wtorek, 2 kwietnia 2013

18. Poszukiwania dróg mentalnych najlepiej rozpocząć wśród korytarzy materialnych


Płomyk był niewielki, pomarańczowo-żółty. Chociaż nie dawał dużo światła, wystarczał na oświetlenie maleńkiej komórki.
Lily oderwała wzrok od prowizorycznej lampki, mrugając, by pozbyć się łez, które napłynęły od długiego wpatrywania się w ogień.
Przeciągnęła się.
Ręce już dawno jej zdrętwiały, tak samo zresztą jak i nogi. Niezręcznie jej było jednak ułożyć się jakoś wygodniej – i w sumie trudno się dziwić.
Znajdowała się w bardzo ograniczonej przestrzeni schowka na miotły z Jamesem Potterem, w dodatku bez możliwości wyjścia. Nie przymierzając, nie była to sytuacja idealna. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że była ona na wskroś niekorzystna – a i tak byłby to jedynie zgrabny eufemizm.
Gdy tylko początkowa euforia z przechytrzenia woźnego minęła, zdali sobie sprawę, że coś tu nie gra – nasłuchując odgłosów z korytarza, zorientowali się, że stary dobry woźny Filch rozłożył sobie składane krzesełko i razem z Panią Norris najwyraźniej postanowił pilnować ich kryjówki. To mogło oznaczać tylko jedno – mężczyzna jednak dostrzegł zamykające się drzwi i z typową dla siebie mściwością postanowił, że tym razem nie wymkną mu się bez kary – szczególnie, że musiał podejrzewać tożsamość Jamesa.
- James?.. – tok myślowy urwał się nagle, gdy wyprostowała plecy,  podkurczając kolana. Była zmęczona, niewyspana, a przede wszystkim zdezorientowana – jesteś pewien, że nie możemy wyjść?.. Może śpi?
-Wydaje mi się – skrzywił się – że nie powinniśmy. Tobie to oszczędzi reprymendy McGonagall.. A mi nieprzyjemności w domu.
- Od kiedy przejmujesz się szlabanem? – zachichotała, ale zaraz obejrzała się nerwowo na drzwi – Do tej pory wydawało mi się, że te wszystkie kary i połajanki łechtały waszą huncwocką dumę.
- Jest w tym trochę prawdy.. – zgodził się, uśmiechając się krzywo – Ale odkąd wróciłem na święta do domu z sześćdziesięcioma sześcioma szlabanami.. zaczęło się robić nieprzyjemnie.
- Iloma szlabanami?! – wybałuszyła na niego oczy, nie wierząc własnym uszom – Mówisz poważnie?
- Niestety tak – zaśmiał się – Ojciec mnie trochę wyzwał, dlatego w tym semestrze muszę zejść poniżej trzydziestu.
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Dlatego właśnie – ożywił się, kąciki jego ust uniosły się w zawadiackim uśmiechu – załatwimy go mózgiem. Nic się nie martw, Evans.
Pokiwała powątpiewająco głową, ze śladowym zainteresowaniem obserwując, jak wyciąga z kieszeni małe okrągłe lusterko.
To będzie długa noc – pomyślała.
***
            Dormitorium było ciemne. Ciemne i puste – i bardzo, bardzo ciche, jak tylko cichy może być pokój, w którym prawie zawsze toczą się głośne dyskusje, w którym formowane są śmiałe poglądy, wysuwane tezy i hipotezy, który okresowo zamienia się w kącik porad sercowych i nie tylko, który często rozbrzmiewa śmiechem, bo zamieszkują go ludzie przyzwyczajeni do tego, by się wspierać w każdej sytuacji i nawet najostrzejsze słowa obracać w żart.
Peter przysiadł na brzegu swojego łóżka, nie kłopocząc się zapalaniem światła.
Przeżywał dziwne wahanie – bo nie wiedział, co się dzieje dookoła niego. Nie miał ochoty wychodzić do pokoju wspólnego, bo nie było w nim jego przyjaciół. A skoro nie było ich w wieży Gryffindoru, oznaczało to tyle, że byli poza nią.
Poza nią po wybiciu ciszy nocnej.
