poniedziałek, 3 grudnia 2012

16. Walentynkowe różowości i emocjonalne różności


- Pada – zauważyła oczywistość Jamie, sceptycznie wpatrując się w zamazany krajobraz.
- Ale my mamy parasol – uspokoiła ją Lily z szerokim uśmiechem, rozkładając wspomniany przyrząd, magicznie powiększony i błyszczący wszystkimi kolorami tęczy.
- I my mamy paradować po Hogsmeade pod czymś.. TAKIM? – upewniła się. Wyraźnie wydłużyła jej się mina, gdy zadarła głowę, oceniając żywe barwy.
Lily energicznie przytaknęła.
- A można wiedzieć, dlaczego postanowiłaś przerobić zwyczajny parasol na takie.. cudo? – skrzywiła się, pukając palcem w trójkąt wyjątkowo intensywnego różu.
- Bo są Walentynki – wyjaśniła cierpliwie Evans, przewracając oczami. Jej mina mówiła wyraźnie, że Jamie sama powinna się tego domyślić.
Lewis wbiła ponure spojrzenie w niebo zasnute ciężkimi chmurami.
- Dobra, wiem, ale co to ma do parasola? – odezwała się, odliczywszy do dziesięciu. Przeniosła wzrok na twarz przyjaciółki.
- Nic – oświadczyła radośnie Lily, uśmiechając się promiennie do nadchodzącej Leanne.
Jamie pokiwała posępnie głową.
- Nie wystawiaj głowy na deszcz, bo ci włosy oklapną – rzuciła smętnie, dając za wygraną. Nigdy chyba nie uda jej się zrozumieć, co takiego jest w tym całym czternastym lutego, że inteligentnie rozumujące istoty w sprzyjających warunkach, to znaczy mające chłopaka, zamieniają się w uchachane zombie.
***
            Masywne, drewniane drzwi zatrzasnęły się z łoskotem, ale przeciąg zdążył wprawić w ruch wiszące nad wejściem skrzacie główki. Lily nigdy do końca nie zrozumiała idei zawieszania czegoś takiego w knajpie, ale doszła do wniosku, że to jedna z tych tajemnic czarodziejskiego świata, której nigdy nie uda jej się rozwikłać.
Pub pod Trzema Miotłami dosłownie pękał w szwach. Chociaż było to miejsce bardzo przez uczniów lubiane, podczas poprzednich wypadów nie zbierali się tu w takich ilościach. Wszystkiemu winien był deszcz. Hektolitry wody spływały z nieba równymi strugami, nie oszczędzając niczego ani nikogo. Ciężka, oleista szarość i wilgoć wisząca w powietrzu nie sprzyjała romantycznym spacerom ani buszowaniu po sklepach, dlatego nieprzerwany strumień uczniów wpływał do przytulnego wnętrza gospody. Tylko nieliczni wybrali tego dnia, pomimo Walentynek, różową herbaciarnię pani Puddifoot. Lokalik był znacznie mniejszy i panowała tam zgoła inna atmosfera – różowe i złote dodatki, kwieciste tapety, porcelanowe bibeloty, potpourri w szklanych naczyniach, a okazjonalnie nawet konfetti w kształcie serduszek sypiące się z sufitu  - to wszystko sprawiało, że trafiała tam część par szukających miejsca na randkę, zazwyczaj z inicjatywy żeńskiej połówki owej pary. Cała reszta Hogwartu trzymała się od tego miejsca z daleka. Jak się nad tym jednak zastanowić, tego zimnego, deszczowego dnia fakt, iż herbaciarnia mieściła się w jednej z dalszych, bocznych uliczek, odpychał ewentualnych klientów znacznie bardziej niż przesłodzone dekoracje.
- Uff – stęknęła Leanne, szeroko otwartymi oczami obserwując istne morze głów wypełniających wnętrze pubu – Coś mi mówi, że znalezienie stolika nie będzie łatwe.
Lily pokiwała głową, strząsając wodę z parasola. Drzwi za nimi otworzyły się po raz kolejny, a nowi goście zmusili je do zrobienia kroku naprzód.
- Nie ma co tu tak stać – oznajmiła raźno Jamie, zrzucając kaptur peleryny – Musimy się do kogoś dosiąść.
Odważnie wkroczyła w tłum, gestem nakazując im, żeby zrobiły to samo. Tyle że w ich wykonaniu wypadło to znacznie gorzej – mozolnie przeciskały się jej śladem. Lily starała się nie uderzyć nikogo parasolem, a Leanne co chwilę powtarzała ‘przepraszam’, gdy zachodziła komuś drogę. Natomiast Jamie najspokojniej w świecie parła naprzód, rozpychając się łokciami, a niekiedy nawet barkami. Jak na tak drobną osobę miała w sobie niespodziewanie wielkie pokłady siły. I chociaż jej postura sugerowała, że byle kto mógłby ją zgnieść i unieruchomić, obie Gryfonki wiedziały, że Jamie potrafiła by pokazać właściwe miejsce grupce złożonej ze wszystkich pałkarzy Hogwartu.
            - Mam dość – jęknęła Lily, dotarłszy do baru. Było jej gorąco i wszystko ją bolało, bo co chwile ktoś ją nadeptywał. Zupełnie jakby była niewidzialna.
- Ja też – sapnęła Leanne, wpadając na nią z impetem – Przepraszam.
- Chodźcie tu wreszcie, mam dla nas miejsce! – zawołała zniecierpliwiona Jamie, machając do nich zza stołu wciśniętego w najodleglejszy kąt.
Pełne obaw ruszyły w jej stronę.
***
            Podeszły do stolika ostrożnie, spoglądając na nią niepewnie. Widocznie zastanawiały się, jak zareaguje na ich widok.
Debbie oparła głowę na dłoni i pociągnęła ze słomki. Obserwowała je kątem oka, jak wieszają płaszcze i szaliki na sękatej gałęzi wieszaka.
- Debbie, prawda? – zagaiła Leanne, przysuwając sobie krzesło – przyjaciółka..
- Tak, to ja – przytaknęła, krzywiąc się nie znacznie. Nieco zbyt energicznie zamieszała w swoim pucharku.
Leanne wyglądała na trochę zbitą z tropu. Wysłała Jamie pytające spojrzenie, ale blondynka tylko wzruszyła ramionami. Usadowiły się na przeciwległym końcu stołu, w taki sposób, żeby nie pomyślała, że chcą się od niej odseparować, ale też zapewniający im pewną prywatność.
- To jak, co pijecie? – spytała Lily, oglądając się w stronę baru – Trzy piwa kremowe? Tak? Okej. Im szybciej stanę w tej kolejce, tym szybciej przestanie rosnąć w oczach.
Zgrabnie manewrując oddaliła się w kierunku tłumku okupującego stanowisko madame Rosmerty. Nie zanosiło się na to, żeby miała szybko wrócić.
- No, to jak tam plany na dzisiaj, Jam? – Leanne rozglądała się po knajpie, jakby kogoś szukała. Jednak jej spojrzenie co jakiś czas wracało do Debbie. Domyślała się, że Gryfonkę zastanowiła nieobecność Niki przy stole.
- Plany na dzisiaj ograniczają się do braku planów – mruknęła Jamie, uśmiechając się pod nosem – dobrze wiesz, że mało mnie ruszają te całe Walentynki. Przecież i tak nie mam chłopaka.
- Ja też nie mam – zauważyła Johnson – ale przecież nie o to chodzi. Nie pomyślałaś, że możesz mieć na przykład cichego wielbiciela?
- Chciałabyś – zaśmiała się Lewis – w złych czasach się urodziłaś, Lennie.
- Ta – daaa! – zawołała zadowolona Evans, stawiając na stole trzy butelki kremowego piwa. Pomachała Jamie przed nosem słomkami - Niebieska czy czarna?
- Jak ty się tak szybko uwinęłaś? – zdziwiła się Lewis, wyjmując jej z ręki czarną – Przecież jeszcze chwilę temu stałaś na końcu kolejki.
- Nie wierzyłyście we mnie, co nie? – uśmiechając się tajemniczo, klapnęła obok Leanne – Nie no, wyjaśnienie jest proste. Remus stał jakieś dziesięć osób przede mną i mnie przepuścił.
- Współczuję tym na końcu kolejki – zauważyła z rozbawieniem Jamie, zdejmując kapsel – Ja bym cię zdrowo sklęła.
Lily wzruszyła ramionami.
- Czyli są tu Huncwoci? – zapytała Leanne, siląc się na obojętny ton. Jedynie Debbie zauważyła, że dziewczyna wyraźnie drgnęła, gdy padło imię Lupina.
- Na razie tylko Remus – sprostowała Evans, spoglądając na nią z nagłym zaciekawieniem – Reszta chyba zaraz dojdzie.
- Mam już pewien pogląd na to, do jakiego stolika postanowią się dosiąść- zaśmiała się Jamie – możemy się nawet założyć.
***
            - A wtedy on, stary, chodu! – ryknął Syriusz, przekrzykując śmiechy przyjaciół – ja w długą i już nas nie ma!
Odstawił na stół pustą butelkę, z zadowoleniem obserwując efekt, jaki wywarła jego historia. Huncwoci, ściśnięci przy jednym stole z Lily, Jamie i Leanne oraz wciśniętą w kąt ławy koleżanką Niki śmiali się jedno głośniej od drugiego, nie mogąc się powstrzymać.
- Łapa, to faktycznie coś – wykrztusił James, gdy wreszcie przestał rechotać. Poprawił spadające z nosa okulary – I gdzie ja byłem, kiedy to się działo?
- Podejrzewam, że migdaliłeś się z Gibson w jakiejś klasie – rąbnął Black, konstatując, że jego butelka jest pusta. Dopiero niezręczna cisza, jaka nagle zapadła, uświadomiła mu w pełni, co takiego zrobił.
- Ups – syknął, spoglądając ukradkiem na Moore. Zaraz się jednak okazało, że nie on jeden – wszyscy zerknęli na Krukonkę, starając się to zrobić jak najbardziej dyskretnie, co oczywiście odniosło skutek zupełnie odwrotny.
- Black i jego środki ekspresji – podsumowała Jamie, przerywając pełne napięcia milczenie. Zamieszała słomką w resztce kremowego piwa i wypiła ją ciurkiem.
- Zawsze i wszędzie, w każdym najmniej odpowiednim momencie, można na ciebie liczyć – przyznał Remus, zaśmiewając się – To już prawie jest talent.
- Chyba raczej dysfunkcja – mruknęła Lewis. Odpowiedział jej zbiorowy wybuch radości.
- Wypraszam sobie – Syrusz mrugnął do Jamie, wciąż udając obrażonego, co nieco zepsuło efekt. Kątem oka zauważył, że ta cała Debbie tak jak reszta parsknęła śmiechem, najwidoczniej nie mogąc się powstrzymać.
- Musisz jej wybaczyć, Black – zachichotała Leanne – nasza Jamie coś ostatnio jest nie w sosie, to dlatego jest tak.. szczera.
Lily parsknęła śmiechem i zerknęła na Syriusza, ciekawa, co odpowie. Jego reakcja ją zdziwiła – zmarszczył brwi, patrząc na Leanne ze zdziwieniem. Po chwili przeniósł pytający wzrok na Jamie. Evans poszła w jego ślady. Jamie szarpnęła lekko głową, jakby zaprzeczała.
Zaintrygowana przebiegała spojrzeniem między tą dwójką. To było coś nowego.. nie chodziło o to, że zwykle nie rozmawiali normalnie, tylko się przekomarzali.. Teraz zachowywali się tak, jakby mieli wspólną tajemnicę.
***
           
