizuje nam zastępstwa.
- Wreszcie jakaś dobra nowina – odparła Leanne, uśmiechając się nieśmiało . Puściła torbę i podeszła do Remusa Lupina. Chłopak trzymał w ręku pokaźnych rozmiarów stosik tostów owiniętych w papierowe serwetki.
- Zauważyłem, że nie dotarłaś na drugie śniadanie – wyjaśnił, dostrzegając jej spojrzenie – Wziąłem to na wypadek, gdybyś była głodna.
- Dziękuję – z wdzięcznością przyjęła pierwszą kanapkę i od razu ugryzła kawałek chrupiącej skórki – Umierałam z głodu.
            Korytarz opustoszał w mgnieniu oka, oni jednak nie ruszyli się z miejsca. Ona jadła, starając się nie robić tego zbyt łapczywie, a on udawał, że wcale na nią nie patrzy.
W pewnym momencie ostrożnie podniósł rękę i delikatnie wytarł odrobinę dżemu z kącika jej ust. Serce Leanne na moment stanęło. Poczuła, że się rumieni.
- Pójdziemy do Pokoju Wspólnego? – zaproponował Lupin, taktownie udając, że nie widzi jej czerwonych policzków – Dobrze byłoby nie wpaść na McGonagall.
- Racja – uśmiechnęła się, wyobrażając sobie wściekłą minę kobiety. Przyjmując drugą kanapkę, pierwszy raz tego dnia poczuła, że nie może go zaliczyć do straconych.
***
            Lily wyszła na korytarz. Szła powoli, w zamyśleniu, nie zastanawiając się nad tym, dokąd zmierza. Roger nie pojawił się na numerologii i ten fakt sprawił, że Gryfonka już kompletnie nie wiedziała, co to ma oznaczać. Ich związek to było coś, czego absolutnie nie mogła się spodziewać – nie byłaby dziewczyną, gdyby nie wyczuła, że Bones darzy ją czymś więcej niż sympatią czysto koleżeńską. Nawet nie pamiętała, jak to się stało, że wmanewrował ją we wspólny spacer po błoniach – po prostu jakoś tak wyszło, że się zgodziła. I nie wiedzieć jak, bardzo dobrze odnalazła się w jego towarzystwie. Nie przypuszczała, że mogą mieć aż tyle wspólnych tematów, tak samo jak nie sądziła, że z niecierpliwością będzie wyglądać następnej możliwości spotkania. Dalej jakoś się to wszystko potoczyło: Roger był osobą ciepłą, z którą w każdej sytuacji czuła się swobodnie. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa, ale przede wszystkim – pozwalał jej czuć to, co każda kobieta czuć pragnie, choćby w głębi duszy – że jest zupełnie wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju,
            Ta przygoda, która nabrała tempa tuż przed ich powrotem na święta do domów, była czymś, czego Lily Evans nigdy wcześniej nie przeżyła. Owszem, było kilku chłopaków, którzy na jakiś czas podbijali jej serce, jednak te wspomnienia były nierozerwalnie związane z tak silnymi, że aż bolesnymi motylkami w brzuchu, częstymi rumieńcach buchającymi na policzki w najmniej odpowiednim momencie, niepewnością i onieśmieleniem. Przy żadnym z nich nie czuła się tak swobodnie i naturalnie jak przy Rogerze; nie denerwowała się przed każdym spotkaniem z godzinnym wyprzedzeniem, nie szykowała się na każde z nich tak, jakby miało być najważniejsze – po prostu było jej przy nim dobrze, choć czasami brakowało jej tych skrajnych emocji i podekscytowania.
Wiedziała, że powód jest jeden: to on się o nią starał, a nie odwrotnie. Zdawała sobie też sprawę, że to nie miłość, a nawet nie do końca zauroczenie. Ale nie przeszkadzało jej to, bo nigdy wcześniej nie czuła się tak.. dorośle. Nikt nigdy nie dbał o nią tak czule, nie dawał jej tak często do zrozumienia, że jest nie tylko piękna, ale cudowna w każdej komórce swego ciała. Lily rozpływała się w tym poczuciu względnej stabilizacji i z czasem zaczęła też odwzajemniać uczucie, którym ja darzył.
            Tak było do tej pory. A teraz, właśnie kiedy specjalnie dla niego przedefiniowała sobie pojęcie miłości, okazało się, że nie może na nim polegać tak, jak jej się wydawało.
- No i pięknie – podsumowała na głos swoje rozmyślania – Nieźle pozwoliłam się omamić.
Po prostu jesteś naiwna.
Zmarszczyła brwi, słysząc ten irytujący głosik w swojej głowie. Zanim jednak zdążyła to rozważyć, po plecach przebiegł jej dreszcz. Ktoś zawołał ją po imieniu, a ona bardziej domyślała się autora, niż go rozpoznała.
***
            W dormitorium Huncwotów panowała pełna powagi cisza. Było to niecodzienne i w pewnym sensie niepokojące, ponieważ po wesołej atmosferze miłego rozleniwienia nie pozostał nawet ślad. Syriusz i Peter siedzieli na brzegu łóżka; Remus stał, opierając się o ścianę, natomiast James przechadzał się w tę i z powrotem po pokoju, obracając w palcach różdżkę.
- Nie udało mi się dorwać tych papierów, które przyszły do ojca – oświadczył ten ostatni – A szkoda, bo z nich na sto procent dowiedzielibyśmy się, co się dzieje…
- A z tego, co wywęszyliśmy, robi się niebezpiecznie – wtrącił Syriusz.
- …Nadal nie wyjaśnili śmierci tej kobiety z ministerstwa, a to nie jedyne morderstwo. Co najmniej dwa nie zostały podane do publicznej wiadomości. Ojciec chodzi podenerwowany. W święta kilka razy odwiedzali go jacyś podejrzani ludzie.. Na pierwszy rzut oka nic ich nie łączyło, nie mieli żadnych cech wspólnych. Był jakiś facet, który pewnikiem był aurorem, nieźle był poharatany. Wyglądał, jakby stoczył walkę ze smokiem, co nie, Łapa?
Black przytaknął, krzywiąc się nie znacznie.
- Dziwny typek. Była też jakaś laska… całkiem niezła była – rozmarzył się nagle, przymykając powieki.
- Laska? – zdziwił się Remus – W naszym wieku?
- Nie, miała gdzieś pod trzydziestkę – sprostował James – Tak myślę. Cała ubrana na czarno i z tak ponurym wyrazem twarzy, że można się było przestraszyć. Ale to nic – najważniejsze, że był też sam Dumbledore.
Lupin rozważał te rewelacje, w skupieniu marszcząc brwi.
- Widzieliście go? – pisnął Peter – Czego chciał od twojego ojca?
- Nie wiemy – odparł zasępiony Rogacz – Udało nam się tylko podsłuchać, jak ojciec mówił o tym matce. Pytałem go kilka razy, czego ci wszyscy ludzie szukają w naszym domu, ale za każdym razem mnie zbywa. Cokolwiek się dzieje, poświęca mnóstwo energii, żebym się w żaden sposób nie dowiedział prawdy.
Po tych słowach zapadła posępna cisza, którą przerwał Peter:
- Ale co się może dziać? Co my możemy mieć wspólnego z jakimiś morderstwami?
W jego głosie wyczuwalna była nutka paniki. Pozostała trójka przyjaciół spojrzała po sobie z zafrasowanymi minami.
- Na razie nic, Glizdogonie – odezwał się w końcu Remus, ostrożnie dobierając słowa – Pytanie tylko, czy tak będzie nadal.
***

- Lily – powtórzył, doganiając ją – Dobrze cię wreszcie widzieć.
- Cześć, Roger – odpowiedziała oszczędnie, obejmując rękami ramiona.
Zapadła chwila niezręcznej ciszy, kiedy blondyn, najwyraźniej nie przygotowany na tak chłodne przyjęcie, spoglądał na nią niespokojnie.
- Jak leci? – spróbował, podskórnie wyczuwając, że póki co nie powinien zmiejszać odległości między nimi.
- Świetnie – odparła i na chwilę zacisnęła usta w wąską linię – A tobie jak minęły święta?
- Nienajgorzej – mruknął, tracąc nieco animuszu. Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Doprawdy? W Świętym Mungu?
Chłopak zgasł w oczach, zerkając na nią  z zaskoczeniem.
- Skąd o tym wiesz? – zaryzykował. Wyglądał jak jeden wielki znak zapytania.
- Nie dostałeś mojego listu? – specjalnie nie udzieliła odpowiedzi na to pytanie, zdecydowana pokierować rozmową na własnych zasadach.
- Ja… - wyjąkał – Ja od pewnego czasu nie czytałem żadnych listów.
- Ale mogłeś rozpoznać Philippę – zauważyła – chyba że posądzasz mnie o rozsyłanie uroków sowią pocztą.
- Moja mama musiała odebrać listy – powiedział, skruszony – Nie miałem pojęcia, że dowiedziałaś się, co się stało.
Lily po raz drugi przemilczała wizytę w gabinecie McGonagall.
- Szkoda, że sam nie wpadłeś na to, że chciałabym wiedzieć, dlaczego nie dajesz znaku życia – mruknęła, nie do końca maskując uszczypliwość.
- Wiem – mruknął, zrezygnowany – Naprawdę cię przepraszam, Lily. Byłem tym wszystkim otumaniony.. W dodatku cały czas nie mogę dojść do tego, kto aż tak mnie nie lubi…
Evans przestąpiła z nogi na nogę. Nie miała zamiaru zdradzać mu, kto jest autorem ataku i że to nie kwestia ‘nielubienia’ była przyczyną obrania go jako ofiary.
- Wybacz mi, Lily – poprosił, dotykając nieśmiało jej ramienia – Zrozum, to był cios w moją męską dumę. Nie chciałem dzielić się z tobą czymś, co, nie znając sytuacji,  mogłabyś uznać za upokorzenie.
Bo nim było – przemknęła Lily przez głowę nielojalna myśl, której nie udało jej się zatrzymać.
***
            Do tej pory myślał, że James i Syriusz w żadnej sytuacji nie potrafią zachować powagi. Czasami nie rozumiał ich żartów, co starał się maskować; często też ich kolejne wybryki przyprawiały go o szybsze bicie serca. Jako jedyny nie nadawał się do tego typu zajęć – zbyt mocno obawiał się kary, miał też problemy z podjęciem decyzji i brakowało mu zimnej krwi. Ponieważ te cechy były im tak obce, nie czuł się pewnie w ich towarzystwie. Choć temu zaprzeczali, ponad wszelką wątpliwość nie pasował do ich grona. Po ponad pięciu latach Peter nadal zadawał sobie pytanie, jak to się stało, że zagrzał sobie miejsce w ich doborowym towarzystwie. Nie był tak swobodny, wygadany i pewny siebie jak jego przyjaciele. Jak mogli się do tej pory nie zorientować, że logiczniej byłoby odsunąć go od grupy?
Peter zacisnął mocniej powieki, słysząc, jak dwa łóżka dalej Syriusz szeleści pościelą.
            Czasem sobie z niego pokpiwali, to fakt – były to jednak tylko drobne przytyki.
No i mieli rację. Chociaż nikt tego nie powiedział głośno, wszyscy czuli, że ta jedność, którą stanowili, nie jest jego udziałem. A mimo to traktowali go jak przyjaciela. Nawet jeśli tylko z przyzwyczajenia, to i tak było dużo więcej, niż się spodziewał.
***
            Nica weszła do dormitorium kwadrans po jedenastej. Maddie, ich jedyna współlokatorka, zdawała się nie wyczuwać w panującej atmosferze nic dziwnego – nawet jeśli dotarły do niej jakieś plotki, nie przywiązywała do nich wagi.
Duży błąd – pomyślała Debbie z ponurym rozbawieniem. Obdarzyła niechętnym spojrzeniem własne odbicie, zakręcając kurek z zimną woda. Postanowiwszy, że pozostanie głucha na irytujące brzęczenie Maddie, nieco zbyt energicznie popchnęła drzwi łazienki. Bez słowa minęła Nikę, która zachowywała się zupełnie tak, jakby jej nie znała. Od Sylwestra chodziła z twarzą pozbawioną wszelkich emocji i nie odzywała się nie tylko do Debbie, ale z zasady do nikogo; jeśli już musiała, zawsze tym swoim zimnym, obojętnym tonem, w którym wyróżniała się nutka wyższości i lekceważenia. Debbie szczerze go nie cierpiała.