Męczyło go poczucie własnej małości. Nie był taki jak jego przyjaciele i nigdy dobitniej nie odczuł tego faktu, niż w tej chwili – kiedy został sam, bo każdy z nich gonił gdzieś we własnej sprawie. Że nie zaplanowali tego wspólnie, tego był pewien, bowiem nigdy nie zostawiliby go na lodzie. Zawsze informowali go o planowanej akcji, chociażby tylko z poczucia obowiązku, pozostawiając mu często więcej niż jedną furtkę, by nie wziąć w niej udziału – ale on zawsze brał. Chociaż bał się konsekwencji, chociaż nie potrafił rzucać zaklęć, które były przy tym niezbędne, nigdy jeszcze się nie wycofał, z tego samego poczucia obowiązku, z którego oni go zapraszali. Ale był tez jeden czynnik, który pomagał mu się przemóc – po prostu bardzo lubił spędzać czas ze swoimi przyjaciółmi, lubił być częścią ich życia, bo to wypełniało jego własne niezbędną treścią.
Teraz jednak ich nie było i ta chwilowa nieobecność bodźców zewnętrznych, samotność z własnymi przemyśleniami skuteczniej niż cokolwiek wcześniej uświadomiła Peterowi kilka rzeczy.
            Bolesna była świadomość, że każdy z pozostałej trójki, znalazłszy się w jego sytuacji, zachowałby się zupełnie inaczej, niż on. Zeszli by na dół, do ludzi, rozmawialiby z innymi znajomymi, których on nie miał. Nie wyobrażał sobie sytuacji, w której najzwyczajniej w świecie dosiadłby się do Lily Evans i jej przyjaciółek – onieśmielał go sam fakt, że były dziewczynami. Widział oczami wyobraźni Jamesa, Syriusza, a nawet Remusa, którym przyszłoby to zupełnie naturalnie. A nawet gdyby z jakiegoś powodu nie chcieli z nikim rozmawiać, spędzili by wieczór w dormitorium, nad książkami, magazynami. Może pisaliby listy, może nawet się uczyli albo po prostu myśleli. Syriusz sklejałby z wysuniętym językiem model motocykla, który chciał kiedyś kupić, Jamesowi wystarczyłaby zabawa zniczem i własne myśli. Każdy z nich miał na tyle bogatą osobowość, że tak naprawdę nie potrzebował nikogo innego, by dobrze się bawić.
On, Peter, liczył tylko na to, że nie wykluczą go z towarzystwa. Że nie zorientują się, że nie załapał dowcipu. Że któryś zauważy, że ma problem z nauką i zlituje się nad nim, pomagając z wypracowaniem. Ale to były te mniej ważne korzyści , które czerpał z tej przyjaźni. Prawdziwym powodem, dla którego tak uporczywie walczył o utrzymanie się w tej grupie, było to, że Peter rozpaczliwie wręcz łaknął towarzystwa, przyjaźni, akceptacji, uznania. Jak wody potrzebował żartobliwych przytyków i słów pociechy, słowem, po prostu potrzebował przyjaciela, kogoś, przy kim nie zginie i kto nie obróci się przeciwko niemu. Potrzebowała tego jego wrodzona tchórzliwość, wymagało poczucie osamotnienia, które towarzyszyło mu przez całe życie. Gdyby nie to, że te cechy wiodły prym w jego duszy, zapewne już dawno ich przyjaźń umarłaby śmiercią naturalną – bo choć niektórzy zdawali się o tym powątpiewać, Peter miał charakter i miał swoją dumę, która cierpiała każdego dnia, gdy prześlizgiwały się po nim obojętne spojrzenia dziewczyn, krążące pomiędzy Blackiem a Potterem. Gdy nauczyciele głośno wyrażali swoją dezaprobatę prezentowanym przez niego poziomem wiedzy, gdy słuchał dowcipów omotanych na jego nieporadności, gdy ktoś głośno wychwalał odwagę i brawurę Jamesa, zestawiając ją z jego własną strachliwością. Tylko głupiec mógł sądzić, że to wszystko go nie rusza. Ruszało go. Ruszało do tego stopnia, że nie było chwili, w której nie płonęły w nim sprzeczne uczucia – uwielbienie walczyło z nienawiścią, wściekłość z bezwolnym milczeniem.
            Nagle w te jego rozmyślania wdarł się jakiś odgłos. Odgłos, o którym już sekundę po usłyszeniu mógł powiedzieć tyle: mówił to James, wołał Syriusza, przy czym niedorzecznością było, by choć jeden z nich znajdował się w tym pokoju.