            Deszcz ustał. W przeciągu godziny uporczywa ulewa stopniowo zmieniła się w wytrwale siąpiący deszczyk, a ten z kolei w mżawkę. Lily uśmiechnęła się do siebie, oglądając się przez ramię. Sylwetki Jamie i Leanne powoli rozpływały się w perspektywie drogi do Hogwartu. Kawałek dalej, wśród złotych pętli, śmigały małe figurki Puchonów. Ćwiczyli wytrwale przed zbliżającym się meczem ze Ślizgonami i Roger, jako kapitan drużyny, musiał dawać dobry przykład. Z tego właśnie powodu nie mógł się wyłamać, by spędzić z nią Walentynki.
            Lily owinęła sobie wokół szyi gruby, wełniany szalik. W ten sposób udało jej się osłonić od wiatru aż po nos. Spacerowym krokiem ruszyła w dół ulicy Głównej. Otaczał ją migotliwy tłum, ponieważ wielu uczniów, ośmielonych poprawą pogody, postanowiło wykorzystać wypad do Hogsmeade do końca. Pomimo zapadającego zmierzchu wylęgli na ulice, wypełniając je gwarem rozmów.
            Cieszyła się, że nikt jej nie widzi. Trochę już była zmęczona tym dniem – czego sama nie rozumiała. Teoretycznie wszystko było w porządku, ale.. dopiero w momencie, kiedy została sama, dotarło do niej, że wcale nie było jej wesoło. Wcale nie miała ochoty na śmiech i przekomarzania. I nic do rzeczy nie miały tu Walentynki – po co sama przed sobą udawała, że to ma jakieś znaczenie?
Dzień, jak każdy inny. Jamie miała rację.
Wyciągnęła rękę z kieszeni i popchnęła drzwi Miodowego Królestwa. W środku wchłonęła ją kłębiąca się ciżba, drepcząca od regału do regału w poszukiwaniu ulubionych słodyczy.
Czuła się dziwnie nierzeczywiście.
 Dopiero teraz do niej dotarło, że trwa to już od miesiąca. Czyżby naprawdę udawała kogoś, kim nie jest?
„Nie, nieprawda”.
            Odmachała uprzejmie jakiejś Puchonce, którą znała tylko z widzenia i pochyliła się nad pudełkiem z karaluchowymi blokiem. Stała tak przez chwilę, zawieszona w półświadomości, aż dotarło do niej, że nie ma ochoty na słodycze.
Zła na siebie, przepchnęła się do drzwi. Czuła się trochę tak, jakby obudziła się z długiego snu, a trochę tak, jakby wróciła na lekcje po miesiącu spędzonym w skrzydle szpitalnym – kiedy na pierwszy rzut oka wszystko jest takie, jakie było, choć tak naprawdę jest odwrotnie.
            Krople deszczu ześlizgnęły się po szybie, gdy zatrzasnęła za sobą drzwi. Swój niezamierzony wyścig zakończyły gwałtownie na kamiennym stopniu, zamieniając się w kałużę.
***
Tego dnia pogoda była wyjątkowo paskudna.
- Lily.
Zmarszczyła brwi, uparcie wpatrując się w ciemniejący krajobraz za oknem.
- Lily, proszę cię.. Czemu się na mnie boczysz?
- Bo nie podoba mi się sposób, w jaki mnie potraktowałeś – wyjaśniła uprzejmie, oglądając dla odmiany paznokcie.
Leanne uniosła głowę i spojrzała na nią kontrolnie znad pustego pergaminu. Umoczyła pióro w atramencie; nie wyglądało jednak na to, żeby miała zamiar w najbliższym czasie zacząć wypracowanie.
Bones przejechał ręką po włosach, szukając w niej sojusznika.
- Lily, kocie..
- Bądź tak łaskaw i nie zwracaj się do mnie w ten sposób.
Jęknął.
- Lily, przepraszam – zerknął na nią błagalnie – naprawdę, szczerze przepraszam. Zależy mi na tobie, a to tylko głupie nieporozumienie.
- Takie właśnie przypadki wiele mówią o człowieku – zauważyła lekko, skubiąc skórkę przy paznokciu kciuka – Lennie, masz może pilniczek?
- Lily!
- Możesz nie krzyczeć? Jesteśmy w bibliotece.
- Nic mnie to nie obchodzi! Czy ty nie przesadzasz? Błagam, zapomnijmy o tym nieszczęsnym liście.
- Przecież to nie chodzi o list – żachnęła się – O, widzisz, co narobiłeś? Ta stara nietoperzyca właśnie idzie nas stąd wywalić.
**
            - Czemu masz taką minę, Leanne? Stało się coś? – zagadnęła, gdy wracały do wieży Gryfonów – Odkąd wyszłyśmy z biblioteki jesteś jakaś nie w sosie.
- Nie uważasz, że zachowałaś się w stosunku do Rogera nie fair? – wypaliła Johnson, puszczając mimo uszu pytanie.
Evans cała się najeżyła.
- Słuchaj, nie dawał znaku życia przez całe święta.
- Leżał nieprzytomny w Mungu… Też byś nie dawała – zauważyła blondynka.
- No tak, to oczywiste. Ale tak się składa, że ostatnie dwa dni był już całkiem przytomny i w pełni władz umysłowych. Tak trudno było do mnie naskrobać parę zdań?
- Zrozum go, nie wiedział, jak się wytłumaczyć. Chciał to zrobić w cztery oczy, a nie listownie.
- Nie, nie chciał, Leanne. Gdybym z tym nie wystrzeliła, to zgrabnie wyminąłby temat. Jeszcze by mnie pewnie okłamał.
- Nie wierzę – blondynka pokręciła głową, zatrzymując się przed portretem Grubej Damy – Pięknie, nie ma jej. Znając życie znowu poleciała na plotki do Violet.
- Mogę przynajmniej wiedzieć, czemu go tak bronisz? – westchnęła Lily, gdy usadowiły się na najbliższych schodach – Wiesz coś, czego ja nie wiem?
- Nie sądzę – zaprzeczyła – Po prostu się o ciebie martwię. Dzisiaj, w bibliotece.. to było tak, jakbym słyszała Jamie.
- Uważam, że w tych kwestiach ma rację – wzruszyła ramionami – Co to ma do rzeczy?
- Lily, nie możesz odtrącać wszystkich ludzi.
- Nikogo nie odtrącam – zdziwiła się – ja po prostu nie mam zamiaru..
- Jasne, jasne. A jak było z Potterem?
- Potter to zupełnie inna historia. Przecież wiesz.
- Właśnie sprawiasz, że Roger Bones zaczyna podzielać tę jego historię – stwierdziła zdecydowanie Leanne – Powinnaś to przemyśleć, Lill. Nikt nie jest idealny. Nigdy nie znajdziesz faceta złożonego z samych zalet, który będzie ustępował ci na każdym kroku.
Lily nie odpowiedziała, pogrążona we własnych myślach. Mechanicznie skubała rękaw swetra.
- Po prostu wydaje mi się, że czas dostosować wymagania do rzeczywistości – Leanne spojrzała na nią niepewnie, zastanawiając się, czy się nie obraziła.
Evans skinęła głową, nie patrząc na nią. Przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby zamierzała coś powiedzieć, w ostatniej chwili jednak zrezygnowała.
- Gruba Dama wróciła – mruknęła tylko.
***
            Lily otrząsnęła się z zadumy, gdy potrącił ją przypadkowy przechodzień. Poprawiła szalik tak, by mogła schować w nim podbródek. Kolejne krople deszczu z coraz większą częstotliwością spadały jej na głowę, tak że zaczęła żałować, że kazała zabrać przyjaciółkom swój parasol. Leżał teraz w ciepłym i suchym dormitorium, a ona mokła.
Razem z kolejną grupką ruszyła w stronę zamku, zastanawiając się, ile jeszcze czasu zostało jej do lekcji teleportacji. Oddałaby wiele za gorącą kąpiel i świeże ciuchy, jednak realia kazały jej przypuszczać, że to raczej czcze marzenia. Mimo wszystko zależało jej na dobrze zdanym egzaminie z teleportacji, a wydzielona z Ministerstwa Magii nauczycielka nie do końca na to miano zasługiwała. Powtarzała ciągle coś o jakimś Ce-wu-enie, ale nikt oprócz niej zdawał się nie rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Co rusz komuś udawało się tylko rozszczepić.
            Gdy mijała boisko do Quiditcha, wydawało jej się, że w pobliżu szatni czai się jakiś nieforemny cień. Obserwowała go kątem oka, nie mogąc się zdecydować, czy to tylko urojenia przemarzniętego mózgu, czy też może realne zagrożenie.