            Uderzyła kilka razy w poduszkę, wyładowując na niej swoją złość. Była wściekła. Po prostu wściekła – nie na Pottera, który skrzywdził i porzucił jej najlepszą przyjaciółkę, ale właśnie na nią; na Nikę, która traktowała ją jak powietrze, jakby nie była jej wcale bliższa niż taka Maddie. Nie znosiła tej jej wyniosłej pozy, którą przyjmowała, by bronić  się przed świadomością porażki. Czy Gibson nie rozumiała, że ona nie staje się przez to ani trochę mniejsza?
Skrzypnęły drzwi łazienki.
Debbie demonstracyjnie zasunęła wszystkie cztery kotary wokół swojego łóżka.
***
            Dzisiaj było inaczej – zwykle Peter zasypiał, słysząc przytłumione śmiechy przyjaciół, ich wieczne przekomarzania i dowcipy. Tego wieczoru jednak panowała niczym nie zmącona cisza i to przejmowało go niepokojem. Wiedział, że żaden z trójki przyjaciół nie śpi, każdy pogrążony we własnych myślach.
            Glizdogon miał cichą nadzieję, że to tylko taki jednorazowy wyskok, że żaden z Huncwotów nie będzie już wracał do tematu tych poważnych rozmów, które brzmiały tak dorośle i jednocześnie złowrogo. O ile gdy żartowali, potrafił im jeszcze jakoś dotrzymać kroku, albo chociaż stanowić tło; to gdy robili się tacy poważni i skupieni, wydawali mu się dorośli. Wybiegali myślami daleko poza mury Hogwartu, z czego dopiero niedawno zdał sobie sprawę. Świat Petera ograniczał się do zamku, bo każdy dzień przynosił ze sobą wystarczającą ilość wyzwań, którym z trudem usiłował sprostać, drobnych porażek i upokorzeń. Rozumiał, że wraz z poszerzaniem tych niepisanych granic własnego wszechświata rośnie liczba ewentualnych katastrof, rośnie także ich znaczenie. Dlatego właśnie świadomie wybierał zarówno drobne przyjemności, jak i smutki.
            Najgorsze jednak było to, że jego przyjaciele snuli plany, a w tych planach mieli działać ramię w ramię, być samodzielni i odnosić sukces za sukcesem. Dla nich to był chleb powszedni, a dla niego rzecz zupełnie nieosiągalna. Peter zdawał sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy, która im jeszcze nie przyszła na myśl – że o ile w szkole mogli mu pomagać i dyskretnie popychać w  wędrówce przez kolejne lata edukacji, o tyle gdy wszyscy czterej ukończą Hogwart, tamta trójka od razu przemieni się w młodych, lecz dojrzałych, pewnych siebie mężczyzn i będą spodziewali się po nim tego samego. I wtedy wszystko będzie widoczne jak na dłoni: ich troje silnych, inteligentnych i d o r o s ł y c h oraz on – mały, niezaradny, wiecznie zlękniony Peter Pettigrew, który bez swoich przyjaciół byłby nikim.
            Zacisnął mocniej powieki, starając się przegonić z głowy nie tylko ten obraz, ale i podniosłą ciszę panującą w dormitorium. Chociaż na początku wydawało mu się to niemożliwe, w końcu jednak zmęczenie wygrało. Zanim zasnął, jak zwykle skulony, przed oczami przemknęło mu wspomnienie chmurnego spojrzenia zza czarnych oprawek.
Kiedy wreszcie zapadł w sen, pośród kłębów dymu i piskliwego śmiechu co jakiś czas pojawiały się fioletowo-niebieskie refleksy.
* *

czwartek, 9 sierpnia 2012

13. Nowe konfrontacje


W sobotę, 4 sierpnia, przypadła pierwsza rocznica tego bloga. Miałam wielkie plany, by właśnie wtedy dodać nowy rozdział, ale ponieważ cały dzień spędziłam w podróży, nie dałam rady. Dlatego właśnie notka pojawia się dzisiaj - mam nieśmiałą nadzieję, że się wam spodoba 
~*~
Początek nowego semestru nie spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem w kręgach uczniowskich. W teorii, powinni oni wrócić po świątecznej labie świeżsi i wypoczęci; w praktyce jednak siły, które udało im się zregenerować podczas świąt, wyczerpali na nowo podczas sylwestrowych hulanek. Tak więc w poniedziałek, drugiego stycznia, po zamkowych korytarzach snuli się bladzi i osłabieni przedstawiciele płci obojga. Najmizerniej prezentowali się szósto- i siódmoklasiści, po których nie tak trudno było zgadnąć, że nie do końca przestrzegali oni nakazu wstrzemięźliwości alkoholowej przed osiągnięciem pełnoletniości i ukończeniem szkoły.
            Krajobraz pokrywała cienka warstwa białego puchu, było jednak stosunkowo ciepło – wyglądało na to, że jeśli w najbliższych dniach temperatura nie spadnie w sposób gwałtowny, śnieg stopnieje i dookoła na nowo zapanuje dobrze wszystkim znana i większości znienawidzona bezlitosna, przytłaczająca szarość. Był to najbardziej ponury scenariusz, niestety również najbardziej prawdopodobny.
            Peter Pettigrew westchnął ciężko, na powrót starając się skupić na treści zadania dodatkowego, które dała mu McGonagall. Był pierwszy dzień nowego semestru, a on już zarobił karną pracę domową, ponieważ jako jedyny nie wiedział, jak brzmi prawo Coloumbosa, a także nie umiał go zastosować w praktyce. Podrapał się po nosie końcówką pióra, z rozpaczą spoglądając na wymiętą stronicę Transmutacji dla zaawansowanych. Równie dobrze mogła być zapisana hieroglifami, bo i tak nic a nic z tego nie pojmował.
Poczuł przypływ paniki. Dobrze wiedział, że profesor McGonagall niechętnie przyjęła go do swojej klasy owutemowej. Zdawał sobie też sprawę, że obdarzyła kredytem zaufania zarówno jego, jak i jego przyjaciół. A teraz właśnie zawodził na całej linii, bo pomimo wielu godzin spędzonych z Remusem, który powoli i z olbrzymią dozą wyrozumiałości usiłował wepchnąć mu wiedzę do głowy, Peter nadal pozostawał głupi jak but i nie potrafił poradzić sobie z najprostszym zadaniem.
Odetchnął głęboko, z trudem panując nad drżeniem rąk. Jeszcze raz. Powoli, spokojnie. To przecież nie może być takie trudne.
***
            Drzwi biblioteki zatrzasnęły się za nią, ominęła jednak wzrokiem potępiające spojrzenie pani Pince. Głupia sklątka była przewrażliwiona. Debbie była stuprocentowo pewna, że ten trwający ułamek sekundy hałas nie przeszkodził nikomu w nauce, a już na pewno nie zakłócił spokoju tysięcy zakurzonych książek spoczywających na półkach.
Była zła. Ta jej złość jakby parowała i tworzyła migoczącą otoczkę wokół całej jej postaci, kiedy tak szła zamaszyście wzdłuż długich stołów oświetlonych nikłym światłem lampek bibliotecznych. Pruła do przodu, a jej błękitno-fioletowe włosy zostawiały za sobą barwne smugi, podczas gdy zza dużych okularów padały błyskawice. Była wściekła. I nie chciała nikogo na swojej drodze.
***
            Od Sylwestra minęły zaledwie dwa dni, ale Lily z ulgą odnotowała, że nikt z jej znajomych nie zauważył, że doszło wtedy do jakiejś konfrontacji pomiędzy nią a Niką. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że goście byli zbyt pochłonięci nadejściem nowego roku, szampanem lub poszerzaniem znajomości z płcią przeciwną, ewentualnie w innej kolejności, by zauważyć tę epicką wręcz scenę rozgrywającą się na samym środku sali. Lily wytrwale powtarzała sobie, że skoro najbardziej zainteresowany, czyli Potter, nie nawiązał o tego zajścia w żaden sposób, oznaczało to tyle, że po prostu się nie zorientował, że Evans w ogóle dowiedziała się tamtego wieczora o ich rozstaniu.
            Tak naprawdę nie było to aż tak istotne – w tej chwili i tak wszyscy już wiedzieli, że James zerwał z Niką Gibson. Tym, czym Lily tak naprawdę się przejmowała, były słowa dziewczyny odnośnie uczuć Pottera do niej samej, Lily Evans. I chociaż nieustająco twierdziła sama przed sobą, że to nijak ma się do rzeczywistości, Krukonce udało się zasiać w jej sercu ziarnko niepokoju, które w tej chwili wykiełkowało już na całkiem sporą roślinkę. Bardzo nie chciała uwierzyć, że mogła jednak być przyczyną rozpadu ich związku, ponieważ miała niejasne przeczucie, że ma to bezpośredni związek z jej własnym życiem. Nie potrafiła sprecyzować, jakiego rodzaju wpływ miało jedno na drugie, ale szósty zmysł podpowiadał jej, że jeżeli James w dalszym ciągu coś do niej czuje, nie może wyniknąć z tego nic dobrego. Z tego właśnie powodu konsekwentnie unikała towarzystwa Huncwotów, odkąd tylko z powrotem przekroczyła progi Hogwartu.
            Nie rozmawiała z Rogerem. Od dawna. W sumie to odkąd rozstali się wtedy na peronie. Postanowiła sobie, że po prostu nie będzie starała się nawiązać z nim kontaktu, że cierpliwie poczeka, aż sobie o niej przypomni. Była ciekawa, co wtedy zrobi. Musiała przyznać, że nie była to do końca jej decyzja – wpływ Jamie również był tu widoczny. W zasadzie to ona odwiodła ją od pomysłu, by doprowadzić do szybkiej konfrontacji. Jamie oświadczyła stanowczo, że to on ma zrobić pierwszy ruch, po prostu dlatego, że sam się do tego zobowiązał, i że nie może od tego odstąpić, ponieważ dziewczyna ma przecież swoją godność. Jeżeli sam nie poszuka kontaktu z nią wciągu pierwszego tygodnia po powrocie do szkoły, wtedy będzie miała prawo oficjalnie zakończyć ten pożałowania godny związek.  
            Ten plan był dobry, ale niestety nie przewidywał jednej ewentualności – że Roger nie pojawi się pierwszego dnia w Hogwarcie. I tak się złożyło, że ta właśnie opcja stała się prawdą.
Lily odetchnęła głęboko, przechadzając się dla uspokojenia wyludnionymi korytarzami.
Chociaż Jamie z całą pewnością by ją za to zganiła, ona się niepokoiła – brak listu od Rogera można było interpretować różnie, choć te interpretacje w jednym punkcie musiały być zbieżne; natomiast jego nieobecność w szkole nadawała temu wszystkiemu nieco innego wyrazu. No bo co jak co.. ale jeśli nie dawał znaku życia od przeszło tygodnia.. I teraz nie pojawił się w Hogwarcie..
- Coś się musiało stać – mruknęła Lily, zatrzymując się raptownie. Zatrzymała wzrok na nieco już spłowiałym gobelinie zajmującym przeszło połowę wysokości kamiennej ściany. Chwilę biła się z myślami, w końcu jednak doszła do jednego wniosku – jeżeli będzie się kierowała w życiu wytycznymi Jamie, niedługo przestanie to być jej życie. Wobec całej powagi tego odkrycia zawróciła w miejscu i szybkim krokiem udała się w kierunku gabinetu profesor MacGonagall.
***
            Odkąd zobaczył ją wchodzącą do biblioteki, nauka w ogóle mu nie szła. Nie potrafił się skupić w sobie i zająć transmutacją, bo pozostawał pod urokiem tej niezwykłej postaci. Wcześniej ją gdzieś widział, to było pewne – chyba nawet na imprezie sylwestrowej u dziewczyny Jamesa. To znaczy byłej dziewczyny Jamesa.
Westchnął cicho, dyskretnie przesuwając książki po blacie i sadowiąc się na krześle tak, by mieć jak najlepszy widok na Krukonkę siedzącą dwa stoliki dalej. Jednego nie przewidział – w trakcie tej operacji potrącił swój niestabilny kałamarz, który nie dość, że się przewrócił, to potoczył się z głuchym stukiem po drewnianym stole, rozlewając atrament na wszystkie strony. Poczuł, jak robi mu się gorąco.
            Dziewczyna, wyrwana z zamyślenia niezidentyfikowanym odgłosem, podniosła znad książki chmurne spojrzenie, które przez ułamek sekundy zatrzymało się na Peterze. Dostrzegł w jej oczach błysk rozpoznania. Trwało to zaledwie mgnienie oka – zaraz pogrążyła się z powrotem w lekturze swojego opasłego tomiszcza. Peter Pettigrew był dla niej mniej więcej tak samo interesującym obiektem obserwacji, jak podniszczone wyposażenie czytelni.