- Łapa, do cholery, nie udawaj, że cię tam nie ma!
Peter, wystarczająco zaintrygowany, wstał. Wołanie zdawało się dobiegać wprost z pościeli Syriusza, pozostawionej przez właściciela w stanie artystycznego nieładu.
Po dłuższej chwili udało mu się wytrząsnąć z niej mały, płaski przedmiot – Lusterko Dwukierunkowe.
***
            Wzrok Lily, uważnie obserwującej jego poczynania, stawał się z każdą chwilą coraz bardziej podejrzliwy. James zdawał sobie sprawę, że ma do tego pełne prawo – z jej punktu widzenia musiał zachowywać się dosyć śmiesznie, wrzeszcząc do lusterka i obdarzając je mianem „Łapy”. Gdyby Syriusz odpowiedział –miałby czym się popisać i mógłby z pewnością uchwycić jej pełne uznania spojrzenie. Jednak skoro nie doczekał się od przyjaciela żadnej reakcji.. Sytuacja dojrzała do wyjaśnień.
- To jest Lusterko Dwukierunkowe – wyjaśnił z ciężkim westchnieniem –ten kawał sklątki ma takie samo.
- Ale skoro nie odpowiada, to pewnie nie ma go przy sobie?
- Prawdopodobnie – skrzywił się, wstając i rozpoczynając obchód po maleńkim pomieszczeniu – gdyby raczył odpowiedzieć, na pewno odciągnąłby uwagę Filcha…
- A wtedy byśmy się wymknęli. – dokończyła, wzdychając – Przecież nie możemy spędzić tu nocy.. Prawda?..
            W tym momencie warto zauważyć, że James Potter nie bez powodu nazywał się, jak się nazywał i nie bez powodu jego najlepszym przyjacielem był Syriusz Black. Rogacz uwielbiał mieć wielbicielki. Pławił się w uznaniu, robienie z siebie swego rodzaju szopki nigdy mu nie przeszkadzało, ale w kwestii dziewczyn zawsze wolał raczej zostać przy wizerunku nieugiętego macho, niepoprawnego podrywacza i łamacza niewieścich serc. W tę jego wizję nijak nie wpisywała się rola pajaca – niestety to właśnie wcielenie przychodziło mu najbardziej naturalnie w towarzystwie Lily Evans. Gdy kiedyś rozważał koleje swojej wiecznie odrzucanej miłości, wtedy, kiedy jeszcze zależało mu na poderwaniu jej – bo teraz mu oczywiście nie zależało – doszedł do wniosku, że to właśnie był główny powód, dla którego nigdy nie udało mu się wyrwać Evans.
Teraz więc, bogatszy o te wnioski, postanowił z całych sił powstrzymać w sobie wszelkie komentarze, jakie przyszyły mu do głowy, by chociaż koleżeńskich stosunków z Lily nie obrócić w swoisty rodzaj absurdu.  
Odczekał chwilę, chcąc się upewnić, że nic mu się nie wymknie.
-Nie, no coś ty, jakoś stąd wyjdziemy. Nic się nie martw – puścił do niej oko, raz jeszcze wyciągając z kieszeni lusterko. Nie mógł jednak nie zauważyć pełnego podziwu spojrzenia Lily, która najwyraźniej już dawno pogodziła się z nieuchronną obecnością jakiegoś podtekstu w jego wypowiedzi.
- Chociaż nie mogę zaprzeczyć, że jedno z moich szczenięcych marzeń wreszcie by się spełniło, Lily – rąbnął, szczerząc do niej zęby – zawsze chciałem spędzić z tobą sam na sam trochę czasu, no wiesz.
Pół sekundy później jęknął w myślach, dochodząc do wniosku, że oto właśnie przekreślił swoje szanse na zbudowanie miedzy nimi jakiegoś trwałego porozumienia. Jednak ku jego zdumieniu, reakcją Lily wcale nie było oburzenie.
Evans zaśmiała się głośno i zupełnie szczerze. Śmiała się w jego obecności, zachowywała zupełnie swobodnie i najwyraźniej po raz pierwszy doceniła jego poczucie humoru, a nie odebrała jego słów jako afront pod swoim adresem.
Zerknął na nią niepewnie, uśmiechając się szeroko.