Chwilę po tym, jak ostatecznie uznała, że to tylko przewidzenie, cień oderwał się od ściany budynku i w kilku susach zbliżył się do niej. Zmartwiała.
- AAAAAAAAAAA!
- Na brodę Merlina, Lily! Spokojnie, to tylko ja.
- Roger.. przestraszyłeś mnie – wyjąkała, starając się uspokoić oddech – Wyglądałeś bardziej na cień hipogryfa niż człowieka.
- Wielkie dzięki – założył ręce, udając obrażonego – Ja ci tylko chciałem zrobić niespodziankę, a ty mnie z punktu wyzywasz od hipogryfów.
- Było mnie nie straszyć – mruknęła, starając się uśmiechnąć – Dopiero skończyliście trening?
- Nie, jakąś godzinę temu. Byłem w zamku, ale dziewczyny mi powiedziały, że zostałaś jeszcze w Hogsmeade. Co ty tam w zasadzie sama robiłaś? – zapytał, spoglądając na nią podejrzliwie.
- Spacerowałam – odparła wymijająco – Nie chciało mi się wracać.
- Uhm.
- O co ci chodzi? – zdziwiła się – Raz na dwa miesiące mam taką możliwość, to korzystam.
- No tak, pewnie.
- Roger – zatrzymała się gwałtownie, kompletnie nie zwracając uwagi na deszcz. Uczniowie wymijali ją i znikali w rozświetlonej Sali Wejściowej – O co tak w zasadzie się obraziłeś?
- Nie obraziłem się – wyjaśnił, zerkając tęsknie na drzwi – Po prostu myślałem, że będziesz chciała wrócić jak najwcześniej, żeby spędzić ze mną Walentynki.
- Nawet mnie nie zaprosiłeś – zauważyła. Nie do końca udało jej się ukryć cierpką nutę, zawartą w tym stwierdzeniu. Fakt faktem, to były pierwsze Walentynki, w które nikt nie zaprosił jej na randkę. Do tej pory zawsze robił to Potter.
- Jesteś moją dziewczyną – stwierdził, nie kryjąc zdziwienia – To się chyba rozumie samo przez się?
- Nie, nie rozumie – burknęła.
            Jeszcze kilka godzin temu nawet nie poruszyłaby tej kwestii. Teraz jednak pozostawała w tym nastroju, który obudził się w niej w Hogsmeade – jak po przebudzeniu. Nie widziała potrzeby unikania niewygodnych tematów. Trochę się bała, że znowu zapadnie w to samo otępienie i robiła wszystko, by do tego nie dopuścić.
- Powiedziałaś tak, bo naprawdę tak myślisz, czy..
- Po prostu byłoby miło, gdybyś nadal w jakikolwiek sposób zabiegał o moje względy. Ja nie mówię, żebyś mi róże przynosił, ale bądź tak miły i nie wychodź z założenia, że jestem twoja i nie musisz się już starać, dobrze?
Zostawiła go, oniemiałego, po środku dziedzińca i weszła do zamku. Powitało ją rozkoszne ciepło.
- Też ci życzę wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek – wymamrotała, rozpinając już guziki płaszcza. Jeśli wierzyć wielkiej klepsydrze stojącej w hallu, do lekcji teleportacji zostało jej dramatycznie mało czasu. Mogła zapomnieć o kąpieli.
***
            - Grunt to skupić się na c e l u ! To c e l wam przyświeca, pamiętajcie! – skrzekliwy głos pani Mirandy Harckwick rozniósł się, magicznie zwielokrotniony, po całej Wielkiej Sali.
Lily wbiła wzrok w środek swojej obręczy, czując się wyjątkowo głupio. Te lekcje to był dla niej zmarnowany czas – ta dziwna, maleńka czarownica powtarzała tylko jak mantrę to samo, co sama mogła przeczytać w broszurkach leżących w Pokoju Wspólnym.
- Moim celem jest urwanie się stąd – mruknęła cicho Jamie, apatycznie wpatrując się w środek swojej obręczy – Szlag mnie trafi, jak ta stara ropucha zacznie znowu mi śpiewać nad uchem.
- To cel i wola w jednym – zaśmiała się Lily pod nosem – Może to daje podwójną moc? Spróbuj.
- I tak mnie nie wykopyrtnie poza tą salę – zauważyła Lewis, ponownie wbijając wzrok w podłogę – Ammm, chcę stąd iść… Ammmmmm…ammm…
- Tak to w buddyzmie, Jam – mruknęła Lily. Zamknęła oczy, jeszcze raz skupiając się na swojej obręczy.
Odpowiedziała jej cisza.
- Jam?..
Odwróciła się na pięcie i ze zdumieniem skonstatowała brak przyjaciółki.
- Ej, widzieliście Jamie? – zapytała Remusa i Leanne, wytężających wolę kilka kroków dalej – Jeszcze dwie sekundy temu tu była.
- Tam jest – odpowiedział jej Syriusz, głęboko zdumiony. Wskazywał na drzwi.
Lily wspięła się na palce i ponad głowami innych dostrzegła Jamie, stojącą w środku obręczy położonej najbliżej drzwi. Miranda Heckwick energicznie gestykulowała, zachęcając ją do czegoś. Pół sekundy później szczerze zaskoczona Jamie pojawiła się z powrotem we własnej obręczy.
Lily patrzyła na nią okrągłymi oczyma.
- Ja ci powiem – wymamrotała blondynka, już w pełni obudzona – że to działa.
***
            Szóstoklasiści rozchodzili się powoli. Ich średnio podekscytowane głosy cichły, w miarę jak oddalali się jedną z czterech dróg, a Wielka Sala, w zasadzie już opustoszała, nadal straszyła rozłożonymi na podłodze obręczami.
James powoli skierował się do schodów, od niechcenia rozglądając się dookoła. Nigdzie nie widział swoich przyjaciół, więc najprawdopodobniej byli już w dormitorium.
Był zmęczony.
Powoli do niego docierało, że życie to rzecz nie tylko nieprzewidywalna, ale – przede wszystkim – niepowtarzalna. To od niego zależało, jak je przeżyje. Raz podjętych decyzji nie da się cofnąć, trzeba za to ponosić konsekwencje.
Zerknął zniecierpliwiony na kocioł na schodach. Po krótkich kalkulacjach doszedł do wniosku, że bardziej opłaca mu się pójść naokoło.
Cofnął się o te kilka stopni, które udało mu się pokonać, i skręcił w jeden z korytarzy prowadzących do lochów.
Były Walentynki. Może dlatego zebrało mu się na takie filozoficzne przemyślenia. Zdał sobie sprawę, że to pierwszy raz, kiedy w tym dniu nie ma dziewczyny, nie podrywa żadnej innej, ani, co najdziwniejsze, nie zarywa do Evans.
Lily, poprawił się w myślach.
Korytarz był słabo oświetlony, jednak już z daleka spostrzegł, że ktoś się w nim czai.
A może po prostu stoi. Może nie trzeba od razu węszyć teorii spiskowych.
Coś mu jednak mówiło, że dzieje się tu coś, co dziać się nie powinno.
Wydawało mu się, że słyszał szloch.
Niewyraźna postać nabrała konturów dopiero wtedy gdy podszedł na odległość dwóch metrów. To była dziewczynka, może z trzeciej klasy. Siedziała na krześle dziwnie sztywno, prosto, nieruchomo.  Długi warkocz ukośnie spływał na plecy.
Z czymś mu się ten warkocz kojarzył. Uniósł różdżkę.
- Lumos – szepnął.
Aż się wzdrygnął. Na posadce, kilka metrów od krzesła, klęczał Regulus Black, brat jego najlepszego przyjaciela. Klęczał, trzymając różdżkę w wyciągniętej dłoni, ale nie wyglądało na to, żeby miał jej użyć – był blady, a wręcz siny; podbródek trząsł mu się lekko, a niespokojne, zlęknione spojrzenie bezładnie biegało od siedzącej na krześle niedoszłej ofiary do czegoś, co kryło się kawałek dalej. James przesunął różdżkę, oświetlając to miejsce. Stała tam jakaś dziewczyna, biała jak płótno, nieruchomo wpatrująca się w jeden punkt. Wyglądała na wytrąconą z równowagi.
- Co tu się dzieje? – warknął, oprzytomniawszy – Co tu się, u licha, dzieje?
- Ja nie mogę – wybełkotał Regulus, nie patrząc na niego – On będzie zawiedziony.. Ale ja nie mogę.. nie potrafię..
Spojrzał na niego, ledwie opanowując wściekłość. Podszedł do dziewczyny, opanowując drżące ze złości dłonie.
Oczywiście, to była Karen, młodsza siostra Niki. Była blada, miała zamknięte oczy. Złapał ją za nadgarstek. Oszołomiona.
Czuł, że jeszcze chwila, a krew uderzy mu do głowy. Ale to do niczego go nie zaprowadzi.
Zostało jedno wyjście.
* *