            Sapnął pod nosem, manewrując różdżką tak, by oczyścić z atramentu zarówno książki, jak i swój pergamin. Przez cały czas czuł na sobie potępiające spojrzenie pani Pince, co bynajmniej nie pomagało mu zachować skupienia, jakiego do tego potrzebował. Nie chciał się powtórnie wygłupić na oczach tej dziewczyny. Przemknęło mu przez głowę, że Syriusz i Remus z pewnością wiedzieli, jak ona się nazywa – on jej nigdy nie został przedstawiony, ale oni z całą pewnością. Była przecież przyjaciółką Niki.
***
            - Dobry wieczór, pani profesor – bąknęła Lily, przestępując z nogi na nogę pod karcącym spojrzeniem McGonagall. Pochłaniała ją najwyraźniej papierkowa robota i nie była zachwycona niespodziewaną wizytą  wychowanki.
- Dobry wieczór – odparła swoim normalnym, surowym tonem, obserwując ją spod ściągniętych brwi – proszę usiąść, panno Evans.
Posłusznie zajęła miejsce naprzeciwko kobiety, bawiąc się krańcem bluzki. Czuła się wyjątkowo niezręcznie.
-Czym zawdzięczam tę przyjemność, hm? – zapytała McGonagall, wyraźnie dając jej do zrozumienia, że to Lily powinna rozpocząć rozmowę. Co więcej, powinna to zrobić jak najszybciej.
- Chodzi o to – zaczęła niepewnie, podnosząc na opiekunkę onieśmielone spojrzenie – że.. chciałabym zapytać, czy wie pani może, dlaczego Roger Bones nie pojawił się w Hogwarcie po przerwie świątecznej. Nie miałam pod niego żadnych wieści i zaczęłam się martwić..
            Oblicze profesor McGonagall wygładziło się, kiedy spojrzała na nią z czymś w rodzaju zrozumienia.
- Pan Bones znajduje się w Szpitalu Świętego Munga – wyjaśniła spokojnie, odkładając pióro na w połowie zapisany pergamin – Pani Bones wysłała mi sowę z informacją, że jej syn padł ofiarą jakiegoś niezbyt zaawansowanego uroku, który ktoś mu wysłał listownie. Prawdopodobnie jakiś klient sklepu Zonka – dodała po chwili z ledwie maskowanym potępieniem.
Lily patrzyła na nią z otwartymi ustami. Do tej pory nie przyszło jej do głowy takie banalne rozwiązanie – teraz jednak nie mogła sobie wybaczyć tego braku domyślności. Nagle wszystko stało się dla niej jasne i klarowne. Aż nazbyt jasne i klarowne.
***
            Drzwi biblioteki skrzypnęły przeraźliwie, co stało się przyczyną chwilowego szczękościsku pani Pince. Nienawistnym spojrzeniem obdarzyła rozbawioną dziewczynę, pragnąc najwidoczniej rozproszyć wibrujące w powietrzu echo jej śmiechu. Towarzyszący blondynce chłopak przygryzł wargi, starając się przegonić z głowy obraz sępa wpatrującego się w swoją ofiarę, który nagle wydał mu się bardzo podobny do zasuszonej postaci bibliotekarki.
            Peter uniósł głowę, tak jak większość osób znajdujących się w czytelni, lecz w przeciwieństwie do nich tak już został na dłuższą chwilę, ponieważ z ogromną ulgą odnotował, że tymi, którzy ośmielili się zakłócić spokój tego miejsca byli dwaj stali bywalcy: Remus i Leanne.
Pomachał do nich nad głowami jakichś drugoroczniaków, śląc Lupinowi błagalne spojrzenie.
Z radością odnotował, że oboje go zauważyli i teraz zmierzają w jego kierunku, lawirując między stołami i stosami książek. Dopiero po chwili zorientował się, że to zajście przykuło uwagę niebieskowłosej dziewczyny – obserwowała ich mimochodem, markując jedynie kartkowanie księgi zaklęć. Miała mały, nieco zadarty nosek i bardzo długie rzęsy – zauważył to nawet z tej odległości, ponieważ rzucały cienie w kształcie wachlarzy na jej policzki. Nieruchome źrenice utkwiła w Remusie i Leanne, obserwując uważnie ich ruchy. Rozpoznała ich – przemknęło mu przez głowę.
            Nie zdążył jednak poczynić żadnych dalszych spostrzeżeń, ponieważ dwójka przyjaciół dosiadła się do jego stolika, śpiesząc mu z pomocą. Z wdzięcznością skupił wzrok na Remusie, tłumacząc, czego zażądała od niego profesor McGonagall, a czemu on, żadną miarą i mimo najszczerszych chęci, nie umiał sprostać.
***
            Szła znacznie szybciej, niż w przeciwną stronę – złość wraz z nawarstwiającymi się podejrzeniami dodały jej werwy. Przez głowę przelatywało jej tyle myśli, że nie zdążyła nawet zastanowić się, gdzie powinna szukać swoich podejrzanych. Tak się jednak zdarzyło, jak często w takich przypadkach, że obaj wytypowani prawdopodobni sprawcy natknęli się na nią sami. No, może nie do końca sami – gdy wypadła jak burza zza zakrętu korytarza na trzecim piętrze, z zaskoczeniem dostrzegła przed sobą dwie znajome sylwetki.
- POTTER! – zawołała, zatrzymując się gwałtownie – BLACK!
- Evans – skonstatował Syriusz z niepomiernym zdumieniem – O co chodzi?
- Mam z wami do pogadania – warknęła, ledwie maskując wściekłość.
- Co się stało, Lily? – zapytał zdziwiony James, podchodząc z nic nierozumiejącym spojrzeniem. Za nim, krok za krokiem, postępował Black z mieszanymi uczuciami na twarzy.
- Nic – zagrzmiała – nic się, jak zwykle, nie stało! Chciałam was tylko zapytać, czy nie wiecie przypadkiem, co się przydarzyło mojemu chłopakowi?!
- Rogerowi? – walnął ni z działa, ni z armaty Potter, nadal nic nie pojmując – A co się miało stać?
- No.. wiesz.. coś się mogło stać.. w końcu.. wypadki chodzą po ludziach, no nie?.. – wymamrotał Black, unikając jak ognia oczu rudowłosej gryfon ki.
- Black – syknęła, wpatrując się w niego pałającym spojrzeniem – szczerze, to byłabym gotowa najpierw oskarżyć o to Pottera.
- Hej! – włączył się wspomniany – Możecie mi, z łaski swojej, wyjaśnić, o co chodzi?
Syriusz odchrząknął, uciekając wzrokiem.
Przeniósł pytające spojrzenie na Lily.
- Ktoś wysłał Rogerowi urok – wyjaśniła wściekle, zmrużonymi oczami wpatrując się w Blacka – Urok w kopercie. Urok w kopercie ze sklepu Zonka.
- Łapa?.. – spojrzał na przyjaciela z niedowierzaniem – Ale po co?
- No jak to, po co? – parsknął Syriusz, spoglądając na niego niewinnie – Dla żartu.
- A możesz mi powiedzieć, Black, czemu, na Morganę, akurat JEMU?!
- Bo wydawał się całkiem sensownym obiektem.
Lily sapnęła ze złości wobec tej całkiem bezcelowej konwersacji.
- Zapłacisz mi za to, Black – warknęła – nie wiem jeszcze jak, ale coś wymyślę, nie bój się.
Gwałtownie odwróciła się na pięcie i odeszła korytarzem, czując, jak łzy złości zaczynają powoli kształtować się pod powiekami.
***
            - No i coś ty najlepszego zrobił, człowieku? – wybuchnął Rogacz, ledwie rozdygotana z wściekłości Evans zniknęła za rogiem.  
- Merlinie, o co wam obojgu chodzi? To był zwykły żart, przecież z tego wyjdzie – oświadczył Syriusz obronnym tonem – Zresztą sam chciałeś gościa namierzyć.
- NAMIERZYĆ, żeby się czegoś o nim DOWIEDZIEĆ, Łapa! A nie namierzyć, żeby podstępnie rzucić na niego urok! Miałem budować zaufanie Lily! I nasze relacje na nowych zasadach w ogóle!
- Uspokój się, James – poprosił skruszony Syriusz – Szczerze, to nie pomyślałem, że to się jakoś na tobie odbije. Po prostu uznałem, że to będzie ciekawsze niż siedzenie na drzewie i knucie planu, który z pewnością nie wypali, i roztrząsania po raz tysięczny wad i zalet jakiegoś kolesia, którego nawet nie znam.
            James wypuścił powoli powietrze z płuc, lewą ręką mierzwiąc sobie włosy. Bardzo starał się zapanować nad gniewem i znaleźć jaki1eś rozsądne wyjście z sytuacji. Czuł, że znajduje się na samym krańcu tych wielkich niczym obie Ameryki pokładów cierpliwości, które miał dla swojego przyjaciela. Nie wróżyło to dobrze.
Odetchnął raz jeszcze, uspokajając się.
- Posłuchaj, Łapo – powiedział cicho, panując nad głosem – po prostu nigdy więcej tego nie rób, dobra?
- No jasne – Black przytaknął gorliwie, a na jego twarz wypełzł wyraz nieśmiałej ulgi – Myślisz, że Lily będzie cię za to obwiniała?
- Nie – żachnął się – ale pomóc to nie pomoże, wiesz?
Pokręcił głową i oddalił się, zostawiając przyjaciela samego. To naprawdę wystarczyło, jak na jeden dzień.
***
            - Cholerny Potter i jego cholerni kumple! – wybuchnęła Lily, zatrzasnąwszy za sobą drzwi własnego dormitorium – Czemu oni nie mogą zostawić w spokoju mojego życia?
- Nie mam pojęcia – skwitowała Jamie głosem wypranym z emocji. Uniosła się na łokciu i przeniosła wzrok z najnowszego numeru „Czarownicy” na przyjaciółkę – A co takiego zrobili?
- Roger leży w Mungu – wyjaśniła Lily, kopiąc walające się po podłodze szpargały i tym samym torując sobie drogę do własnego łóżka – przez nich, oczywiście!
To znaczy głównie przez Blacka. Ten gumochłon wysłał mu urok w kopercie.
- O – zdziwiła się Lewis – skoro to Black wysłał ten urok, to co ma z tym wspólnego Potter?
- A jak myślisz? – zapytała sarkastycznie Lily, rzucając się na materac – Black nawet nie zna Rogera. Gdyby mu ktoś nie podsunął tego pomysłu, to by tego nie zrobił.
- No nie wiem – mruknęła Jamie, sceptycznie unosząc brwi – Nie osądzaj go za szybko.
- Proszę cię – parsknęła Lily – przecież to Potter. Znasz jego stosunek do mnie.
- No właśnie – przytaknęła – a on się ostatnio zmienił. Sama mi mówiłaś. Teraz mu naprawdę zależy, żebyś mu zaufała i traktowała jak innych znajomych, a nie jak wroga.. Myślisz, ze naprawdę by tyle zaryzykował?
            Lily zagryzła wargi, spoglądając na nią z namysłem. Poprzez opary wściekłości po raz pierwszy przebiła się myśl, że może faktycznie nie jest tak, jak jej się wydaje.
- Tak sądzisz?.. – spytała, już spokojnym tonem – Ale w takim razie skąd Blackowi przyszłoby do głowy wysyłać ten urok akurat do Rogera?
- Może Potter mu to nieświadomie podsunął. Albo nawet nie Potter, tylko ktoś inny – zasugerowała Jamie – Każdy mógł mu powiedzieć, że jesteście razem. A on może postanowił zemścić się na nim w imię przyjaźni, z tymże nie przyszło mu do głowy sprawdzić, co o tym sądzi James.
- Niewykluczone – przyznała niechętnie Lily, gwałtownie opadając na poduszki – nie mam do tego siły, Jam. Po prostu nie mam siły.
***
            Leanne czuła na karku dziwne mrowienie – tym razem nie było ono jednak związane z bliskością Remusa. To było inne uczucie; zupełnie, jakby ktoś ją obserwował. Uniosła wzrok znad pergaminu, na którym Lupin zamaszystymi ruchami pióra objaśniał Peterowi twierdzenie Coloumbosa i niemal natychmiast natknęła się na uporczywe spojrzenie Debbie Moore. No tak, i wszystko jasne. Leanne miała ochotę palnąć sobie w łeb za własną głupotę: trzeba być zdolnym, by nie zauważyć dziewczyny z fioletowo-niebieskimi włosami, która siedzi dokładnie na przeciwko ciebie i od pół godziny morduje cię wzrokiem – pomyślała.