Uśmiech, który otrzymał w zamian, mógł odczytać tylko na jeden sposób:  „wszystko jest między nami w porządku, James. Możesz być sobą, tylko nie przeginaj.”
***
            Spływał po nim zimny pot. Stał w zasadzie przyklejony do ściany, ukryty w niszy za nieco już obtłuczonym popiersiem – tak na wszelki wypadek - trwając w złowrogiej ciemności nocnego korytarza. Wszystko było zupełnie inne, kiedy nie było w pobliżu przyjaciół, którzy podśmiewując się cicho i bez problemu nawigując po systemie tajemnych korytarzy, dodawali mu otuchy i sprawiali, że takie wędrówki stawały się zupełnie normalne. Gdy stał sam, bez Mapy Huncwotów, peleryny niewidki i bez Remusa, który zawsze potrafił wymyślić jakieś zaklęcie, które było przydatne w danej chwili, miał wrażenie, że zaraz za rogiem złapie go profesor McGonagall. A to było coś, na co wiedział, że nie może sobie pozwolić – wystarczył bowiem jeden wyskok, by kobieta wyrzuciła go ze wszystkich tych zajęć, na które tak naprawdę nie powinien chodzić, bo dramatycznie zaniżał poziom klasy. Nie miał pojęcia, jak wytłumaczyłby się z czegoś takiego w domu.
            Odetchnął głęboko, zastanawiając się, co zrobić. Lusterko Dwukierunkowe ciążyło mu w kieszeni. Próbując skontaktować się z Jamesem, poniósł klęskę. Uparty przedmiot odmówił jakiejkolwiek współpracy, zupełnie jakby Syriusz specjalnie go w tym celu zaczarował. Problem w tym, że James, który najwyraźniej miał kłopoty, również się nie odzywał.
Peter był w kropce.
***
            Syriusz Black uwielbiał Hogwart nocą. Pomijając nawet tę atmosferę, lekko trącącą grozą, te cienie pojawiające się w nieoczekiwanych miejscach, o jeszcze bardziej zastanawiających kształtach. Ten spokój i ciszę, która towarzyszyła zwykle samotnym spacerom – główny powód, dla którego Łapa uwielbiał wymykać się na takie przechadzki, był doprawdy prozaiczny. Zwyczajnie uwielbiał czuć się wyjątkowy, odmienny od reszty, nieprzewidywalny. Jego wrodzona duma i samozadowolenie żywiły się świadomością, że nie jest tylko biernym pionkiem, że jest wolną duszą, że niczego mu nie można zakazać. Potrzebował tego – trochę jak inni powietrza – ale to mu wystarczało. No i miało dodatkową zaletę: w swoich oczach Syriusz nie zależał absolutnie od nikogo.
            Przeskoczył trzy ostatnie stopnie i rozejrzał się kontrolnie. Płomienie pochodni tańczyły na ścianie naprzeciwko Grubej Damy, wydobywając z mroku korytarza cień spłowiałego gobelinu. Ominął go wzrokiem i zdecydowanym krokiem zbliżył się do portretu zasłaniającego tajne wejście do wieży Gryffindoru. Nie wyobrażał sobie, że Jamesa może nie być jeszcze w środku – nie rozpłynął się przecież w powietrzu.
- Łapo!
Wzdrygnął się, rozglądając w poszukiwaniu źródła dźwięku. Ni to szept, ni to syk.. brał się nie wiadomo skąd.
- Łapo, to ja, Peter – ciszę rozdarł jakiś stukot i krępa postać Petera pojawiła się nagle na korytarzu.
- Glizdku, skąd ty się tu wziąłeś? – Syriusz był szczerze zdumiony. Był też rozbawiony. Ten wieczór z każdą minutą stawał się coraz bardziej zwariowany.
- James chyba ma problem – przerwał Peter podenerwowanym tonem, machając Lusterkiem Dwukierunkowym – trzeba będzie go znaleźć.
***
            Serce Leanne biło mocno i głośno. Włosy wchodziły jej do oczu, a kąciki ust mimowolnie unosiły się w uśmiechu, gdy stała naprzeciwko Remusa i nasłuchiwała strzępków rozmowy toczącej się za półprzepuszczalną zasłoną gobelinu. Głosy dwójki Huncwotów dochodziły jak zza wodnej kurtyny – niewyraźne, raz cichsze, raz głośniejsze. Nagle jednak zaczęły się oddalać – nie urwały się nagle, jakby się stało, gdyby przeszli przez dziurę pod portretem, tylko stopniowo cichły, aż wygasły zupełnie.