wtorek, 30 października 2012

15. To, co na piśmie, też potrafi ranić


Poranek wstawał niespokojnie, najpierw dzieląc się ze światem spowitą w szarość świtu śnieżną zadymką, a następnie zalewając go gwałtownym wybuchem jasności. Ten właśnie blask, wpadający przez okno w dormitorium szóstorocznych gronek, obudził śpiącą niespokojnie Lily Evans. Skrzywiła się, czując jak natrętny promień słońca spaceruje po jej twarzy i nieznacznie uchyliła powieki. Coś było wyraźnie nie tak.
- Jest za jasno – odkryła, mamrocząc niewyraźnie. Oczy kleiły jej się z niewyspania.
Chwiejnie podniosła się do pozycji siedzącej, zachodząc w głowę, dlaczego poprzedniego wieczoru nie zasunęła zasłon wokół swojego łóżka. Ziewając, sięgnęła ręką do najbliższej kotary, lecz ta ani drgnęła – zupełnie, jakby ktoś przytrzymywał ją z drugiej strony. Zaskoczona Lily otrzeźwiała w jednej chwili, jednak zanim zdołała wstać, w jej polu widzenie zmaterializowały się dwie przyjaciółki. Jemie i Leanne stanowiły widok co najmniej zastanawiający, ponieważ obie miały na sobie piżamy – Leanne schludną koszulę nocną, a Jamie powyciągany podkoszulek i getry – szczodrze przystrojone połyskującymi serpentynami, które wiły się jak żywe węże, oraz szpiczaste różowe czapeczki z białym puszkiem na czubku. Zanim Lily przeanalizowała ten obraz, czapeczki rozwarły się w poprzek. Usta, bo tym właśnie były dwie poziome dziury w różowej potworności, zaczęły się poruszać. Popłynęła z nich skrzekliwa melodia, w której Lily rozpoznała „Sto lat” tylko dzięki temu, że Jamie i Leanne raźno zawtórowały czapeczkom, zgodnie fałszując i machając wielkim, migoczącym transparentem.
Lily, której odjęło mowę, wpatrywała się w mieniące się wszystkimi kolorami tęczy litery, układające się w napis NAJLEPSZEGO, LILL!
Wreszcie zrozumiała.
Był trzydziesty stycznia – dzień jej siedemnastych urodzin.
***
Lily nigdy nie traktowała dnia swoich urodzin szczególnie poważnie. Tak naprawdę, zawsze uważała, że jest to data jak każda inna i tak do tego należy podchodzić; spotykała się jednak z pewnym niezrozumieniem w najbliższym otoczeniu. Zarówno jej rodzina, jak i znajomi, każdego roku fundowali jej przyjęcie lub choćby jego namiastkę, górę prezentów, a przede wszystkim – całą masę miłych słów. Celebrowali jej urodziny z uporem wprost proporcjonalnym do jej obojętności i beztroskiego zapominaniu o własnym święcie.
Dziś jednak było trochę inaczej – wszakże nie były to któreś tam z kolei urodziny, tylko TE urodziny. Lily kończyła siedemnaście lat, co w świetle czarodziejskiego prawa czyniło z niej osobę dorosłą. Tego faktu nawet ona nie potrafiła zignorować. Zamiast jednak świętować uwolnienie się z kajdan dzieciństwa i władzy rodzicielskiej, co sugerowała jej Jamie, Lily nie mogła opędzić się od refleksji.
Doskonale wiedziała, że dobrze jest być osobą dorosłą. Że od dzisiaj jest naprawdę niezależna i nikt nie ma prawa jej tego odebrać, z czego powinna się cieszyć. W teorii wszystko było piękne. Ale w praktyce.. Evans zwyczajnie nie potrafiła przeskoczyć nad jednym faktem – że, najnaturalniej w świecie, nie czuła się gotowa na wkroczenie w świat dorosłych. Już sama taka myśl wydawała się jej obca i dziwna. Równie dobrze ktoś mógłby jej powiedzieć, że od tego dnia jest kosmitą.
- Lily, rozchmurz się, do licha! – zbulwersowała się Jamie, poirytowana nieobecną miną przyjaciółki.
Leanne psyknęła z niezadowoleniem, rzucając jej znaczące spojrzenie.
- Tak, wiem, że to jej urodziny – zdekonspirowała ją Jamie zniecierpliwionym tonem – Ale spójrz, jak ona się zachowuje. Mógłby się przed nią przechadzać hipogryf, a ona nic by nie zauważyła.
- Jaki hipogryf? – zdziwiła się Evans, marszcząc brwi – O czym ty mówisz?
- A o czym ty myślisz?
Wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że o niczym konkretnym. Zmierzały w kierunku Wielkiej Sali na śniadanie, mijane przez nielicznych uczniów. Było jeszcze wcześnie i zdumiewająca większość mieszkańców Hogwartu spała.
- Nic nie poradzę na to, że nie tryskam radością, Jam – powiedziała, przerywając chwilę ciszy – Po prostu nie lubię urodzin.
Lewis przewróciła oczami.
- Ale prezent ci się podobał? – wtrąciła się Leanne z pokojową mediacją, wyczuwając wiszącą w powietrzu kłótnię – Chciałyśmy, żeby to było coś wyjątkowego.
- Raczej sentymentalnego – wymamrotała Jamie, krzywiąc się nieznacznie.
Lily roześmiała się serdecznie po raz pierwszy tego ranka.
- Album jest cudowny – zapewniła – Strasznie mi się podoba. Nawiasem mówiąc, nie wiedziałam o istnieniu połowy tych zdjęć.
- Cieszę się – pokraśniała Leanne – Jamie miała nieco inny pomysł na prezent dla ciebie, ale udało mi się jej wyperswadować, że siedemnastkę ma się raz w życiu i z tej okazji powinnaś dostać od nas coś, co zatrzymasz do późnej starości.
- Przynajmniej będziesz miała rozrywkę, gdy cała siwa i pomarszczona będziesz spędzać zimowe wieczory w fotelu bujanym, dorobiwszy się wnuków – pocieszyła się Jamie, która jak widać ciągle nie mogła się pogodzić z tym ustępstwem, na jakie poszła.
- Aż się boję zapytać , jaka była twoja propozycja – zaśmiała się Lily, szturchając ją w żebra.
- Nie powiem ci – Jamie uśmiechnęła się podstępnie, zacierając ręce – Bo zamierzam zrealizować ten projekt w przyszłym roku.
Leanne ciężko westchnęła, mamrocząc coś, co brzmiało jak „po moim trupie”, ale Lewis chyba tego nie usłyszała. Jak się nad tym zastanowić, może to i lepiej.
***
            - Sto lat, solenizantko!
Lily skrzywiła się, gdy ktoś z delikatnością godną rogogona węgierskiego trzepnął ją w tył głowy. Jajecznica niebezpiecznie podeszła jej do gardła.
- Wszystkiego dobrego, Lily – powiedział Remus, podążając za Syriuszem w stronę dwóch wolnych krzeseł naprzeciwko nich – Wszystko w porządku? Jestem pewien, że Łapa nie chciał zrobić ci krzywdy.
Jamie walnęła ją kilka razy w plecy i w końcu przestała się krztusić. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza.
- Dzięki – uśmiechnęła się do Huncwotów – Nic mi nie jest.
- Siedemnacha, hę? – zagadnął James, puszczając do niej oko – Masz nad nami niezłą przewagę. Będziesz dorosła już cały miesiąc, zanim cię Lunio dogoni. Zdążysz nabrać doświadczenia.
- Stara, ale jara – podsumował Black z rozbawieniem.
- Żebyś się nie zdziwił – Lily żartobliwie pogroziła mu widelcem, gdy już wszyscy przestali się śmiać – Lepiej unikaj ciemnych zaułków, dobrze ci radzę. Mam świetną pamięć.
Dalszą wymianę zdać uniemożliwiło przybycie sowiej poczty. Lily z zaskoczeniem skonstatowała, że wylądowały przed nią aż trzy sówki, przy czym jedna mniejsza od drugiej. Środkowa, opadając, przewróciła szklankę z sokiem dyniowym i niemal spowodowała katastrofę. Na szczęście Lily błyskawicznie pozbyła się napoju, ratując dwa pozostałe listy od zalania. Odwiązała wszystkie trzy koperty, żeby jak najszybciej uwolnić zdenerwowane ptaki. Żaden nie chciał zapłaty za dostarczenie przesyłki; jak jeden mąż odleciały, uderzając Leanne skrzydłami.
- O co chodzi, Lill? – zdziwiła się Jamie, obserwując, jak z niewyraźną miną ogląda koperty – Przecież masz urodziny. To normalne, że dostajesz pocztą życzenia.
Skinęła głową, nadal oglądając je ze wszystkich stron.
- Spodziewałam się tylko listu od rodziców – wyjaśniła półgłosem, marszcząc brwi – A dostałam jeden od nich, jeden od Petunii i jeden bez nadawcy.
- Od Petunii? – zdumiała się Jamie – Faktycznie dziwne. Przecież wysłała ci też prezent, prawda? Tą śmieszną metalową pałeczkę.
- Długopis – sprostowała odruchowo Lily – Masz rację. Petunia nie ma zwyczaju do mnie pisać.
***
            Severus Snape omiótł ponurym spojrzeniem Wielką Salę. Nie zwracał uwagi na otaczających go pierwszorocznych Ślizgonów. Wybrał to miejsce, ponieważ miał stąd dobry widok na całe pomieszczenie. Pod innymi względami było równie dobre jak każde inne.Nie miał tych śmiesznych śniadaniowych przyjaciół, nie potrzebował ich. Miał zdecydowanie większe ambicje niż prowadzenie bezsensownych konwersacji nad jajecznicą. Jego kontakty z ludźmi miały zdecydowanie odmienny charakter.
Żylastą ręką sięgnął po dzbanek z sokiem dyniowym. Nie czuł głodu.
***
            Tajemnica wyjaśniła się natychmiast po tym, jak Lily, nie bez obaw, rozłożyła kartkę z wiadomością od Petunii. Nie była napisana na papierze listowym, tylko na zwykłej kartce w kratkę, najwyraźniej wyrwanej z zeszytu. Siostra w kilku oszczędnych zdaniach informowała ją, że podczas świąt Wielkiej Nocy będzie gościć u siebie swoją koleżankę, Joan, która nic nie wiedziała o świecie magii. Tym samym najlepiej byłoby, gdyby Lily nie pojawiła się na święta w domu, a jeśli to konieczne, Petunia stanowczo zaznacza, że nie może przywieźć ze sobą swoich nieokrzesanych przyjaciół.
 - Dlaczego pisze ci o tym teraz? – zdziwiła się Leanne, gdy Lily posunęła im „list” do przeczytania – Przecież jeszcze nawet nie zaczął się luty. Do Wielkanocy zostały prawie dwa miesiące.
- Podejrzewam, że chce mieć pewność, że nie zdążę nikogo zaprosić – wzruszyła ramionami Evans – I żeby rodzice się nie dowiedzieli. Gdyby wysłała list później, bez okazji, nieźle by się zdziwili. A gdyby się zorientowali, o co chodzi, Tunia miałaby piekło. Strasznie nie lubią, gdy tak podkreśla, że magia to coś odmiennego, co powinno się trzymać w ukryciu, a najlepiej tępić.
- Możesz mi wyjaśnić, jakim prawem ona sugeruje, że nie jesteś mile widziana we własnym domu? – zapytała ze złością Jamie, wymachując kartką. Siostra Lily była dla niej nieodmiennie powodem do frustracji, a wyrażenie ‘nieokrzesani przyjaciele’ ugodziło głęboko w jej dumę.
- Wyluzuj, Jam – mruknęła, znudzona – To tylko Petunia. Nie ma co przykładać do tego wagi.
Blondynka wydęła wargi, wyraźnie dając do zrozumienia, że ona nie pozwoliłaby tak się do siebie zwracać, ale zmilczała. Nie była specjalistką od utrzymywania poprawnych relacji rodzinnych.
- Według mnie ona jest po prostu zazdrosna  - włączyła się Leanne – za tą całą skorupką „Magia jest do kitu” kryje się to, że też chciałaby być wyjątkowa. Albo po prostu nie może zrozumieć, czemu to ty otrzymałaś list z Hogwartu, a nie ona. Pewnie poczuła się niedoceniona.
- Możliwe – mruknęła Lily, otwierając ostatnią kopertę.
Gdy rozprostowała żółty, gruby pergamin, poczuła ukłucie w sercu. Niejasne podejrzenia, które pojawiły się w jej głowie z chwilą otrzymania listu, teraz skrystalizowały się w postaci pochyłych, ozdobnych zawijasów. Nie musiała nawet patrzeć na podpis, doskonale znała ten drobny, jakby ciasny, z pozoru kobiecy charakter pisma.