Zdolnym, albo zakochanym.
Zanim Leanne zdążyła namierzyć ten głosik w swojej głowie, zdarzyły się trzy rzeczy: Debbie podniosła się ze swojego miejsca, zabierając ze sobą stosik książek i ciskając jej ostatnie wymowne spojrzenie zza okularów; Peter spojrzał na nią przez ramię z błogą miną, zupełnie ignorując wysiłki Remusa, a w drzwiach biblioteki stanął Amos Diggory i wycelował oskarżycielskie spojrzenie prosto w Leanne.
***
            Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, Lily leżała na łóżku i tępo wpatrywała się w baldachim nad swoją głową. Jamie już jakiś czas wcześniej wyparowała, mówiąc, że idzie się przejść; wobec tego pozostawało jej jedynie zareagować jakoś na niepożądany hałas.
- Proszę! – zawołała, nie zmieniając pozycji. Miała szczerą nadzieję, że ten ktoś po prostu sobie pójdzie, zniechęcony jej tonem, i zostawi ją z własnymi myślami.
Niestety tak się nie stało.
-Lily Evans? – zapytał ktoś piskliwie. Dziewczyna niechętnie podniosła się do pozycji siedzącej, by sprawdzić, kto to taki i czego chce.
            Cienki i drżący głosik okazał się należeć do małej dziewczynki z dwoma mysimi ogonkami po obu stronach głowy.
- Tak, to ja – odparła, poważnie zaskoczona – A mogę wiedzieć, o co chodzi?
- James Potter pyta, czy mogłabyś poświęcić mu minutę – wyrecytowała z przejęciem – Mówi, że to naprawdę ważne i chciałby cię przeprosić.
Lily spojrzała z namysłem na jej płonącą przejęciem twarz. Widocznie ta misja była dla niej wyjątkowo stresującym przeżyciem.
- Dziękuję ci, .. Jak masz na imię?
-Melanie – odpowiedziała nieśmiało – Melanie Watt.
- Dziękuję ci, Melanie. Już do niego schodzę.
Dziewczynka uśmiechnęła się i niezręcznie wycofała się z pokoju. Czerwone miała nawet końcówki uszu.
***
            - Nie mogłeś po prostu wysłać mi sowy? – zapytała na wstępie, gdy dostrzegła czekającego na nią Pottera – Dla tego dziecka to było bardziej stresujące przeżycie niż test z transmutacji.
Stanęła przed nim, krzyżując ramiona. W pamięci huczały jej ciągle słowa Jamie o niesprawiedliwym i przedwczesnym osądzaniu.
- Mój puchacz poleciał z listem do domu – wyjaśnił przepraszającym tonem – A, szczerze mówiąc, zależało mi na czasie. Nie pomyślałem, że aż tak się tym przejmie.
Ja też bym nie pomyślała – przyznała w duchu Lily, spoglądając na niego nieco łaskawszym okiem.
            Wciąż nie mogła uwierzyć w to, jak wielka zaszła w nim przemiana w tak krótkim czasie: niemalże nie rozumiała, dlaczego jeszcze nie tak dawno już sam jego widok wystarczał, żeby ją zirytować.
- Lily, chciałem cię bardzo przeprosić za tę całą sytuację z Rogerem – zaczął, zbierając się w sobie – Obawiam się, że Łapa myślał, że mi robi przysługę, tymczasem.. Nie zapytał mnie o zdanie. Naprawdę nie życzę źle twojemu chłopakowi. Wiem, że czasu to nie cofnie – odetchnął głęboko – ale chciałem cię przeprosić nie tylko za Syriusza, ale też za siebie. Żałuję, że tyle razy wtrącałem się nieproszony w twoje życie.. Ale nigdy nie chciałem cię skrzywdzić.
Lily patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem, nieświadomie to zaciskając, to prostując palce prawej dłoni, spoczywającej na łokciu. Jej niesforne włosy kręciły się chyba jeszcze bardziej niż zwykle. James zacisnął zęby, powstrzymując chęć odgarnięcia za ucho dwóch upartych kosmyków i pogłaskania piegowatego policzka.
Ogarnij się, stary – zganił się w duchu – Chcesz tylko przyjaźni i jej szczęścia. Nie masz prawa myśleć o tym, jak bardzo aksamitna jest jej skóra, kretynie.
- W porządku – powiedziała w końcu, a lekki rumieniec pokrył jej policzki – Doceniam, że to powiedziałeś, Po.. James.
Uśmiechnął się niepewnie, czując niewyobrażalną ulgę.
            Wokół nich nie było żywej duszy, pusty korytarz oświetlony był jedynie nikłym światłem pochodni. Ich odblaski tańczyły w zielonych oczach Lily, kiedy stała przed nim, zakłopotana, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.
- Wiesz – zaczęła, przezwyciężywszy zażenowanie – ja też muszę cię przeprosić, Po.. James.
- Możesz mówić Rogacz – podpowiedział, lekko rozbawiony.
- Przepraszam – przez ułamek sekundy kąciki jej ust uniosły się w mimowolnym uśmiechu, zaraz jednak na jej twarzy z powrotem zagościła powaga – W zasadzie wcale nie muszę, ale chcę. Otóż – wydęła policzki, zbierając się w sobie – Przepraszam cię za te wszystkie razy, kiedy nazywałam cię bezmózgim kretynem, tępym gumochłonem, nieszczęsnym idiotą..
- Imbecylem – podsunął, maskując szeroki uśmiech – Ewentualnie niepoczytalną kreaturą.
- Uch – stęknęła, kryjąc płonącą twarz w dłoniach – właśnie. Przepraszam.
Roześmiał się cicho. Przezwyciężając chwilowe wahanie, zbliżył się do niej w dwóch szybkich krokach i zdecydowanie, choć delikatnie ujął jej dłonie i odsłonił jej twarz, Miała długie, szczupłe palce, które przy jego własnych wydawały się należeć do dziecka. Puścił je od razu, gdy tylko skierowała na niego błyszczące spojrzenie zielonych oczu. Otaczał ją subtelny zapach nieznanych mu kwiatów.
To wszystko trwało zaledwie kilka sekund, zanim cofnął się o krok, wyciągając dłoń w kierunku dziewczyny.
- A więc- jego dziwnie uroczysty głos odbił się echem od kamiennych ścian – Lily Evans, czy możemy puścić w niepamięć to, co było i zostać kolegami?
Wyciągnęła rękę i skinęła głową. Na jej ustach czaił się cień uśmiechu, który zdawał się wróżyć dobrze na przyszłość.
Połączył ich krótki, przyjacielski uścisk dłoni.
***
            Leanne zamknęła za sobą drzwi, stwierdziwszy, że trafili do pustej klasy zaklęć. Odkąd zobaczyła Amosa w bibliotece, nie odezwała się do niego ani słowem – wstała od stołu, przeprosiwszy swoich towarzyszy i wyszła na korytarz, wyczuwając obecność Diggory’ego za plecami.
Tak oto znaleźli się tu i teraz.
Podeszła do katedry nauczyciela i oparła się o nią, spoglądając w końcu na towarzyszącego jej chłopaka.
- A więc – zaczęła dziewczyna, odchrząknąwszy – O co chodzi?
- Leanne, czy zrobiłem coś nie tak? – zapytał, zbliżając się do niej – Obraziłaś się na mnie?
Uciekła spojrzeniem, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Nie, Amos, nie zrobiłeś nic złego – powiedziała w końcu, ostrożnie dobierając słowa – Po prostu potrzebowałam trochę czasu, żeby sobie poukładać w głowie wszystkie sprawy. Sama nie wiedziałam, co czuję.. i jak dalej widzę nasze bycie razem.
            Patrzył  na nią uważnie tymi właśnie oczami, za które połowa uczennic Hogwartu spokojnie dałaby się pokroić, a ona stała niewzruszenie, zaciskając palce na blacie biurka.
Zrobił jeszcze dwa kroki, tak, że znalazł się tuż przed nią. Złowił jej dłoń, delikatnie gładząc jej wierzch opuszką kciuka. Drugą ręką ujął jej podbródek i uniósł jej głowę, szukając spojrzenia brązowych oczu.
- I doszłaś do jakichś wniosków? – wymruczał jej uwodzicielsko prosto do ucha.
Leanne zamarła, sparaliżowana jego niespodziewaną bliskością.
Czuła, jak wszystkie myśli , które jeszcze chwilę wcześniej uparcie krążyły w jej głowie, uleciały. Nagle nie potrafiła się skupić na niczym oprócz ręki Amosa, powoli oplatającej jej talię i jego oddechu, który łaskotał ją w szyję.
- Jesteś cudowna – wyszeptał, wprawiając ją całą w drżenie – Leanne Johnson, jesteś dziewczyną moich snów.
            Delikatnie odsunął z jej policzka pojedyncze pasmo jasnych włosów, patrząc na jej twarz z dziwnym skupieniem, jakby zapamiętywał każdy szczegół z osobna. A potem, niespodziewanie, pochylił się i pocałował ją bardziej namiętnie, niż mogła przypuszczać. Trwała tak w oszołomieniu jeszcze przez chwilę, podczas gdy on przyciągał ją do siebie coraz bardziej zaborczo, aż w końcu otrząsnęła się z tego otumanienia i powoli, acz stanowczo wysunęła się z jego objęć.
- Amos, dość – powiedziała. Spojrzał na nią pytająco, nie rozumiejąc przyczyny jej sprzeciwu.
- Przepraszam, Leanne, nie chciałem być nachalny.
Szarpnęła głową, dając do zrozumienia, że nie o to chodzi.
- Więc co się stało?.. – gdy tak stał, zdezorientowany, przypominał jej bezbronne dziecko we mgle.
- Nie chcę cię oszukiwać, Amos, ciebie i siebie przy okazji… udając, że coś do ciebie czuję. Że jest między nami coś, czego nie ma.  – wykrztusiła wreszcie Leanne, czując dławiące poczucie winy.
Był tak zszokowany, jakby oberwał tłuczkiem w sam środek głowy.
 - Ale… ale ja myślałem…
- Przepraszam – wyszeptała, zaciskając powieki. To było wyjątkowo tchórzliwe z jej strony, ale nie potrafiła patrzeć spokojnie na uczucia malujące się na jego twarzy.
***


Roger,
Właśnie dowiedziałam się od profesor McGonagall, co się stało. Przepraszam, że nie napisałam wcześniej, ale chyba zbyt mocno przejęłam się twoją obietnicą, że to ty napiszesz jako pierwszy i zwyczajnie nie chciałam się narzucać. Martwię się, że urok i jego skutki okazały się poważniejsze, niż na początku przypuszczano, skoro do tej pory nie dajesz znaku życia. Mam nadzieję, że już niedługo wrócisz do siebie i będziemy mogli się spotkać.
Z życzeniami powrotu do zdrowia,
 Lily
* *

12. Słowa niewypowiedziane


I wreszcie przyszedł Nowy Rok. Przyszedł, a w zasadzie wkroczył – powoli, dostojnie, w towarzystwie podekscytowanych głosów, nie do końca trzeźwych śpiewów i huków fajerwerków. I naraz zrobiło się jeszcze głośniej, gdy wszyscy zaczęli odliczać, skandując jednym głosem i ściskając kieliszki, lub, w niektórych przypadkach, butelki z szampanem. W tej właśnie atmosferze oczekiwania, przy wtórze kilkudziesięciu głosów wrzeszczących gdzieś w tle „DZIESIĘĆ!..”, bo ktoś najwidoczniej wpadł na pomysł, by zamiast sekund, odliczać pozostałe jeszcze minuty,  Weronica Gibson stała w ciemnym gabinecie swojego ojca, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze pięć minut wcześniej stał James Potter.
            Nie tylko stał – zerwał z nią. W uprzejmych i stosunkowo ciepłych słowach, ale zdecydowanie, zakończył ten ich pożałowania godny związek. Przeprosił ją, ale nie sprecyzował, za co dokładnie i oświadczył, że nie ma nic przeciwko temu, żeby go teraz uderzyła. Nie zrobiła tego. Po prostu stała, patrząc na niego, a przez jej głowę przelatywały w zawrotnym tempie dziesiątki spostrzeżeń. Żadnego z nich nie wypowiedziała na głos. Wobec tego James Potter chrząknął, zakłopotany, zaszurał nogami po podłodze i machnąwszy ręką w kierunku drzwi, zostawił ją samą.
- DZIEWIĘĆ!..