Lupin delikatnie odsunął krawędź gobelinu, wyglądając na zewnątrz.
- Droga wolna – oznajmił po chwili, uśmiechając się do niej nieśmiało i przepuścił ją przodem. Chwilę później miał ochotę palnąć sobie za ten zbytek kurtuazji –Leanne mogła pomyśleć, że puścił ją, by to ja w razie czego złapano.
Leanneo czywiście wcale tak nie pomyślała. Aktualnie rozważała, czy jej przyjaciółki już śpią, czy tez może nie. Nie miała pomysłu, w jakiej formie mogłaby im przedstawić zaistniałą sytuację. Zatrzymała się przed Grubą Damą, której teatralnie zamknięte powieki nie pozostawiały cienia wątpliwości, że markuje głęboki sen.
Miała mętlik w głowie. Nawiedzało ją tysiąc myśli na minutę, wiele z nich to były pytania, wykrzyknienia.. zupełnie nie umiała tego poukładać. Remus patrzył na swoje ręce. Pochodnie rzucały cień na jego nadgarstki. Niestarannie podwinięte rękawy błękitnej koszuli ukazały podłużną, wąską bliznę na przegubie, której Leanne wcześniej nie zauważyła.
 Bezwiednie dotknęła włosów i odkryła, że od wilgoci skręciły się mocniej niż zwykle.
Uśmiechnęła się do siebie.
Był wyższy od niej. Szczupły, ale ładnie umięśniony. Miał  szczere spojrzenie jasnych oczu i jasne włosy, teraz w lekkim nieporządku, bo mierzwił je ciągle, kiedy się denerwował. A denerwował się bardziej niż zwykle.
Leanne nagle się uspokoiła. Wszystkie myśli wyciszyły się, przestała się nerwowo uśmiechać. Przecież niczego nie musi robić. Tak jest dobrze. Co ma być, to będzie.
Oparła dłonie na ramionach chłopaka, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
A potem uśmiechnęła się, bo spojrzał na nią, nadal chyba niedowierzając, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Delikatnie dotknął jej policzka.
I to było wszystko.

Zniknęła za portretem. Kręcone włosy podskakiwały na plecach.
Remus uśmiechnął się do siebie, kręcąc głową. A potem pomyślał, że w ten jeden wieczór wyczerpał chyba limit odwagi socjalnej na tydzień.
***
            Siedziała z podkurczonymi nogami, a oczy same jej się zamykały. Już jakiś czas temu pozbyła się złudzenia, że lada moment ich sytuacja ulegnie zmianie – zaklęcie nasłuchujące pozwoliło określić, że Filch niestrudzenie trwa na posterunku i ma się świetnie. Była jednak zbyt zmęczona, by się tym przejmować – póki co, było jej to doskonale obojętne.
- Lily?
- Hmm?.. – uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była taka śpiąca.
- Strasznie cię przepraszam.
James Potter siedział pod przeciwległą ścianą – czyli blisko – w jednej ręce trzymając różdżkę skierowaną w dół, a w drugiej Lusterko Dwukierunkowe. Włosy śmiesznie przechyliły mu się na jedną stronę, bo od dłuższego czasu opierał głowę o kamienną ścianę.
Ten widok ją jakoś dziwnie rozczulił. Albo może tylko rozbudził.
- Nie żartuj, proszę cię! – zaśmiała się – Gdyby nie ty, byłabym już w dormitorium, owszem, ale ze szlabanem, odjętymi punktami i połajanką McGonagall. A tak siedzimy w ciemnej i zimnej komórce na miotły, o drzwi opiera się Filch i chociaż nie mamy może jakiś realnych szans na obrócenie tej sytuacji na naszą korzyść, ale jakieś jeszcze są. 
Parsknął śmiechem, spoglądając na nią kątem oka.
- Nie znałem cię od tej strony, Evans. Ty i tak beztroskie podejście do szkolnych wykroczeń? – zapytał z udawanym przestrachem.
- Punkt widzenia zmienia się z punktem siedzenia – wzruszyła ramionami.