Lily,

przepraszam. Wiem, że prawdopodobnie nie masz zamiaru wybaczyć mi tego, co zrobiłem, ale nie mogę się powstrzymać, by nie spróbować. Zrobiłem to wszystko, bo wydawało mi się, że lada moment zastąpisz mnie kimś innym. Chociażby Potterem albo którymś z jego żałosnych przyjaciół.
Nigdy nie chciałem Cię skrzywdzić, Lily. Zawsze chciałem tylko Twojego dobra, chciałem być przy Tobie w każdej chwili, służąc Ci radą i pomocą, lecz Ty mi na to nie pozwoliłaś. Nie chciałem się Tobą dzielić z kimś, kto nie potrafi docenić tego, jak cudowna jesteś. Kto nie potrafi obdarzyć Cię takim uczuciem, jakim ja nigdy nie przestanę.
Severus
***
            Łatwo przychodziło mu ignorowanie rozmów otaczających go pierwszoroczniaków, bo całą uwagę skupiał na odległym stole Gryfonów. Obserwował Lily, siedzącą mniej więcej w połowie długiej ławy, gdy wylądowały przed nią trzy sowy. Nie spuszczał z niej oka, gdy po kolei otwierała koperty. Z napięciem próbował odczytać emocje malujące się na jej twarzy, gdy czytała list od niego.
            Marszczyła brwi. Przestała uczestniczyć w rozmowie toczącej się wokół niej, w skupieniu pochylając się nad pergaminem. Była spięta, ale niewzruszona. Ani nawet poruszona.
W myślach rozważał, czy do niej nie podejść. Co prawda w  pierwszym odruchu nie podarła kartki na strzępy, ale mogło być tak dlatego, że nie chciała prowokować niewygodnych pytań. Beznamiętnie złożyła list na cztery części, by nie przyciągał ciekawskich spojrzeń. W tym momencie zmaterializował się przy niej ten bezmózgi Puchon, Bones. Rozmawiali chwilę, śmiejąc się. Snape zacisnął zęby, z bezsilną złością przyglądając się, jak dryblas całuje jego Lily w policzek i kładzie wielkie łapsko na jej talii.
            Powiedziała coś do grupki Gryfonów siedzącej przy stole. Był wśród nich Potter. Drobna, pyskata blondynka, której nie lubił, musiała jej coś na to odparować, bo odpowiedział jej wybuch śmiechu, który poniósł się echem aż do niego. Lily pogroziła jej palcem, ale nie oparła się ogólnemu rozbawieniu.
Snape zauważył, że znienawidzony Black przygląda się dziwnie Puchonowi, z prawie naukową ciekawością. Nie miał zamiaru roztrząsać znaczenia tego spojrzenia, bo interesująca go para właśnie oddaliła się od stołu. Zanim zniknęli za drzwiami Wielkiej Sali zobaczył jeszcze, jak Lily wciska list od niego do kieszeni.
***
            Zmrużyła oczy, oślepiona ostrym słońcem wpadającym przez okno. Zamknęła za sobą drzwi dormitorium i oparła się o nie powoli, rozkoszując się niespodziewaną ciszą.
Śniadanie upłynęło w pozornie miłej atmosferze, wśród niezobowiązujących rozmów i żartów. Złość na Blacka jeszcze jej nie przeszła, ale sama przed sobą musiała przyznać, że zadziwiająco dobrze czuje się w towarzystwie Huncwotów. Odkąd zawarła rozejm z Jamesem, powietrze nie iskrzyło już od napięcia, co umożliwiło obu grupkom przebywanie ze sobą od czasu do czasu, chociażby podczas śniadania. Lily jednak była zdania, że jeden posiłek dziennie to granica, której na razie raczej nie uda im się przekroczyć.
            Omijając rozsypaną na podłodze zawartość jednej z szuflad Jessiki, podeszła do swojego łóżka i otworzyła drzwiczki szafki nocnej. Czując ciężar trzech listów w kieszeni dżinsów, wyciągnęła je i rzuciła na łóżko. Z czeluści komody wydobyła blaszane, ozdobne pudełko, w którym trzymała korespondencję. Starannie złożyła list od rodziców i dołączyła go do pakieciku przewiązanego błękitną wstążką. Zamierzała zachować te listy, ponieważ bardzo lubiła do nich wracać. Inaczej się sprawa miała z dwoma pozostałymi, które otrzymała tego ranka. Z mieszanymi uczuciami obracała w palcach wygniecioną kartkę z niewyraźnym pismem Petunii. Początkowo zamierzała skreślić w odpowiedzi kilka zdań, w końcu jednak zrezygnowała. Siostra ograniczyła się do suchego komunikatu, rezygnując z grzecznościowych pytań o samopoczucie czy choćby życzeń urodzinowych.
Lily z nagłą decyzją zmięła list w kulkę i wrzuciła do pustego kufra, częściowo wystającego spod łóżka. I już – pomyślała, nie bez satysfakcji .
            Wzdrygnęła się, słysząc jakiś hałas w oddali. Wyrwawszy się z zamyślenia, zerknęła na zegarek. Zaklęła pod nosem i zerwała się na równe nogi. W dwóch susach wpadła do łazienki. Energicznymi ruchami szczoteczki wyszorowała zęby, jednocześnie przetrząsając kosmetyczkę w poszukiwaniu błyszczyka. Starannie pomalowała usta.
Z niezadowoleniem pomyślała, że jej włosy przypominają tego ranka stóg siana. Zatrzasnąwszy nogą drzwi do łazienki, zebrała je w kucyk.
            Pośpiesznie wcisnęła szkatułkę z listami z powrotem do szafki i trzasnęła drzwiczkami. Już miała wychodzić, gdy jej wzrok padł na brudnożółty kawałek pergaminu, wciąż leżący na narzucie. Zawahała się, ale po chwili chwyciła nieszczęsną wiadomość.
Zbiegając po krętych schodach do Pokoju Wspólnego, wsunęła kopertę do tylnej kieszeni dżinsów. Sama nie wiedziała, dlaczego ewentualność, że któraś z je współlokatorek go przeczyta, wydała jej się aż tak odstręczająca.
Zerknęła na zegarek po raz ostatni i pomyślała, że Roger niechybnie się na nią obrazi.
***
            - Więc czemu Peter nie zszedł na śniadanie? – zapytała Jamie, beznamiętnie obserwując sylwetki Leanne i Remusa zmierzających do biblioteki.
- Nie mógł w nocy spać – wyjaśnił James, od niechcenia grzebiąc widelcem w resztkach śniadania – stwierdził, że nadrobi trochę rano.
- Nie sądzicie, że ta dwójka ostatnio spędza ze sobą jakoś tak więcej czasu? – zauważył Syriusz, celując palcem wskazującym w plecy Lupina, zamykającego właśnie drzwi. W jego oczach migały łobuzerskie iskierki.
Potter wzruszył ramionami, marszcząc nieco czoło.
- Faktycznie – stwierdził po chwili namysłu – Wcześniej Lunio spotykał się z Lily, jak już. Ale nigdy z Johnson.
Jamie lojalnie nabrała wody w usta.
- Zakochani w sobie to oni nie są – stwierdził autorytatywnie Black, krzywiąc się lekko – Nigdy w życiu nie zauważyłem między nimi jakiejkolwiek chemii.
- A powietrze? – mruknęła zgryźliwie Jamie – To w końcu mieszanina gazów.
James parsknął śmiechem, ale Syriusz machnął tylko lekceważąco ręką. Po jego skupionej minie i nieobecnym wzroku można było zgadnąć, że usiłuje sobie przypomnieć, czy imię Leanne padło kiedykolwiek z ust jego przyjaciela.
***
            Sowiarnia tonęła w dyskretnym półmroku. Panującą tu ciszę przerywało jedynie stłumione pohukiwanie sów i przyjemny dla ucha szelest piór. Na długich relingach, na całej wysokości ścian siedziały w równych rzędach sowy rozmaitych maści i rozmiarów. Większość spała, ale gdzieniegdzie, w mroku pod sufitem, pojawiał się szklisty błysk ptasich oczu.
            Drzwi otworzyły się gwałtownie, a głośne skrzypnięcie wzbudziło oburzony pomruk wśród ptaków. Zaraz jednak zagłuszyły go dwa podniesione głosy.
- Od kiedy interesujesz się moimi przyjaciółmi, Nica?! – prawie krzyknęła dziewczynka, może trzynastoletnia, wpadając do środka z niewielką paczką w dłoniach. Ze złością, nie oglądając się za siebie, przywołała gestem jednego z sędziwych puchaczy i podeszła z nim do okna, nieco zbyt energicznie przywiązując paczkę do jego nóżki.
- Uważaj, bo zrobisz mu krzywdę – dziewczyna, która pojawiła się w sowiarni zaraz po niej, zamknęła drzwi i krytycznie przyglądała się jej poczynaniom. Była od niej wyższa o głowę, a także dużo ładniejsza, lecz już na pierwszy rzut oka można było dostrzec ich siostrzane podobieństwo. Młodsza miała dużo jaśniejsze, brązowe włosy, splecione w luźny warkocz, lecz zdradzał ją kształt twarzy i sposób poruszania. Błyskawicznie obróciła się wokół własnej osi, piorunując starszą siostrę wzrokiem. Przez chwilę mierzyły się spojrzeniami. Obie miały ciemną oprawę oczu i duże, ciemnobrązowe tęczówki.
- Nie jestem dzieckiem – wypaliła, wściekle mrużąc oczy – Więc nie mów mi, co mam robić.
- To mój puchacz – zauważyła zimno Nica, zakładając ręce.
- Nieprawda – zaprzeczyła dziewczyna, podchodząc do okna i wypuszczając ptaka – Hektor jest mój, odkąd dostałaś Marly. Wyobraź sobie, że nie wszystko na tym świecie należy do ciebie.
Nica zaczerpnęła powietrza, starając się uspokoić.
- Karen – powiedziała, już tylko odrobinę podniesionym głosem – Od kiedy przyjaźnisz się ze Ślizgonami?
- Nie przyjaźnię się ze Ślizgonami – warknęła, krzyżując ręce na piersi – Ale nawet gdyby tak było, to nie twój interes.
- Ach, nie przyjaźnisz się? – zadrwiła, chociaż tak naprawdę trawił ją niepokój – A tą całą Daisy to sobie wymyśliłam?
- Daisy – odparła z godnością – to jedna Ślizgonka, a nie wielu Ślizgonów. Może kiedyś nauczyć się trafniej formułować pytania.
- Przestań, do cholery! – krzyknęła Nica, po raz kolejny tracąc cierpliwość. Nienawidziła sytuacji, w których młodsza siostra miała nad nią przewagę – Czemu ty musisz być tak niemiłosiernie wyniosła?!
- To u nas dziedziczne – wyjaśniła uprzejmie dziewczyna, nie rezygnując z nieprzejednanej postawy – Idzie w linii żeńskiej.
- Ślizgoni to nie jest materiał na znajomych – oświadczyła półgłosem Nica po chwili iskrzącej od napięcia ciszy. Czuła nadchodzący ból głowy.
- Och, zamknij się – burknęła Karen, odrzucając warkocz na plecy – Nie udawaj takiej dorosłej. Gdybyś się znała na ludziach, to wiedziałabyś, że James Potter to nie materiał na chłopaka. Zajmij się lepiej swoim życiem, zamiast pakować się w moje. Mam dosyć wysłuchiwania, że moja siostra padła ofiarą Pottera. Zachowałaś się jak pierwsza lepsza głupia cizia, więc lepiej mnie nie pouczaj, z łaski swojej.
Wyminęła ją i wypadła z sowiarni, trzaskając drzwiami.
            Nica nie poruszyła się, słysząc w głowie zwielokrotnione echo słów, którymi brutalnie uraczyła ją młodsza siostra. W głowie jej pulsowało, a przed oczami przeskakiwały jej jaskrawe obrazy, które chciałaby wymazać z pamięci.
Oparła się o ścianę, nie zważając na to, że cała jest oblepiona piórami. Zamknęła oczy.
            Drzwi otwarto gwałtownie, a do sowiarni wtargnęły dźwięki radosnego przekomarzania. Powoli uniosła powieki i zobaczyła to, co już w sumie wiedziała. Dwa metry od niej zatrzymała się zaskoczona jej widokiem Lily Evans, ze śmiechem zamarłym na ustach. Za nią stał wysoki blondyn, który patrzył na nią jak na wariatkę. Czuła to. Zastanawiał się, czy wszystko jest w porządku i czy zaraz nie dostanie jakiegoś ataku, nie zacznie rozmawiać z wymyślonymi ludkami wyłażącymi ze ścian. Poderwała się wściekle i przecisnąwszy między nimi, wybiegła na korytarz. Głuchy trzask kopniętych drzwi dźwięczał jej w uszach jeszcze dwa pietra niżej, gdy zatrzymała się, rozdygotana. Schody dwoiły jej się w oczach, a ludzie przypominali migoczące człekokształtne plamy. Gdy osunęła się na kolana, łkając rozpaczliwie, uświadomiła sobie, że płacze tak naprawdę po raz pierwszy w życiu. I że właśnie robi z siebie dokładnie takie widowisko, jakimi zawsze szczerze pogardzała.
***
           