            Drgnęła, wybudzając się z transu. Myślała z przeraźliwą wręcz jasnością, podobnie wyraźnie widziała też drogę do drzwi. Pchnęła je energicznie i nagle zalała ją fala krzyków i nawoływań setki ludzi w jej własnym domu. Wszystkich ich zaprosiła, z każdym z nich rozmawiała tego wieczoru przynajmniej przez dwie minuty. Teraz szła, wymijając ich, zmierzając prosto do baru umiejscowionego pod ścianą i zastanawiając się, gdzie do licha podziewa się Debbie, jej obrażona, urażona i naburmuszona przyjaciółka. Debbie, która tyle razy jej mówiła, żeby zerwała z Potterem, zanim to on zerwie z nią. Brzmiało to wszystko jak ponury żart.
            Nie udało jej się. Pulsujący, podekscytowany tłum z promilami alkoholu we krwi wchłonął ją i nie wypuszczał, kołysząc nią jak kukiełką w rytmie odliczania. Czuła się niepewnie, stojąc pośród znanych-nieznanych ludzi. Jaka była głupia.. po co ona ich wszystkich zaprosiła? Co i komu chciała udowodnić? Bo teraz wiedziała tylko tyle, że jest mała i bezradna, zagubiona jak dziecko we mgle, z mocno bijącym sercem w piersi i ściśniętym gardłem. Czuła łzy zbierające się pod powiekami i to palące uczucie bezsilności, kiedy cała fasada zbudowana z precyzyjnie dobranych słów i zachowań chwieje się w posadach. Jeszcze chwila a wszyscy przekonaliby się, że Nica Gibson wcale nie jest tak idealna, jak myśleli.
To była sekunda, a może minuta. Impuls. Jedna z tych chwil, które, choć pozornie pozbawione znaczenia, zmieniają wszystko i pozwalają nam zapanować nad galopującymi uczuciami, które wcześniej wydawały się być nie do okiełznania.
Nica dostrzegła w tym rozbawionym morzu głów rude włosy i jasną cerę, a przede wszystkim zielone oczy patrzące prosto na nią.
***
            Lily stała pomiędzy Jamie a Leanne, razem z Huncwotami, zaciskając palce na nóżce kieliszka i wraz z innymi nerwowo wyczekując godziny dwunastej, a wraz z nią nowego, lepszego roku. Szczerze mówiąc, średnio wierzyła w to, że będzie lepszy. Wszystko wydawało jej się tego dnia dziwnie abstrakcyjne.
- OSIEM!.. 
            Odgarnęła z twarzy kosmyki włosów, wchodzące jej do oczu i roześmiała się z jakiegoś dowcipu, którego nie potrafiłaby nawet powtórzyć. Była rozkojarzona. Wszystko trochę jej wirowało przed oczami, zupełnie jakby tańczyła. Kształty umykały jej, tworząc barwną, świetlistą smugę, a głowa ciążyła nieco bardziej niż zwykle. Sama przed sobą musiała przyznać, że ten mugolski szampan miał na nią nieco większy wpływ, niż to wykalkulowała, ale na dłuższą metę nawet jej to nie przeszkadzało. Dobry humor utrzymywał się w powietrzu wokół niej, blokując wszystkie myśli o obecnych i nieobecnych osobach, takich jak Roger, na przykład.
- SIEDEM!..
            Zerknęła przez ramię na otaczających ją ludzi, tylko połowicznie przyjmując do wiadomości wymianę zdań zachodzącą między Huncwotami i jej przyjaciółkami.
Nagle, pomimo tego, w jak dużym stopniu jej uwaga była rozproszona, wśród blisko setki rozochoconych nastolatków dostrzegła jedną osobę, której widok zdziwił ją do tego stopnia, że otrząsnęła się ze swojej nierealnej otoczki i w jednej chwili wytrzeźwiała.
Nica Gibson stała samotnie pośrodku przepychających się znajomych i przyjaciół, wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w jakiś bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni przed sobą. Nie wiedzieć czemu, Lily przyszło do głowy, że wygląda zupełnie tak, jakby zaraz miała się rozpaść na kawałki.
***
            -SZEŚĆ!..
Czuła na sobie jej spojrzenie i wiedziała, że ona zdaje sobie sprawę, że coś się stało. Nie wiedzieć czemu, nie mogła spuścić z niej wzroku. Jakaś magnetyczna siła utrzymywała je obie zastygłe w czasie i przestrzeni, połączone nagle jakąś niewidzialną nicią. Niemal czuła, że w tej chwili Lily Evans nie jest szczęśliwa, że odczuwa dokładnie taki sam ból, jak ona sama, co więcej, że też stoi jak nad przepaścią – o krok od zburzenia maski, którą przywdziała specjalnie na imprezę sylwestrową. Maski mówiącej, że wszystko jest w najlepszym porządku.
***
            -PIĘĆ!..
            Krańcem świadomości odnotowała, że zrobiła krok w jej stronę. A potem już metr po metrze zmniejszała odległość dzielącą ją od tej ciemnowłosej dziewczyny, na co dzień tak pewnej siebie, w której oczach widziała pustkę i czające się w kącikach łzy, czekające tylko na odpowiedni moment.
            Podskórnie czuła, że wie, co się stało. To wszystko nie było takie trudne, jeśli było się dobrym obserwatorem – potem wystarczyło tylko połączyć kilka faktów, takich jak to, że najpierw zniknęła gdzieś z Potterem, a potem wrócił tylko on, w zważonym humorze, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z przyjaciółmi.
            Zrobiła krok w jej stronę, nie spuszczając wzroku z jej twarzy i ledwie panując nad drżącymi wargami.
***
            - CZTERY!..
- Nie płacz, Nica – usłyszała jej cichy głos – Nie płacz przez niego. Nigdy nie płacz przez niego.
Wpiła w nią spojrzenie jeszcze silniej, jak zahipnotyzowana obserwując każdy jej ruch.
- Wiem, co czujesz – powiedziała jeszcze ciszej, zatrzymując się – ale jesteś więcej warta. A to było nie pierwsze, i nie ostatnie takie rozczarowanie.
Uchwyciła się goryczy, którą nasączone były jej ostatnie słowa, i odchrząknęła.
- W twoim przypadku – odpowiedziała – to też nie koniec świata, wiesz o tym, prawda?
Ta ich rozmowa była absurdalna, banalna. Nigdy nie powinna mieć miejsca.
- TRZY!..
            - Wiem – przyznała niepewnie, odruchowo broniąc granic własnego rozczarowania – nic się nie stało. Dam radę.
Nagle powstało między nimi napięcie, które było gęste jak kisiel – szczelnie wypełniło całą przestrzeń między nimi i ograniczało ruchy. Wydawało się, że każde drgnięcie wymagało nagle ogromnych, niespożytych wręcz pokładów energii.
Lily wyczuwała je każdą komórką, wydawało jej się też, że wie dokładnie, skąd nagle się pojawiło.
- Nica.. kiedyś mnie zapytałaś, czy czuję coś do twojego chłopaka.. –zaczęła - A ja ci obiecałam, że gdyby cokolwiek uległo zmianie, dowiedziałabyś się o tym ode mnie.
- DWA!..
- Pamiętam – przyznała, zaciskając nieświadomie pięści -  i co w związku z tym?
- Dotrzymałabym obietnicy – oświadczyła cicho Lily, patrząc jej prosto w oczy – między nami nic nie ma. A moja osoba nie miała nic wspólnego z tym, co stało się dzisiaj. Jeśli coś się stało.
Czas przyspieszył, otoczenie zawrzało, jakby ktoś podniósł poziom dźwięku w telewizorze. Zmysły miała dziwnie wyostrzone, gdy falująca feeria barw wokół nich, podekscytowana bliskością nowego czasu, nowego początku, nowych nadziei, krzyczała i śmiała się, unosząc w górę butelki z szampanem i wodząc dookoła błyszczącymi oczami. Nikt nie dostrzegał tej sceny, która rozgrywała się pośrodku wszystkiego, a jednak z dala od kogokolwiek.
- JEDEN!
Nica patrzyła na nią, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu, okrągłymi oczami zdziwionego dziecka. Ale nagle coś się zmieniło i przybrała wejrzenie dojrzałej, zmęczonej życiem kobiety, która spogląda z poziomu swojej wiedzy, której wolałaby nie posiadać.
- Nie mam wątpliwości, że dotrzymałabyś obietnicy, Lily Evans – powiedziała, miękko akcentując jej imię i nazwisko.
Urwała, a w zapadłej ciszy stojąca naprzeciwko niej dziewczyna wpatrywała się w nią z napięciem, zaciskając place na nóżce kieliszka tak mocno, że aż zbielały jej knykcie.
- Ale.. – zaczęła, nie zrywając kontaktu wzrokowego. Czuła pulsujący ból głowy i uderzenie gorąca na szyi i policzkach, które odbierało jej zdolność koncentracji.
- Ale to, że z twojej strony nic się nie zmieniło, nie znaczy, że tak jest odwrotnie. Przecież wiesz.
 Lily patrzyła na nią, widząc prawdziwy, a nie udawany ból, którego po raz pierwszy nie starała się ukryć. Wokół nich trwało wreszcie to ostatnie z ostatnich odliczanie z prawdziwego zdarzenia, kiedy do początku nowego roku zostało marne dziesięć sekund. 
- Nie – powiedziała gorączkowo – nieprawda. On już o mnie zapomniał. Już mnie nie kocha.
Miała świadomość, że brzmi to jak dziecinne zapewnienia mające na celu odmienienie rzeczywistości. Nie chciała, żeby miało właśnie taki wydźwięk.
Usta Niki wykrzywił przez ułamek sekundy smutny uśmiech.
- Rzecz w tym.. – zaczęła, lecz zagłuszył ją chóralny wrzask „TRZY!” – rzecz w tym, że nigdy nie wiesz, czy przypadkiem to nie tak, że przestał cię kochać. Mógł przecież pokochać cię na nowo.
Lily trwała nieruchomo, połączona nieznaną więzią z tą zranioną, rozczarowaną dziewczyną, pośrodku sali balowej w jej domu i czując na sobie spojrzenie Jamesa Pottera, który właśnie szukał wzrokiem jedynej osoby, z którą chciał dzielić nadejście północy.
- ZERO!
            Rozległ się huk fajerwerków i wybuch entuzjazmu, zakotłowało się, gdy obejmujący się i całujący ludzie rozdzielili Lily Evans i Nikę Gibson, zupełnie nieświadomi tego, że przerwali łączącą je nić porozumienia. Z oczu tej ostatniej zniknął ten szczególny wyraz pokrewieństwa.
- SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!
Lily wpatrywała się z napięciem w jej usta, odczytując z ruchu warg słowa, których wśród setek nakładających się na siebie krzyków nie mogła usłyszeć.
„Nigdy nie wiesz, czy nie nauczył się pamiętać na nowo”.
* *

11. Brak słów i sów


Lily uniosła się na łokciach i przeturlała na drugi koniec łóżka, wpatrując się w okno. Dawno już przestał padać śnieg, który nadał przygotowaniom do świąt ten magiczny charakter – cały stopniał tuż przed Gwiazdką, pozostawiając szare ulice boleśnie obdarte z jakiejkolwiek świeżości. Tak wyczekiwane przez nią święta przemknęły prawie że niepostrzeżenie, pozostawiając po sobie nieopisane ilości jedzenia.
Ale Lily wiedziała, że tak będzie. Wpatrując się uporczywie w szybę, nie wypatrywała śniegu – wypatrywała sowy. Sowy, która uparcie nie nadlatywała.
Żeby sprecyzować – nie nadlatywała ta właściwa.
Westchnęła ciężko, podnosząc się do pionu. Nie ma co tracić całego dnia na bezsensowne oczekiwanie. Jeśli napisze, to napisze. A jeśli nie – cóż, to jeszcze nie koniec świata.
- O co mi w ogóle chodzi? – zapytała Lily swoje odbicie w lustrze – Przecież to, że nie napisał, oznacza tylko tyle, że jest zajęty. W końcu są święta, rodzinny czas.
Lustrzana Lily spojrzała na nią niepewnie, zupełnie tak, jakby sama nie wiedziała, skąd bierze się ten dziwny niepokój.  
***
            Ten poranek w rezydencji państwa Lewis był wyjątkowo ciężki. Nad całym domem zawisła złowroga cisza, pełna wzajemnej niechęci. Była tak gęsta, że zdawała się osadzać na wszystkich eleganckich sprzętach, dywanach, obrazach i samych domownikach.