- Teraz siedzisz naprzeciwko mnie – zauważył, niby od rzeczy – i jak to się ma do twojego punktu widzenia?
Odwróciła głowę, kryjąc uśmiech.
- Ale ta nasza przygoda może mieć pozytywne skutki, wiesz? – zapytała nagle, otaczając się ramionami – całkiem możliwe, że jak następnym razem będę miała komuś odjąć punkty..
- Nie odejmiesz ich wcale? – wyszczerzył zęby, a oczy zaświeciły mu się nagle.
- ..odejmę ich mniej- dokończyła z rozbawieniem – mimo wszystko, jestem jednak prefektem.
- Remus też jest prefektem – zauważył przekornie – a ma do tego nieco inny stosunek, niż ty.
- To się chyba nazywa „dowolność interpretacji”.
            Zanim zdążył cokolwiek na to odpowiedzieć, podskoczył. A podskoczył nie w wyniku kaprysu czy też nadmiaru niespożytej energii, a dlatego, że lusterko, na którym zaciskał palce, nagle na niego wrzasnęło. Takie rzeczy, trzeba przyznać, potrafią człowiekiem wstrząsnąć.
- Łapa? Dzięki niech będą Merlinowi. Gdzieżeś zostawił to lusterko? Wołam cię i wołam!
- Długa historia, Rogaś – twarz Syriusza wyszczerzyła się, kręcąc oczami na prawo i lewo – gdzie ty się właściwie podziewasz? I z jakiego syfu mam cię wyciągnąć?
James uśmiechnął się szeroko, posyłając Evans porozumiewawcze spojrzenie.
Ona jednak nie zwróciła należytej uwagi tej doniosłej chwili –pochłonęło ja zupełnie coś innego.
- Rogaś? – parsknęła, nie mogąc powstrzymać chichotu.
***

Pierwszą oznaką nadchodzącego wybawienia był głośny huk. Głośny i raczej nieprzyjemny dla uszu- odczuwało się go trochę tak, jak pisk kredy na tablicy.
- Nawet nie chcę wiedzieć, co to jest – zapowiedziała dziewczyna, marszcząc lekko nos, gdy kolejne sygnały znalazły drogę do ich kryjówki.
- Zapach nieciekawy, wiem – zaśmiał się James, zajmując miejsce przy drzwiach – jeden z najlepszych wynalazków Zonka, ale lepiej nie wiedzieć, z czego to jest.
Przyłożył palec do ust, rzucając na drzwi zaklęcie skupiające dźwięki. Oboje pochylili się, uważnie nasłuchując odgłosów z zewnątrz.
Po kilku sekundach trwogi, że całe przedsięwzięcie na nic, rozległ się przejmujący pisk odsuwanego krzesła i senne pochrząkiwanie woźnego. Zaraz potem do biednego Filcha dotarło, co tak naprawdę się dzieje, bo rzucił się do przodu, wyzywając, przeklinając i złorzecząc. Towarzyszyło mu wściekłe miauczenie kota i postukiwanie laski.
Lily i James spojrzeli na siebie, uradowani.
- To co, wychodzimy? – szepnęła niepewnie Evans, kładąc rękę na klamce – przecież tego nie spreparował.
- W końcu to charłak – przytaknął Potter, układając dłoń na płaszczyźnie drzwi na wysokości jej głowy – Na trzy?
- Dobra – zauważył, że jej twarz po raz kolejny tego wieczoru rozjaśnił uśmiech. Taki prawdziwy, pogodny i szczery. Tak uśmiecha się osoba, która dobrze się czuje w swoim otoczeniu i potrafi odnajdować w każdej chwili odrobinę humoru doprawianego szczyptą absurdu.
- Raz..
- Dwa…
- Trzy! – dokończyli, równocześnie wypuszczając powietrze. Drzwi odskoczyły, ukazując w całej okazałości zasnuty półmrokiem korytarz. Jakieś dwa kroki od nich stał Syriusz Black, ze znudzoną miną opierając się o ścianę.
- No wreszcie – skonstatował, niedbale poprawiając fryzurę – nie chciałem wam przerywać tego miłego tête à tête, ale chodźmy już, na Morganę. Jak nas znowu gdzieś przyskrzynią, nie wyjdziemy do rana.
Byli współwięźniowie spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
To naprawdę było dość przygód, jak na jedną noc.
* *