            Jako że zima w pełni, mało kto, pomimo niedzieli, zdecydował się na wystawienie nosa poza ciepłe cztery ściany zamku. Syriusz Black szedł krokiem spacerowym, pogwizdując, a ręce trzymając w kieszeniach. Obserwował z uwagą boisko do quiditcha, gdzie drużyna Krukonów odbywała właśnie trening. Małe figurki latały między słupkami wysoko nad ziemią, wymieniając się kaflem wielkości główki od szpilki. Uśmiechnął się pod nosem. Uwielbiał tę grę. Co prawda nie był fanatykiem, jak James, ale niecierpliwie wyglądał terminu następnego treningu. Zdobywanie punktów dawało mu tyle satysfakcji, jak mało co. Może większą odczuł tylko wtedy, gdy Amanda Sheel, ich szukająca, sprzątnęła znicza sprzed nosa jego brata, dzięki czemu Gryfoni wygrali ze Ślizgonami tak miażdżącą przewagą punktów, że zostało to odnotowane w Izbie Pamięci.
            Skierował swe kroki do chatki Hagrida. Z komina buchał skłębiony dym, lecz drzwi były zamknięte na trzy spusty. Gdy kilkakrotnie zapukał, nie dobiegło go znajome szczekanie Kła, co oznaczało, że razem ze swoim panem przemierza Zakazany Las. Syriusz rozejrzał się dookoła, szukając ewentualnych obserwatorów. Wejście między drzewa karano znacznie surowiej niż inne wykroczenia, ponieważ Zakazany Las aż pękał w szwach od dzikich, niebezpiecznych zwierząt i zagrożonych gatunków. Nie bał się szlabanu; wyjątkowe u niego respektowanie regulaminu miało tylko jedną przyczynę i było raczej krótkotrwałe – Slytherin prawie zrównał się z Gryfindorem w walce o Puchar Domów, co oznaczało, że każdy punkt się liczył. A do czegoś takiego, jak wygrana Ślizgonów kosztem Gryfonów, Syriusz Black nigdy nie przyłoży ręki.
            Krukoni już wylądowali i zniknęli w szatni. Chociaż na pierwszy rzut oka na błoniach nie było żywej duszy, zaintrygował go jakiś odgłos, dobiegający znad jeziora. Zrezygnowawszy chwilowo z odwiedzenia Hagrida, udał się w tamtą stronę.
Widok go zaskoczył. Na jednym z wielkich głazów nad brzegiem zamarzniętego jeziora siedziała Jamie Lewis. Obejmowała rękami podkurczone kolana, a poły pasiastego szalika fruwały wokół niej, jakby chciały się wyrwać na wolność. Dziewczyna miała czerwony nos i policzki i wyglądała tak, jakby tak siedziała, nieruchomo, od dłuższego czasu. Może nawet odkąd opuściła Wielką Salę.
Gdy zrobił jeszcze kilka kroków, zobaczył, że wydmuchuje srebrzyste kółka z dymu. Dłoń, którą trzymała papierosa, była sina i zmarznięta.
Odchrząknął.
            Obejrzała się przez ramię, niezbyt zaciekawiona. Kiwnęła głową na powitanie i powróciła do przerwanej czynności, czyli wpatrywania się w gładką powierzchnię lodu.
Usiadł obok niej, zacierając ręce.
- Nie jest ci zimno? – zapytał, obserwując ją kątem oka.
Zaciągnęła się głęboko i odpowiedziała dopiero po chwili, jakby od niechcenia:
- Tylko trochę. Ale jak się dłużej posiedzi, to robi się jakby cieplej.
Pokiwał głową, wzorem niej zawiesiwszy wzrok w jakimś przypadkowym punkcie w przestrzeni.
- Kiedyś mi powiedziałaś, że palisz tylko w sytuacjach, gdy nie umiesz sobie z czymś poradzić – rzucił po chwili milczenia.
- Nie powiedziałam tak – stwierdziła z niezbitą pewnością, obdarzając go długim spojrzeniem. Po chwili machnęła ręką w kierunku porzuconej na śniegu, świeżo napoczętej paczki papierosów – Częstuj się.
Wziął jednego i przypalił. Próbował ustalić, który to już w życiu. Wydawało mu się, że piąty. Albo szósty. Ale na pewno pierwszy od miesięcy. I pierwszy wypalony tylko dla towarzystwa.
- Jak ty masz właściwie na imię? – wypalił bez zastanowienia – Od czego zdrobnieniem jest Jamie?
- Jasmine – wyjaśniła po chwili, krzywiąc się z niesmakiem – Ale tylko spróbuj mi z tym wyskoczyć.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi – zdziwił się, ku własnemu zdumieniu, zupełnie szczerze – Słyszałem gorsze imiona.
- Czemu to robisz?
Pytanie było może mało precyzyjne, ale od razu zrozumiał, o co chodzi.
- Zastanawiam się, co cię gryzie – wyjaśnił.
- Musi mnie coś gryźć? – spytała cicho, obserwując srebrne kółeczka.
- Od jakiegoś czasu jesteś przygaszona – zauważył – Trochę jak nie ty. No i palisz.
Uśmiechnęła się krzywo. Po chwili milczenia, gdy już myślał, że nie zareaguje, ledwo dostrzegalnie skinęła głową. Zgasiła papierosa i otrzepała ręce, wyciągając z kieszeni różdżkę.
- Accio – mruknęła, celując mniej więcej w wieżę Gryfindoru.
Oboje zadarli głowy i zmrużonymi oczami wpatrywali się w jeszcze maleńki, niezidentyfikowany przedmiot nadlatujący z dużą prędkością z otwartego okna. Po chwili Jamie pochwyciła wymięty egzemplarz Proroka Codziennego sprzed dwóch tygodni.
Rozprostowała go na kolanie i otworzyła na stronie szóstej.
Syriusz spojrzał na artykuł zajmujący dwie i pół kolumny, obdarzony krzykliwym nagłówkiem CZYSTA KREW PRZYSZŁOŚCIĄ NARODU.
Skrzywił się.
- Czytaj – zachęciła.
            Cały artykuł był poświęcony segregacji rasowej w świecie czarodziejów. Na początku dziennikarka, Rita Skeeter, opisywała w liczbach społeczeństwo czarodziejów, wyszczególniając, ile zostało rodów czarodziejskich od pokoleń, a jak wygląda to z zestawieniem czarodziejów urodzonych w rodzinach mugolskich, nazywanych w tekście mugolakami „dla łatwiejszego rozróżnienia”. Przebiegł wzrokiem następne akapity, aż dotarł do rozmowy z niejakim Rupertem Raynoldem Lewisem, przedstawicielem jednego z ostatnich rodów czystej krwi. W kilkunastu zdaniach wychwalał czarodziejską arystokrację, przedstawiając ją jako ostatnią nadzieję na przyszłość.

„Nie rozumiem, jak to możliwe, że do Hogwartu przyjmowane są osoby pozbawione prawa do posiadania różdżki” mówi Lewis, czarujący pan w średnim wieku. „Uważam, że powinno się ich raz na zawsze wykluczyć z naszej społeczności, przeprowadzić pewnego rodzaju selekcję rzekomych czarodziejów. To niedopuszczalne, jak niektórzy młodzi ludzie, którzy mają szansę na świetlaną przyszłość, reprezentując najbardziej znamienite rody, wiążą się z mugolami, dopuszczając do skażenia krwi nieskalanej od pokoleń.”

- Wiesz, kogo ma na myśli? – zapytał Syriusz z ponurym rozbawieniem – Kiedy pisze o młodych czarodziejach z wybitnych rodzin, łączących się z mugolami?
Pokręciła przecząco głową, ściągając brwi.
- O mojej kuzynce – wyjaśnił z szerokim uśmiechem – Andromedzie Black. W zeszłym tygodniu wyszła za mugola, Teda Tonksa.
Usta Jamie uniosły się w identycznym uśmiechu.
- Jedna z nielicznych normalnych w rodzinie – mruknął Syriusz – To tym artykułem tak się przejęłaś?
- Przeczytaj biogram – szepnęła, odwracając wzrok. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że oczy zaszkliły jej się podejrzanie, ale doszedł do wniosku, że to przewidzenie.
Odszukał odpowiednie miejsce w gazecie.

Rupert Raynold Lewis, lat 40
Szef Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, ostatni w męskiej linii szanowanego rodu, wywodzącego się prosto z arystokracji. Niestety pan Lewis nie doczekał się syna, co oznacza wygaśnięcie rodu już w tym pokoleniu. Jego jedyna córka, Sally, za kilka lat rozpocznie naukę w Hogwarcie. Nie ma wątpliwości, że gdy dorośnie, zwiąże się z przedstawicielem równie szlachetnego rodu czarodziejskiego. Pan Lewis nie widzi innej możliwości. Wszystko dla ratowania czystej krwi czarodziejów, mówi.
        