Salon był wielkim pomieszczeniem, w którym zawsze panował chłód. Wysoki na dwie kondygnacje, ze skórzanymi kanapami i najdroższymi wazami z chińskiej porcelany, z wyeksponowaną niby skarb gigantyczną smoczą skórą, którą pan Lewis otrzymał od kogoś w podzięce za wstawiennictwo w interesach. Najlżejszy nawet szept odbijał się poczwórnym echem od śnieżnobiałych ścian i zdawał się wprawiać w wibracje ze smakiem porozstawiane dekoracje, z których każda była wybrana osobiście przez panią Lewis.
W tym właśnie pokoju wybuchły nagle dźwięki Armagedonu. Brzmiało to tak, jakby jakaś olbrzymia żelazna budowla zawaliła się nagle wśród huku burzy.
- JASMINE LEWIS!
Jamie uśmiechnęła się do siebie, obdarzając spojrzeniem pełnym uznania mugolski wynalazek, z którego za jednym ruchem gałki gruchnęła kakofonia dźwięków zespołu rockowego, wstrząsając posadami rezydencji państwa Lewisów.
- Słucham, mamo? – zapytała słodko, wygodniej rozkładając się na skórzanej kanapie.
- Co to jest!? – wrzasnęła Kirsten Lewis. Wkroczyła do salonu i zamaszystym ruchem różdżki zdławiła wydobywające się z nieznanego jej urządzenia zawodzenia – Możesz mi powiedzieć, co ten mugolski śmieć robi w moim domu?!
- Nie podobało ci się, mamo? – zdziwiła się, unosząc się na łokciach – Bardzo mi przykro. Myślałam, że jak posłuchasz trochę dobrej muzyki, to poprawi ci się humor i przestaniesz się pieklić z powodu choinki.
            Kirsten Lewis była kobietą elegancką. Może nie można jej było nazwać piękną - a nawet ładną - jeśli chciało się zachować czystość sumienia. Była jedną z tych kobiet, które były zadbane, miały wyrafinowany gust i zawsze perfekcyjny makijaż, a także strój dobrany odpowiednio do sytuacji, ale jej twarzy brakowało wyrazu. Zawsze mrużyła lekko oczy, co upodabniało ją do modliszki, i mocno zaciskała szczękę, co z kolei budziło skojarzenia z imadłem. Tak wyglądała codziennie, nawet ubierała się zawsze w jednej gamie kolorystycznej. Jednak na dźwięk słowa ‘choinka’ zaszła w niej nagła, zastanawiająca zmiana – rysy ściągnęły się jeszcze bardziej, policzki pobladły wyraźnie pomimo warstwy pudru, a oczy zamieniły się w szparki ciskające błyskawice.
- Jeśli chodzi o choinkę, Jasmine, możesz być spokojna, że zostaniesz za to sowicie ukarana. Zepsułaś mi, ojcu i Sally całe święta, co nie zostanie ci zapomniane. Jeśli jednak w tej chwili nie przestaniesz się zachowywać w ten obrzydliwie pyszny sposób, możesz się więcej nie pokazywać w tym domu, rozumiesz? Moja cierpliwość ma swoje granice. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek przebywający pod moim dachem tak się zachowywał. Niszczysz reputację, na którą twoi dziadkowie, twój ojciec i ja pracujemy od lat. Do tej pory patrzyłam przez palce na twoje wybryki, ale tuzin brudnych szlam pałętających się za twoją namową po moim domu w Dniu Bożego Narodzenia to kropla, która przepełniła czarę. Twoje upodobanie do mugoli jest odpychające, ale NIGDY nie pozwolę ci zarazić tym Sally, rozumiesz? Muszę mieć córkę, z której będziemy mogli być dumni. Dlatego właśnie pójdziesz teraz do swojego pokoju i wyjdziesz z niego dopiero na kolację. I masz zejść na nią ubrana jak człowiek. 
- Nie.
- Słucham?
- Nie. Nie zejdę na kolację, bo nie będzie mnie już wtedy w tym domu. Jesteś obłudną materialistką i, szczerze mówiąc, wstydzę się jakichkolwiek więzów krwi między nami.
Jamie stała wyprostowana, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, patrząc matce prosto w oczy. Miała świadomość tego, że słów, które właśnie padły, nie wymaże nic i nigdy.
Ale z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że niewiele ją to obchodzi.
***
Hej, Roger
Co u Ciebie? Nie dajesz znaku życia i zaczynam się trochę martwić..


Kochanie,
Jak mijają ci święta? Wszystko w porządku? Może moglibyśmy


Roger,
możesz mi powiedzieć, co się dzieje? Powiedziałeś mi na peronie, że sam do mnie napiszesz. Nie wiem, czym mam to rozumieć tak, jak to rozumiem.. Dlatego napisz mi po prostu, jak się mają sprawy. Póki co gubię się w domysłach i pomału zaczynam się martwić..
Proszę, odpisz mi jak najszybciej.

Lily
Lily odrzuciła na bok pióro, prawdziwie sfrustrowana. Zabębniła powalanymi atramentem palcami po blacie biurka, zostawiając na nim ciemne ślady. Jeszcze raz przeczytała cztery linijki, które udało jej się w końcu, z wielkim trudem, ułożyć.
- Żałosne – mruknęła sama do siebie, odgarniając włosy z oczu – Po prostu żałosne.
Wzięła głęboki oddech i chwyciła pióro raz jeszcze, z zamiarem skreślenia wszystkiego, co napisała, jednak zanim stalówka dotknęła pergaminu, rozległo się pukanie i przez uchylone drzwi do pokoju zajrzała pani Evans.
- Lilcia, skarbie, masz gościa.
- Gościa? – powtórzyła, patrząc na nią nierozumiejąco. Dopiero po chwili, kiedy ponownie przeanalizowała słowa mamy, zerwała się na równe nogi, ponownie odrzucając pióro.
Wyminęła mamę i zbiegła po schodach, czując serce kołaczące się w piersi. Bardzo starała się powstrzymać jakiekolwiek domysły co do tożsamości gościa, bo bardzo się bała, że okaże się być..
Jamie.
Gościem była Jamie.
- Jam? – zapytała zaskoczona, przystając w pół kroku.
- Hej, Lill. Przepraszam, że tak bez zapowiedzi.
- Przepraszasz? – dziewczyna wytrzeszczyła oczy, nie mogąc uwierzyć własnym uszom – Jamie, wszystko w porządku?
Blondynka spojrzała na nią ciężko, więc Lily czym prędzej doprowadziła się do porządku. – Wiesz przecież, że możesz wpadać kiedy tylko chcesz. Masz na coś ochotę?
- Nie, coś ty.
Lily jeszcze raz spojrzała na nią podejrzliwie. Zachowywała się nienaturalnie, zupełnie tak, jakby stało się coś poważnego. Normalnie, kiedy odwiedzała ją w domu, bez najmniejszego skrępowania składała panie Evans zamówienia na swoją ulubioną sałatkę.
- Leć na górę, ja wezmę tylko coś do picia i zaraz przyjdę – zdecydowała Evans, biorąc od niej płaszcz – Poczekaj chwilkę.
***
            Zimowa sceneria nadawała dolinie Godrika pewien niezaprzeczalny urok, któremu poddawał się każdy, nawet ci, którym brakowało wrażliwości artystycznej i uwielbienia piękna. No, może jednak z małymi wyjątkami.
- Stary, długo jeszcze? – zapytał Syriusz, nie próbując nawet zatuszować niechęci w swoim głosie. Razem z Jamesem siedzieli na drzewie.
Tak, na drzewie.
- Łapa, mówiłem ci, że możesz wracać, jeśli tylko chcesz – warknął na niego Potter, zmęczony wysłuchiwaniem utyskiwań przyjaciela – Ja chcę tu jeszcze zostać.
Black westchnął ciężko, spoglądając na ziemię poprzez ośnieżone gałęzie.
- Posłuchaj, Rogacz. Pomyślmy logicznie. Jak, na Merlina, chcesz namierzyć człowieka, co do którego nie wiesz, gdzie mieszka, nie wiesz, z kim jest spokrewniony i nie wiesz nawet, czy nie spędza Bożego Narodzenia na Karaibach?
- Skutecznie – burknął James, łypiąc na niego spod zmarszczonych brwi.
- Oj, Rogacz, Rogacz. Co ty chcesz osiągnąć?
- Chcę się czegoś o nim dowiedzieć, ile razy mam ci to powtarzać? Naprawdę jesteś tak ograniczony, że nie możesz tego pojąć?
- Uspokój się. Dobra, dotarło, chcesz się czegoś dowiedzieć. Ale po co? Co ci to da? Daj człowiekowi żyć. To, że dowiesz się, co jada na śniadanie, nie zmieni tego, że Lily teraz z nim chodzi –Syriusz odwrócił się do niego, przytrzymując asekuracyjnie gałęzi – Według mnie powinieneś przyhamować. To, co robisz, zakrawa o paranoję, wiesz? Przecież podobno ją odpuściłeś?
- Łapa, ale to zupełnie nie o to chodzi!
- A o co?
- Po prostu mam przeczucie, rozumiesz? Mam przeczucie, że on nie jest odpowiednim chłopakiem dla Lily. Ani trochę. Nie chcę, żeby ją skrzywdził, nie chcę, żeby ją rozczarował. Odpuściłem ją jako dziewczynę, ale wciąż się o nią martwię.
- Jednym słowem chcesz znaleźć na niego haka, żeby odwieść ją od związku z nim?
- No.. tak. Ale to nie jest moje widzimisie, tylko..
- Tylko twoje widzimisie.
James westchnął, przecierając twarz dłonią.
- Posłuchaj mnie, stary. Wiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej. Nie wnikam, czy ją odpuściłeś, czy też nie, bo tak czy tak ci na niej zależy. Rozumiem, że wnerwia cię ten koleś i może nawet masz jakieś sensowne powody ku temu, jak na przykład to, że źle traktuje swoją miotłę, więc dziewczynę pewnie też. Ja naprawdę to rozumiem. Ale nie powstrzymasz Evans, mówiąc jej takie rzeczy. Ona musi się sama o tym przekonać, a ty musisz jej na to pozwolić. Nie jest z cukru, nie roztopi się, jeśli okaże się dupkiem. Wręcz przeciwnie, doskonale sobie poradzi. Radziła sobie z tobą przez przeszło pięć lat.
To silna dziewczyna.
- Wiem, że sobie poradzi, ale ja chcę jej oszczędzić bólu i rozczarowań.
- To zaiste szlachetne z twojej strony – zakpił Black – ale im bardziej będziesz mieszał w jej życiu, nieproszony, tym większe prawdopodobieństwo, że ona cię znowu znienawidzi na dobre, nawet jeśli będziesz miał rację. Musisz jej pozwolić kierować własnym życiem, James.
- Ugh – stęknął Potter, wpatrując się w przyjaciela z niedowierzaniem – Nie miałem pojęcia, że potrafisz obracać takimi patetycznymi zwrotami, wiesz?
- No widzisz – uśmiechnął się lekko, zeskakując na ziemię – dla ciebie wszystko, kochanie.
***
            - Co to jest?
Lily zatrzymała się w progu, niosąc dwa kubki z gorącym kakao. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, co jest na kawałku papieru, który trzymała w reku Jamie.
- List – wyjaśniła oględnie, czując, jak robi jej się gorąco – Daj, zapomniałam wysłać.
- I całe szczęście – oznajmiła blondynka, patrząc na nią ze zgrozą – Ten twój list aż ocieka służalczością.
- Nie mów tak – poprosiła, przykrywając dłonią płonące policzki – Po prostu się zmartwiłam. Poza tym.. to moja prywatna sprawa.
- Nie ma mowy, skarbie, nie wyślesz tego – oświadczyła spokojnie Lewis, chowając pergamin do tylnej kieszeni dżinsów – Jesteś wspaniałą dziewczyną, Lily, wspaniałą, mądrą i niezależną. Są lepsze sposoby na chłopaka, który cię olewa, niż wysyłanie mu żałosnych, błagalnych liścików, kiedy to on powinien napisać pierwszy.
- Tak?.. – złamała się Lily, podając jej jeden kubek – Na przykład jakie?
- Zanim do niego napiszesz, poczekaj przynajmniej dwa dni od jego listu, poza tym tak organizuj sobie czas, żeby dobrze się bawić bez niego. Tak naprawdę wcale go nie potrzebujesz, tylko musisz sobie z tego zdać sprawę. Niech on potrzebuje ciebie.
Lily nie odpowiedziała, stawiając oba kubki na zniszczonym blacie.