Syriusz uważnie przeczytał tekst, ale dopiero gdy zrobił to po raz drugi, coś w jego mózgu zaskoczyło.
- To twój ojciec? – upewnił się.
Przytaknęła, ale po chwili zaśmiała się gorzko i sprostowała:
- Przynajmniej do tej pory żyłam w takim przekonaniu. Ale on chyba już uważa inaczej.
* * 

środa, 29 sierpnia 2012

14. Przemyślenia


    Czas biegł nieubłaganie, co wyraźnie odbijało się na uczniach Hogwartu. Wspomnienie świąt i ciepłej, rodzinnej atmosfery wyparowało z profesorskich głów wraz z resztkami grudniowego śniegu. Zastąpione zostało ogólnym wyczuleniem na uczniowskie wybryki, które w przedziwny sposób pokrywało się z dwudziestostopniowymi mrozami, które ścięły Zakazany Las i graniczące z nim błonia, oraz, zdawać by się mogło, nauczycielskie serca. W zamku na powrót zapanowała znana wszystkim atmosfera wytężonej nauki i dyscypliny, wcześniej przerwana przedświątecznym rozgardiaszem. Wraz z początkiem drugiego tygodnia stycznia do szkoły powrócił również Roger Bones. Zjawił się cały i zdrowy, bez śladu działania uroku i bez wyrzutów sumienia w stosunku do Lily Evans, na której list nie raczył odpowiedzieć.
***
            - Niech to szlag – mruknęła Jamie, ponuro wpatrując się w szarą breję pod nogami. Szły właśnie w trójkę na lekcję zielarstwa, wszystkie w wyjątkowo złych nastrojach, non stop to ślizgając się na podstępnej ścieżce, to zakopując w zwałach brudnego śniegu, który walał się tu od ostatnich opadów i to tajał, to znów zamarzał.
- Co się stało? – spytała Leanne głosem pozbawionym jakiegokolwiek zainteresowania. Miała zaczerwienione z niewyspania oczy i wyglądała na osobę, która boryka się z wyrzutami sumienia.
- Nienawidzę zimy – wyjaśniła powściągliwie, ze złością torując sobie drogę. Była zła jak osa i najwidoczniej nie zamierzała nikomu wyjawić prawdziwego powodu.
Lily nie skomentowała tego w żaden sposób, pochłonięta własnymi myślami. Odkąd dowiedziała się o całej sprawie z Rogerem, wydawało jej się, że wszelkie jej wątpliwości co do jego uczuć znikną bezpowrotnie. Tymczasem on nie odpisał na list, który w końcu zdecydowała się wysłać, ani też nie dał znaku życia w żaden inny sposób. Może po prostu uznał powiadomienie Lily o rozwoju wypadków za zbyteczne.
Odetchnęła głęboko, zatrzymując się przed cieplarnią numer trzy. Zebrała się tam już spora grupka przytupujących z zimna uczniów. Przywitali trzy Gryfonki obojętnymi spojrzeniami, które jasno wyrażały, że bardziej by się ucieszyli z przybycia profesor Sprout, która wpuściłaby ich do szklarni, w której temperatura aż tak nie dawałaby im w kość.
            Lily odruchowo dokonała przeglądu osób, które stawiły się przed czasem. Lekcje zielarstwa Gryfoni od niepamiętnych czasów odbywali w towarzystwie Puchonów, co w pewnym stopniu tłumaczyło przyspieszone bicie jej serca. W przytupującej z zimna grupce nie dostrzegła jednak znajomej sylwetki Rogera. Sama nie wiedziała, czy była bardziej zadowolona, czy też rozgoryczona z tego powodu.
***
            Dzień mijał powoli. Zdecydowanie zbyt wolno, jak stwierdziła Leanne. Każda sekunda dłużyła jej się niemiłosiernie, wypełniona natrętnymi myślami o miękkim, ciepłym łóżku i kojącym śnie. Niestety, nie dane jej było odpocząć. Akurat tego dnia profesor Sprout uparła się, że Leanne musi zająć się jadowitą tentakulą. Kobieta, najwyraźniej nie w sosie, częstowała klasę zgryźliwymi komentarzami dotyczącymi każdego z osobna, lecz głównie nieporadności Leanne. Po dwóch kwadransach służenia za przykładowy egzemplarz fatalnej zielarki, czerwona ze wstydu Leanne opuściła szklarnię z dwoma ukąszeniami, hamując łzy bezsilnej złości. Nawet pocieszające spojrzenie, które rzucił jej Remus, nie było w stanie poprawić jej samopoczucia.
Wypuściła powietrze z płuc, czując, jak drętwieje jej wyciągnięta przed siebie ręka. Siedziała na brzegu łóżka w Skrzydle Szpitalnym, z dala od gwarnego korytarza. Trwała właśnie przerwa. Miała niezbitą pewność, że antidotum, które zaaplikowała jej pani Pomfrey, całkowicie zniweluje działanie jadu dokładnie w tym momencie, w którym zadzwoni dzwonek na następną lekcję.
- I jak? – pytanie uprzedziło nadejście pielęgniarki.
- Fioletowe kropki z ramienia już zniknęły, jeśli o to pani pyta – odparła zmęczonym głosem. Kobieta energicznie ujęła ja za nadgarstek i z bliska obejrzała jej rękę. Mruknęła z aprobatą, stukając różdżką w jej łokieć. Leanne poczuła, jak znika odrętwienie, będące skutkiem znieczulenia.  Pani Pomfrey krzątała się wokół, mamrocząc coś do siebie. Zanim się zorientowała, pielęgniarka wetknęła jej do ust termometr i podciągnęła powieki, ze zmarszczonym czołem oglądając przekrwione oczy dziewczyny.
- Nic ci nie jest, ale musisz coś zjeść i dobrze się wyspać – zawyrokowała, wyciągnąwszy termometr – A póki co, możesz wracać na lekcje.
Westchnęła ciężko, powstrzymując się od przewrócenia oczami.
- Dziękuję bardzo – odparła – Może jeszcze zdążę na drugie śniadanie.
Zabrała torbę i przecisnąwszy się między łóżkami, wyszła na korytarz.
Gdy usłyszała jęk zamykających się za nią drzwi, odczuła pewną ulgę.
- Przynajmniej tu nie jest tak biało – przemknęło jej przez głowę.
***
            Nie miała najmniejszej ochoty iść na lekcję starożytnych runów. Pomimo tego, że na dworze królował siarczysty mróz, w klasach panowała niezrozumiała duchota. Było w tym dniu coś niepokojącego – zbyt wiele osób miało wisielczy humor, powietrze było zbyt nieruchome, temperatura zbyt niska, a nauczyciele zbyt bezwzględni, by to wszystko nie skończyło się burzą. Co prawda raczej w przenośni, z uwagi na porę roku.
            Lily zdjęła z nadgarstka gumkę do włosów i zebrała swoje rude loki w kucyk. Zimą zawsze były wyjątkowo niesforne i kręciły się we wszystkie strony. Schowała zmarznięte dłonie w rękawach swetra i ledwie powstrzymując się przed zaciśnięciem powiek, wkroczyła, niczym na pole bitwy, na nie do końca zagospodarowany kawałek korytarza, na którym zawsze się zbierali przed runami.
            Nie było tam Rogera. W miejsce ulgi, którą poczuła w takiej samej sytuacji kilka godzin wcześniej, tym razem pojawiła się irytacja. W ciągu ostatniego kwadransa zdołała pogodzić się z nieuchronnością konfrontacji i teraz odczuwała złość, zupełnie, jakby chłopak z premedytacją pokrzyżował jej plany.
Uśmiechnęła się przelotnie do drugiego Puchona, którego imienia nigdy nie pamiętała. Gdy rozważała zagadnięcie go w sprawie nieobecności kolegi, zauważyła Nikę.
            Jak zwykle, siedziała na kamiennym parapecie w pozie wyrażającej swobodę i pewność siebie. Na podłodze, pod nieruchomymi czarnymi baletkami leżała otwarta torba z wysypującą się zawartością.  Lily zwróciła uwagę na notatnik w karmazynowej, wysłużonej okładce. Piwne oczy obojętnie śledziły ruchy Lily zza kurtyny czarnych włosów, jednak Krukonce nie drgnął  żaden mięsień, nie wykonała nawet najmniejszego ruchu w jej stronę.
Lily podjęła to wyzwanie: nie wykonała ani jednego powitalnego gestu, po prostu dalej mierzyły się spojrzeniami. Oczy piwne kontra oczy zielone.
            Nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalej losy tego pojedynku, bo przerwało go nadejście nauczycielki. Profesor Kissington rozłożyła ramiona, zapraszając swoich uczniów do Sali, narzekając na pogodę i miło zagadując. Nica zsunęła się z parapetu i zupełnie ją ignorując, przecisnęła się obok nich. Zdecydowanie skierowała się na koniec klasy i usiadła w jednej z ostatnich ławek, z miną, która nie wyrażała absolutnie żadnych emocji, rozkładając tabele runiczne na blacie.
Lily obserwowała ją przez chwilę ze zmarszczonym czołem, szybko jedna włączyła się do rozmowy toczącej się za jej plecami. Wybrała trzecią ławkę pod oknem, zastanawiając się, w którym momencie – jeśli w ogóle – pojawi się Roger Bones.
***
Tak jak przypuszczała, zanim zdążyła dojść do Wielkiej Sali, zadzwonił dzwon ogłaszający koniec przerwy. Westchnęła, czując nieprzyjemne ssanie w żołądku. Starała się zebrać myśli, by ustalić, w którą stronę powinna się udać. Pierwszy raz od dawna nie mogła sobie przypomnieć, jaka jest następna lekcja. Westchnęła powtórnie, przetrząsając torbę w poszukiwaniu rozkładu zajęć.
- Teraz mugolozwnawstwo – usłyszała znajomy głos – Ale profesorowi Balleyowi podobno coś wypadło. Profesor McGonagall stwierdziła, że mamy siedzieć w pokojach wspólnych, bo nie zorganizuje nam zastępstwa.
- Wreszcie jakaś dobra nowina – odparła Leanne, uśmiechając się nieśmiało . Puściła torbę i podeszła do Remusa Lupina. Chłopak trzymał w ręku pokaźnych rozmiarów stosik tostów owiniętych w papierowe serwetki.
- Zauważyłem, że nie dotarłaś na drugie śniadanie – wyjaśnił, dostrzegając jej spojrzenie – Wziąłem to na wypadek, gdybyś była głodna.
- Dziękuję – z wdzięcznością przyjęła pierwszą kanapkę i od razu ugryzła kawałek chrupiącej skórki – Umierałam z głodu.
            Korytarz opustoszał w mgnieniu oka, oni jednak nie ruszyli się z miejsca. Ona jadła, starając się nie robić tego zbyt łapczywie, a on udawał, że wcale na nią nie patrzy.
W pewnym momencie ostrożnie podniósł rękę i delikatnie wytarł odrobinę dżemu z kącika jej ust. Serce Leanne na moment stanęło. Poczuła, że się rumieni.
- Pójdziemy do Pokoju Wspólnego? – zaproponował Lupin, taktownie udając, że nie widzi jej czerwonych policzków – Dobrze byłoby nie wpaść na McGonagall.
- Racja – uśmiechnęła się, wyobrażając sobie wściekłą minę kobiety. Przyjmując drugą kanapkę, pierwszy raz tego dnia poczuła, że nie może go zaliczyć do straconych.
***
            Lily wyszła na korytarz. Szła powoli, w zamyśleniu, nie zastanawiając się nad tym, dokąd zmierza. Roger nie pojawił się na numerologii i ten fakt sprawił, że Gryfonka już kompletnie nie wiedziała, co to ma oznaczać. Ich związek to było coś, czego absolutnie nie mogła się spodziewać – nie byłaby dziewczyną, gdyby nie wyczuła, że Bones darzy ją czymś więcej niż sympatią czysto koleżeńską. Nawet nie pamiętała, jak to się stało, że wmanewrował ją we wspólny spacer po błoniach – po prostu jakoś tak wyszło, że się zgodziła. I nie wiedzieć jak, bardzo dobrze odnalazła się w jego towarzystwie. Nie przypuszczała, że mogą mieć aż tyle wspólnych tematów, tak samo jak nie sądziła, że z niecierpliwością będzie wyglądać następnej możliwości spotkania. Dalej jakoś się to wszystko potoczyło: Roger był osobą ciepłą, z którą w każdej sytuacji czuła się swobodnie. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa, ale przede wszystkim – pozwalał jej czuć to, co każda kobieta czuć pragnie, choćby w głębi duszy – że jest zupełnie wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju,
            Ta przygoda, która nabrała tempa tuż przed ich powrotem na święta do domów, była czymś, czego Lily Evans nigdy wcześniej nie przeżyła. Owszem, było kilku chłopaków, którzy na jakiś czas podbijali jej serce, jednak te wspomnienia były nierozerwalnie związane z tak silnymi, że aż bolesnymi motylkami w brzuchu, częstymi rumieńcach buchającymi na policzki w najmniej odpowiednim momencie, niepewnością i onieśmieleniem. Przy żadnym z nich nie czuła się tak swobodnie i naturalnie jak przy Rogerze; nie denerwowała się przed każdym spotkaniem z godzinnym wyprzedzeniem, nie szykowała się na każde z nich tak, jakby miało być najważniejsze – po prostu było jej przy nim dobrze, choć czasami brakowało jej tych skrajnych emocji i podekscytowania.
Wiedziała, że powód jest jeden: to on się o nią starał, a nie odwrotnie. Zdawała sobie też sprawę, że to nie miłość, a nawet nie do końca zauroczenie. Ale nie przeszkadzało jej to, bo nigdy wcześniej nie czuła się tak.. dorośle. Nikt nigdy nie dbał o nią tak czule, nie dawał jej tak często do zrozumienia, że jest nie tylko piękna, ale cudowna w każdej komórce swego ciała. Lily rozpływała się w tym poczuciu względnej stabilizacji i z czasem zaczęła też odwzajemniać uczucie, którym ja darzył.
            Tak było do tej pory. A teraz, właśnie kiedy specjalnie dla niego przedefiniowała sobie pojęcie miłości, okazało się, że nie może na nim polegać tak, jak jej się wydawało.
- No i pięknie – podsumowała na głos swoje rozmyślania – Nieźle pozwoliłam się omamić.
Po prostu jesteś naiwna.
Zmarszczyła brwi, słysząc ten irytujący głosik w swojej głowie. Zanim jednak zdążyła to rozważyć, po plecach przebiegł jej dreszcz. Ktoś zawołał ją po imieniu, a ona bardziej domyślała się autora, niż go rozpoznała.
***
            W dormitorium Huncwotów panowała pełna powagi cisza. Było to niecodzienne i w pewnym sensie niepokojące, ponieważ po wesołej atmosferze miłego rozleniwienia nie pozostał nawet ślad. Syriusz i Peter siedzieli na brzegu łóżka; Remus stał, opierając się o ścianę, natomiast James przechadzał się w tę i z powrotem po pokoju, obracając w palcach różdżkę.
- Nie udało mi się dorwać tych papierów, które przyszły do ojca – oświadczył ten ostatni – A szkoda, bo z nich na sto procent dowiedzielibyśmy się, co się dzieje…
- A z tego, co wywęszyliśmy, robi się niebezpiecznie – wtrącił Syriusz.
- …Nadal nie wyjaśnili śmierci tej kobiety z ministerstwa, a to nie jedyne morderstwo. Co najmniej dwa nie zostały podane do publicznej wiadomości. Ojciec chodzi podenerwowany. W święta kilka razy odwiedzali go jacyś podejrzani ludzie.. Na pierwszy rzut oka nic ich nie łączyło, nie mieli żadnych cech wspólnych. Był jakiś facet, który pewnikiem był aurorem, nieźle był poharatany. Wyglądał, jakby stoczył walkę ze smokiem, co nie, Łapa?
Black przytaknął, krzywiąc się nie znacznie.
- Dziwny typek. Była też jakaś laska… całkiem niezła była – rozmarzył się nagle, przymykając powieki.
- Laska? – zdziwił się Remus – W naszym wieku?
- Nie, miała gdzieś pod trzydziestkę – sprostował James – Tak myślę. Cała ubrana na czarno i z tak ponurym wyrazem twarzy, że można się było przestraszyć. Ale to nic – najważniejsze, że był też sam Dumbledore.
Lupin rozważał te rewelacje, w skupieniu marszcząc brwi.
- Widzieliście go? – pisnął Peter – Czego chciał od twojego ojca?
- Nie wiemy – odparł zasępiony Rogacz – Udało nam się tylko podsłuchać, jak ojciec mówił o tym matce. Pytałem go kilka razy, czego ci wszyscy ludzie szukają w naszym domu, ale za każdym razem mnie zbywa. Cokolwiek się dzieje, poświęca mnóstwo energii, żebym się w żaden sposób nie dowiedział prawdy.
Po tych słowach zapadła posępna cisza, którą przerwał Peter:
- Ale co się może dziać? Co my możemy mieć wspólnego z jakimiś morderstwami?
W jego głosie wyczuwalna była nutka paniki. Pozostała trójka przyjaciół spojrzała po sobie z zafrasowanymi minami.
- Na razie nic, Glizdogonie – odezwał się w końcu Remus, ostrożnie dobierając słowa – Pytanie tylko, czy tak będzie nadal.
***