- Od kiedy jesteś taką specjalistką, hm? – zapytała na poły kpiąco, by ukryć to, że cisza ze strony Rogera sprawiała jej przykrość – Przecież wyznajesz zasadę szczerości. Nadmiernej szczerości.
Jamie wzruszyła ramionami, usadawiając się na parapecie:
- Ale to ja. Ty potrzebujesz innej zasady, mam rację?
- Może masz rację..  Powiesz mi wreszcie, co się stało? Bardzo się starasz, ale zaczynam się już poważnie martwić. Pierwszy raz widzę cię w takim stanie.
- Po prostu.. trochę pokłóciłam się z rodzicami, to wszystko – wyjaśniła, wzruszając ramionami. Włosy opadały jej na policzki, gdy pochyliła się, by zacisnąć palce na uchu kubka.
- Trochę?.. – powtórzyła Lily, mrużąc oczy – Jam, ale wy się kłócicie przynajmniej dwa razy dziennie. Tym razem chyba stało się coś poważniejszego, co?
- Nie.. tylko zwykła kłótnia. Tyle, że nie wrócę już do domu.
- Jak to nie wrócisz? – zdumiała się Lily – Jamie, coś ty narobiła?
***
            Zapadał zmierzch, co zimą oznaczało mniej więcej tyle, że nagle zrobiło się czarno – zupełnie, jakby ktoś na górze postanowił wyłączyć światło. Co więcej, znowu było zimno – na dworze trzymał szczypiący mróz, a resztki śniegu, które od tygodnia przelewały się po angielskich chodnikach, na powrót zamarzły i stały się śmiertelnie śliskimi bryłami utrudniającymi komunikację miejską.
Było późne popołudnie 31 stycznia, Sylwester.
            Dom państwa Evans był rzęsiście oświetlony, co w granatowych resztkach dnia spływających po okolicy rzucało się w oczy z odległości kilometra. To, czego nie można było dostrzec z tejże odległości, to atmosfera panująca w środku – a była ona zdecydowanie wyjątkowa. Był to bowiem wieczór, w którym progi posesji miał przekroczyć, po raz pierwszy, Vernon Dursley, który był, według relacji starszej córki, „naprawdę wspaniałym człowiekiem”.  Oczywiście to stwierdzenie, zamiast uspokoić zaalarmowanych rodziców, tylko rozbudziło ich obawy co do tożsamości gościa. Petunia nigdy wcześniej nie przyprowadzała do domu nikogo poza jedną koleżanką, od której przepisywała zeszyty w czasie choroby. Była to więc bez wątpienia przełomowa chwila dla całej rodziny, podszyta jednocześnie przestrachem wywołanym przez domysły co do pobudek, z jakich Petunia zdecydowała się wreszcie przyprowadzić do domu swojego kolegę. 
            Lily miała zdecydowanie bardziej zdystansowany stosunek do całej sprawy, co oczywiście było zupełnie normalne – ona, w przeciwieństwie do rodziców, przez cały czas miała świadomość, że zbliża się moment, w którym dziewiętnastoletnia już przecież Petunia zacznie sprowadzać do domu chłopaków. Co prawda nie do końca wierzyła w to, że człowiek, który w pełni akceptuje osobowość jej siostry jest do końca normalny, ale mało ją to obchodziło. Choć może zabrzmi to egoistycznie, była zbyt pochłonięta własnym życiem, by mieć jakikolwiek emocjonalny stosunek do wizyty potencjalnego przyszłego szwagra.
            O godzinie siedemnastej miała już serdecznie dosyć wysłuchiwania wywodów swojej mamy, która próbowała sama siebie przekonać, że po wizycie ‘tego chłopca’ nie powinna spodziewać się niczego niepokojącego. Przytakiwała tylko, ukrywając znużoną minę. Przygotowywała herbatę dla siebie i Jamie, która ustalała właśnie z Leanne, co powinny przynieść na składkową imprezę sylwestrową. Początkowo plany miały inne: po długich debatach ustaliły w końcu, że spędzą tę wyjątkową noc w trójkę, w mieszkaniu Leanne. Jednak w momencie, kiedy udało im się podjąć tę decyzję, Nica Gibson zaprosiła je na przyjęcie, na którym będą ludzie z Hogwartu. No i oczywiście, postawiła je w takiej sytuacji, że nie wypadało odmówić – zgodnie jednak doszły do wniosku, że we własnym gronie i tak spotykają się non stop, nie będzie więc to znowu nie wiadomo jaka strata.
            - Mamo, idę na górę. Musimy się z Jamie uszykować i wychodzimy, dobrze? – oświadczyła Lily, chwytając oba kubki z aromatycznym naparem – Po imprezie idziemy do Leanne.
- Dobrze, dobrze – przytaknęła pani Evans, z wyraźnym roztargnieniem patrząc na córkę – Myślisz, że muszę się ubrać jakoś specjalnie, kiedy on przyjdzie, czy mogę zostać tak, jak jestem?
Lily przewróciła oczami, jęknąwszy w duchu.
- Mamo, nie denerwuj się. To nie królowa zaszczyci nas swoją wizyta, tylko jakiś nie do końca poczytalny licealista.
- Dlaczego nie do końca poczytalny?..
- Ech.. nieważne.. Ja idę.
Wspięła się po schodach, dokonując w myślach przeglądu swojej garderoby. Skoro wybierała się na pełnowymiarową imprezę, musiała bardziej się wysilić – nie chciała wyglądać jak szara myszka na tle Niki i wszystkich innych. Jednocześnie męczyło ją przeświadczenie, że nie ma na to szans – sprzeciwiały się temu naturalne walory gospodyni i ich brak w jej przypadku.
- Jamiee.. – jęknęła, otwierając sobie drzwi łokciem i zamykając za sobą kolanem – Nie mam w co się ubrać.
- Phi – prychnęła przyjaciółka, wskazując na jej pękatą szafę – błagam cię. Ty? Masz pełno kiecek.
Pochyliła się znowu nad listem, który przyniosła płomykówka ojca Leanne, skrobiąc odpowiedź na odwrocie.
- I co, mamy coś wziąć ze sobą?
- Nic nie mówiła. Zapewne panna Gibson ma w domu wszystkie niezbędne dobra.
Lily spojrzała na nią ciężko i z rezygnacją zajrzała do szafy. Szykował się długi wieczór. I jeszcze dłuższa noc.

***
Dom Niki stał nieco na uboczu. W dziennym świetle zapewne nie wyróżniał się niczym specjalnym, teraz jednak, o dwudziestej, prezentował się wyjątkowo. Był rzęsiście oświetlony – światło padało nie tylko z odsłoniętych okien, ale również z magicznych lampionów unoszących się w powietrzu i oświetlających drogę do środka.
- Ciekawe, czy rzuciła na nie zaklęcia antymugolskie – mruknęła pod nosem Lily, przestępując z nogi na nogę. Mróz nie był tego wieczora zbyt silny, ale mimo wszystko odczuwała pewien dyskomfort w swojej jedwabnej sukience i cienkim płaszczyku.  Wygląd wymaga poświęceń.
- Przypuszczam, że tak – stwierdziła Jamie, rozglądając się dookoła ciekawie – zobacz, w tej ciemności światełka wiszące w powietrzu już dawno zwróciłyby czyjąś uwagę.
Evans skinęła głową, poprawiając nieco ułożenie rudych loków.
Czuła się trochę niezręcznie – całe to przyjęcie było jakieś podejrzane. Dziwne. I zupełnie niespodziewane. Owszem, można było powiedzieć, że polubiły się z Niką, ale z całą pewnością nie na tyle, żeby spędzać razem sylwestrowy wieczór. Może ich relacje osiągnęłyby taki poziom zażyłości, gdyby nie widmo Pottera, które wyrastało między nimi jak mur. Lily kilka razy próbowała zwalczyć tą przeszkodę, ale Nica pozostawała zdystansowana, zupełnie mimochodem dając po sobie poznać, jak wielkim cierniem w jej sercu jest fakt, iż jej chłopak uganiał się za Lily Evans, odkąd tylko ją poznał. To, czego Lily nie mogła wiedzieć, to to, że Nica nie potrafiła przejść nad tym do porządku dziennego. Wbrew własnej woli zaangażowała się w związek z Jamesem, przelewając na niego silniejsze uczucia, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. I przez cały czas walczyła sama ze sobą, by nie pokazać po sobie słabości. Lily nie mogła wiedzieć, jak bardzo boli świadomość, że osoba, w której się zakochamy, nie tylko nie odwzajemnia w pełni naszych uczuć, ale też w dowolnej chwili opuściłaby nas dla kogoś innego. Nie mogła wiedzieć, że ona sama była wiecznie obecna między Gibson i Potterem – chociaż żadne z tej dwójki nie wymieniało jej imienia.
- Może wejdziemy do środka, co? – Jamie przerwała jej rozmyślania, szczękając zębami – Leanne wie, gdzie ona mieszka, a ja zaraz zamarznę.
- Możemy wyczarować płomień.. – zaproponowała Lily bez przekonania. Niechęć do wchodzenia do środka walczyła w niej z paraliżującym zimnem.
- Taki płomyk nic nam nie da. Zresztą czekanie tutaj jest naprawdę bez sensu. To nie jest obóz wroga, nie musimy się bać, że nas rozdzielą i wyślą do trzech różnych obozów karnych.
- Tak, wiem, ale Leanne zna ją najlepiej.. no i to ona otrzymała zaproszenie..
- Przecież ty też ją znasz. A zaprosiła nas wszystkie. Gdyby Leanne nie była akurat dzisiaj u tej cioci czy kogoś, to mogłybyśmy się umówić u niej. Byłoby prościej.
Lily już otworzyła usta, by coś odpowiedzieć, gdy gdzieś za nimi rozległ trzask, jaki towarzyszy czyjejś aportacji lub deportacji. Ciemność na moment zamigotała i pojawiła się w niej smukła sylwetka Leanne.
- Wreszcie! – zawołały obie, gdy zbliżała się do nich szybkim krokiem, jednocześnie zbierając włosy w wytworny kok. Potrafiła w niecałą minutę tak je upiąć, że wyglądały, jakby dopiero co wyszła od dobrego fryzjera.
- Długo czekacie? Przepraszam was, ale musiałam jeszcze raz wrócić do cioci, bo zostawiłam u niej sukienkę – wyjaśniła, uśmiechając się do swoich dwóch przyjaciółek – mogłyście wejść do środka, a nie marznąć.
Lily i Jamie wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, uśmiechając się pod nosem.
- Myślałam, że weźmiesz ze sobą Diggory’ego – zmieniła temat Jamie, przypatrując się uważnie Lewis – Nie mógł przyjść?
Stały w ciemności, nieznacznie tylko rozjaśnionej blaskiem padających z lampionów. Ale nawet w otaczającym je półmroku mogły zobaczyć, jak twarz Leanne oblewa się szkarłatnym rumieńcem.
- No.. Tak.. nie mógł przyjść.. – bąknęła, wbijając wzrok w swoje błyszczące baleriny.
- Zanim zaczniesz kręcić młynka kciukami, Lennie, powiedz, jak było naprawdę. Przecież wiesz, że widać po tobie, kiedy próbujesz kłamać.
Leanne westchnęła, spoglądając w bok.
- Nie powiedziałam mu o tej imprezie – wykrztusiła w końcu – kiedy napisał, wysłałam mu zwrotną sową informację, że jadę do cioci i zobaczymy się w szkole.
- Dobrze zrobiłaś – stwierdziła z przekonaniem Lily – zepsułby ci humor. Ale wiesz.. w Hogwarcie.. chyba powinnaś mu jak najszybciej powiedzieć, jak się sprawy mają.
- Ale to nie tak, Lill – zaprzeczyła słabo, przestępując z nogi na nogę – Ja po prostu.. po prostu tym razem go nie chciałam. Jak trochę od siebie odpoczniemy, to..
- To nic się nie zmieni i będziesz sfrustrowana – podsumowała Jamie, unosząc brwi – Ale to potem. Teraz, błagam was, wejdźmy wreszcie do środka, bo już nie czuję nóg. I rąk. I głowy.
- To ostatnie to akurat nie odbiega od normy – mruknęła Lily.
***
            Pierwsze wrażenie, jakie mu się nasunęło po wejściu do pokoju, dotyczyło stanu zdrowia. Przyszło mu mianowicie do głowy, że od tej wirującej w tańcu mieszanki kolorów, kakofonii dźwięków płynących z niepękających balonów wiszących pod sufitem, śmiechów i dyskretnych rozmów, które były tak naprawdę mieszaniną krzyków, można dostać nie tylko migreny, ale również epilepsji. A potem zobaczył Lily.
            Nie wiedział, jak to się działo, że ona zawsze znajdowała się w polu jego widzenia, w dodatku w tym polu zawsze stała na pierwszym planie. Jakkolwiek to się działo, prawdą jest, że była pierwszą osobą, na którą padło jego spojrzenie.
Stała w połowie długości pokoju, kilka kroków od tańczących, ale z dala od całej reszty i z zupełnym spokojem popijała jakiś jasny płyn z trójkątnego kieliszka. Miała na sobie sukienkę z jakiegoś kremowego, śliskiego materiału, który ślicznie wyglądał w połączeniu z jej jasną skórą i rdzawymi lokami.
            Poczuł się tak, jakby pchała go jakaś nieznana siła, zmuszając go do robienia kolejnych kroków. Nie wiedzieć jak znalazł się nagle tak blisko jej, że mógł dostrzec tusz na jej rzęsach i światło odbijające się w błyszczących paznokciach.
- Hej – powiedział przez ściśnięte gardło, nie mogąc pojąć, co takiego się z nim ostatnio dzieje – Jak leci?
- O – zdziwiła się, odwracając na pięcie – Potter.
- Tak się właśnie nazywam – uśmiechnął się, rozluźniając nieco. Nie wyglądała na złą i wściekłą – raczej na lekko rozbawioną i pozytywnie nastawioną. Samo ‘Potter’ w jej ustach nie zabrzmiało jak wyzwisko, tylko jak stwierdzenie faktu, co było ogromnym plusem.
Ku jego ogromnemu zdziwieniu, uśmiechnęła się. W zasadzie po prostu mimowolnie uniosła kąciki ust, ale był to niewątpliwy uśmiech.
- Przepraszam, po prostu mnie zaskoczyłeś. Jak się bawisz?
- W zasadzie to dopiero przyszedłem – wyjaśnił, rozglądając się wokoło – co to za ludzie?
- Nie mam pojęcia – wzruszyła ramionami, niechcący zdradzając, że czuje się w ich towarzystwie niezręcznie – do tej pory z osób, które znam, widziałam tylko Nikę, tę jej przyjaciółkę z kolorowymi włosami, jakiegoś krukona, ale zapomniałam, jak się nazywa, ciebie, no i oczywiście Jamie i Leanne.
- Słodki Merlinie – mruknął James – Co ona za imprezę wymyśliła? Ale nie przejmuj się, zaraz przyjdą Syriusz, Remus i Peter, więc twoja lista się trochę wydłuży.
Wzruszyła ramionami, upijając mały łyk ze swojego kieliszka.
Wydawała mu się rozluźniona jak nigdy w jego obecności. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, jak wiele to ma wspólnego z zawartością tegoż kieliszka.
- Co pijesz? – zapytał – I skąd to wzięłaś?
- Nie mam pojęcia, co to jest, wiem tylko, że alkohol. W tamtym rogu jest bufet, jakbyś chciał.
            W tym momencie dostrzegł dwie rzeczy. Pierwszą z nich była Nica, jego własna dziewczyna, stojąca dokładnie naprzeciwko niego i obserwująca ich rozmowę z twarzą pokerzysty. Po jej pozie mógł się domyślać, że stała nieruchomo odkąd tylko się zorientowała, że od razu po wejściu skierował się prosto do Lily Evans.
A druga rzecz, z której zdał sobie sprawę, a która poruszyła go w znacznie większym stopniu, to uderzający brak Rogera Davisa nie tylko w pobliżu Lily, ale chyba również na całej sali.
***
            - Rozmawiałaś z Potterem, czy mnie oczy myliły? – zapytała Leanne, ciągnąc Lily do najbliższego wolnego stolika.
- Owszem, rozmawiałam – uśmiechnęła się Lily, posłusznie opadając na krzesełko – Wiesz, ostatnio przestał się do mnie dowalać, więc już nie wkurza mnie sam jego widok. A poza tym.. – uśmiechnęła się jeszcze szerzej, stukając palcem w kieliszek – Powiem ci, że coś w tym jest, że alkohol poprawia samopoczucie.
Leanne westchnęła ciężko, obserwując ją.
- Lily, nie musisz się upijać z powodu Rogera.
- Nie upijam się. A na pewno nie z powodu Rogera. Jestem w pełni trzeźwa, mam tylko troszkę lepszy humor.
- No na razie tak.. ale nie przesadź, błagam. O północy poleje się szampan, to wystarczy.. A to naprawdę nie jest sposób.
- Leanne, nie traktuj mnie jak dziecka. Wypiłam tylko kieliszek. Naprawdę.
- No dobrze, już dobrze – jęknęła blondynka – po prostu się o ciebie martwię.
Lily uśmiechnęła się do niej, przewróciwszy oczami. Doceniała troskę przyjaciółki, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że ta dramatyzuje. Evans była osobą obdarzoną w dużej ilości zdrowym rozsądkiem i jako taka nie miała najmniejszego zamiaru się zapomnieć i sprawić, że jedyne wspomnienia dotyczące tego wieczoru będą dotyczyły potwornego bólu głowy.
***
            - Stary, nie rozumiem, o co ci chodzi – jęknął Syriusz, opierając się bezwładnie o ścianę – Ja nie nadążam. To źle, że tego Davisa tu nie ma?
- Dlaczego źle? – zapytał James, z namysłem obserwując bawiący się tłum – Kto powiedział, że źle?
- No właśnie nie wiem.. Nieważne zresztą.. nieważne..
Black jęknął i rozmasował sobie skronie.
- Mówiłem ci, żebyś tyle nie pił – uśmiechnął się pod nosem – wiem, że masz mocną głowę, ale to jest mugolski szampan. Dodają do niego czegoś dziwnego.
- Mogłeś mu powiedzieć wcześniej – wtrącił się rozbawiony Peter, spoglądając na zmanierowanego kumpla – przecież biedny Łapa wygląda jak cień człowieka.
- Te, Glizdogonie, uważaj na słowa – burknął Syriusz, rzucając mu ciężkie spojrzenie – Bo jeszcze je sobie wezmę do serca.
James roześmiał się głośno, klepiąc obu przyjaciół po ramionach:
- Dosyć tego, chłopaki – zarządził – uspokójcie się oboje. Peter, musisz znaleźć Remusa, zaraz wciśnie Łapci eliksir. A ty, Łapo, usiądź tutaj i poczekaj na nich.
- A ty gdzie uciekasz? – zainteresował się Peter, wypatrując w tłumie Lupina – Jesteś wyższy, łatwiej by ci było go znaleźć.
- Poradzisz sobie, Glizdogonie – zbył go Potter, krzywiąc się lekko i znikając między ludźmi.
***
            - Masz ochotę? – zapytał Remus Lupin, podchodząc do Leanne z dwoma kieliszkami wypełnionymi mugolskim szampanem.
- Z przyjemnością – uśmiechnęła się nieśmiało, przyjmując jeden z nich – Co u ciebie? Jak tam święta?
- W porządku – stwierdził oględnie – Chociaż pewnie mogłyby być lepsze. A twoje?
- Moje też – przyszła jej do głowy myśl, że jest straszliwie nudna i nieskomplikowana. W jego oczach musiała być wręcz ograniczona umysłowo.
Sama nie wiedziała, dlaczego tak bardzo jej zależało, żeby on miał o niej dobre zdanie. Nie chciała, żeby myślał, że jest głupia, łatwa i pusta. I w głębi duszy nie chciała, żeby zadawał się z nią tylko ze względu na przyjaźń z Lily, a obawiała się, że tak właśnie było. I  w tym momencie zadał pytanie, które zupełnie ją zaskoczyło, a na które tak bardzo czekała:
- Zatańczymy?
***
            Cudownie było trzymać ją w ramionach. Remus w ogóle nie lubił tańczyć, a dziewczyny nigdy go przesadnie nie interesowały – ale to uczucie, którego doświadczał, było niemożliwe do porównania z czymkolwiek innym. Czuć jej talię pod palcami, jej głowę na własnej klatce piersiowej i ją całą tak blisko, jak nigdy dotąd – Remus nie mógł uwierzyć we własne szczęście.
            Pachniała subtelnie – konwaliami czy jakimiś innymi kwiatkami, których nie potrafił nigdy odróżniać – ale była tak blisko, że każdą komórką swojego ciała wchłaniał ten zapach.
Melodia zmieniła się na wolniejszą, a Leanne zamknęła oczy, zastanawiając się, dlaczego tak dobrze i bezpiecznie czuje się w ramionach tego chłopaka, i dlaczego na myśl o tym, że już niedługo ją puści, przechodzą ją mimowolne dreszcze.
***
            Nica siedziała wyprostowana, z miną obojętną i niezależną, kręcąc nóżką kieliszka.
Nawet poprzez dzielące ich dziesięć metrów odczuwał promieniujące z niej zimo i nieprzystępność. Nie miał najmniejszej ochoty zmniejszać tego dystansu, ale pchało go do przodu lekkie poczucie winy oraz, przede wszystkim, odrobinę silniejsze poczucie obowiązku. Nica miała jedną cechę, która go potwornie irytowała i nie zawsze potrafił to zatuszować – była nadmiernie dumna i w związku z tym – nieszczera. Nie mówiła o swoich uczuciach, nie przyznawała się do tego, że czuła się skrzywdzona czy też odrzucona.
Budowała wokół siebie otoczkę, przez którą nigdy nie było wiadomo, co tak naprawdę myśli. To właśnie przyczyniło się do największego błędu, jaki popełnił James w ostatnim czasie – nie upewnił się, że ona ma po ich związku takie same oczekiwania, jak on. Nie wiedział, czego naprawdę chciała, ale miał niejasne przeczucie, że nie do końca pokrywa się to z jego własną wizją. Nie chciał jej krzywdzić. Nica była piękną, inteligentną i atrakcyjną dziewczyną, której mu wszyscy zazdrościli. Ale na dłuższą metę nie o to mu chodziło. Wiedział, że nie stworzy z nią związku z przyszłością, bo nie potrafiłby być z osobą, która jest tak chłodna, zdystansowana i zamknięta w sobie. Potrzebował szczerości. Chciał wiedzieć, na czym stoi. I w pewnym sensie czuł się oszukany – bo na początku ich znajomości ona przyznała, że ma takie same zapatrywania na przyszłość – czyli żadnych wielkich obietnic i zobowiązań, bo to nie jest miłość – ale zapomniała mu potem powiedzieć, że w międzyczasie zmieniła zdanie. I to właśnie był ich główny problem.
Ciężkim krokiem pokonał ostatnie metry i przysiadł się do jej stolika.
- Jak się bawisz? – zapytał, spoglądając mimochodem, jak jest ubrana. Miała na sobie atłasową, intensywnie fioletową sukienkę, która bardzo ładnie odbijała jej karnację i stanowiła wyszukane tło dla czarnych włosów. Ale zacięty wyraz twarzy, mocno zaciśnięte usta i wystudiowane spojrzenie nadawały jej wygląd, żeby nazwać rzecz po imieniu, jędzy.
- Cudownie – odparła, nieco zbyt energicznie odstawiając kieliszek na stół. Oboje obserwowali, jak odrobina szampana wylewa się na drewniany blat.
- To miło – podsumował, unosząc brwi – nie wiedziałem, że masz w domu taką salę balową.
Wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że to nic niezwykłego.
- Kim są ci wszyscy ludzie, których zaprosiłaś? Znam może ćwierć z nich.
- To moi znajomi – wyjaśniła wyniośle – teraz masz okazję ich poznać. Ale ty chyba wolisz pozostawać przy starych przyjaźniach – powiedziała zjadliwie. Wiedział, że wymknęło jej się to mimochodem, a teraz jest na siebie zła.
- Zazwyczaj przedstawianie gości jest rolą gospodarza imprezy – zauważył lekko, przejeżdżając ręką po włosach – gościom nigdy nie chce się fatygować.
Obdarzyła go nieprzyjemnym spojrzeniem, wstając.
- Baw się dobrze – rzuciła chłodno, poprawiając ułożenie włosów na ramionach – Pozdrów ode mnie swoich przyjaciół. Mam nadzieję, że spędzicie razem miłego Sylwestra.
            Zacisnął zęby, obserwując, jak przeciska się przez migoczący tłum. Nie miał najmniejszej ochoty znosić jej humorów, ale czuł, że jeśli jej teraz nie zatrzyma, wszystko utknie w martwym punkcie. Nadal będą razem, ale oboje nieszczęśliwi i oboje zobligowani do czegoś, czego nie chcą.
- Poczekaj, Nica, dobrze? – zawołał, zrywając się w pogoń – Musimy porozmawiać.
* *