- Lily – powtórzył, doganiając ją – Dobrze cię wreszcie widzieć.
- Cześć, Roger – odpowiedziała oszczędnie, obejmując rękami ramiona.
Zapadła chwila niezręcznej ciszy, kiedy blondyn, najwyraźniej nie przygotowany na tak chłodne przyjęcie, spoglądał na nią niespokojnie.
- Jak leci? – spróbował, podskórnie wyczuwając, że póki co nie powinien zmiejszać odległości między nimi.
- Świetnie – odparła i na chwilę zacisnęła usta w wąską linię – A tobie jak minęły święta?
- Nienajgorzej – mruknął, tracąc nieco animuszu. Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Doprawdy? W Świętym Mungu?
Chłopak zgasł w oczach, zerkając na nią  z zaskoczeniem.
- Skąd o tym wiesz? – zaryzykował. Wyglądał jak jeden wielki znak zapytania.
- Nie dostałeś mojego listu? – specjalnie nie udzieliła odpowiedzi na to pytanie, zdecydowana pokierować rozmową na własnych zasadach.
- Ja… - wyjąkał – Ja od pewnego czasu nie czytałem żadnych listów.
- Ale mogłeś rozpoznać Philippę – zauważyła – chyba że posądzasz mnie o rozsyłanie uroków sowią pocztą.
- Moja mama musiała odebrać listy – powiedział, skruszony – Nie miałem pojęcia, że dowiedziałaś się, co się stało.
Lily po raz drugi przemilczała wizytę w gabinecie McGonagall.
- Szkoda, że sam nie wpadłeś na to, że chciałabym wiedzieć, dlaczego nie dajesz znaku życia – mruknęła, nie do końca maskując uszczypliwość.
- Wiem – mruknął, zrezygnowany – Naprawdę cię przepraszam, Lily. Byłem tym wszystkim otumaniony.. W dodatku cały czas nie mogę dojść do tego, kto aż tak mnie nie lubi…
Evans przestąpiła z nogi na nogę. Nie miała zamiaru zdradzać mu, kto jest autorem ataku i że to nie kwestia ‘nielubienia’ była przyczyną obrania go jako ofiary.
- Wybacz mi, Lily – poprosił, dotykając nieśmiało jej ramienia – Zrozum, to był cios w moją męską dumę. Nie chciałem dzielić się z tobą czymś, co, nie znając sytuacji,  mogłabyś uznać za upokorzenie.
Bo nim było – przemknęła Lily przez głowę nielojalna myśl, której nie udało jej się zatrzymać.
***
            Do tej pory myślał, że James i Syriusz w żadnej sytuacji nie potrafią zachować powagi. Czasami nie rozumiał ich żartów, co starał się maskować; często też ich kolejne wybryki przyprawiały go o szybsze bicie serca. Jako jedyny nie nadawał się do tego typu zajęć – zbyt mocno obawiał się kary, miał też problemy z podjęciem decyzji i brakowało mu zimnej krwi. Ponieważ te cechy były im tak obce, nie czuł się pewnie w ich towarzystwie. Choć temu zaprzeczali, ponad wszelką wątpliwość nie pasował do ich grona. Po ponad pięciu latach Peter nadal zadawał sobie pytanie, jak to się stało, że zagrzał sobie miejsce w ich doborowym towarzystwie. Nie był tak swobodny, wygadany i pewny siebie jak jego przyjaciele. Jak mogli się do tej pory nie zorientować, że logiczniej byłoby odsunąć go od grupy?
Peter zacisnął mocniej powieki, słysząc, jak dwa łóżka dalej Syriusz szeleści pościelą.
            Czasem sobie z niego pokpiwali, to fakt – były to jednak tylko drobne przytyki.
No i mieli rację. Chociaż nikt tego nie powiedział głośno, wszyscy czuli, że ta jedność, którą stanowili, nie jest jego udziałem. A mimo to traktowali go jak przyjaciela. Nawet jeśli tylko z przyzwyczajenia, to i tak było dużo więcej, niż się spodziewał.
***
            Nica weszła do dormitorium kwadrans po jedenastej. Maddie, ich jedyna współlokatorka, zdawała się nie wyczuwać w panującej atmosferze nic dziwnego – nawet jeśli dotarły do niej jakieś plotki, nie przywiązywała do nich wagi.
Duży błąd – pomyślała Debbie z ponurym rozbawieniem. Obdarzyła niechętnym spojrzeniem własne odbicie, zakręcając kurek z zimną woda. Postanowiwszy, że pozostanie głucha na irytujące brzęczenie Maddie, nieco zbyt energicznie popchnęła drzwi łazienki. Bez słowa minęła Nikę, która zachowywała się zupełnie tak, jakby jej nie znała. Od Sylwestra chodziła z twarzą pozbawioną wszelkich emocji i nie odzywała się nie tylko do Debbie, ale z zasady do nikogo; jeśli już musiała, zawsze tym swoim zimnym, obojętnym tonem, w którym wyróżniała się nutka wyższości i lekceważenia. Debbie szczerze go nie cierpiała.
            Uderzyła kilka razy w poduszkę, wyładowując na niej swoją złość. Była wściekła. Po prostu wściekła – nie na Pottera, który skrzywdził i porzucił jej najlepszą przyjaciółkę, ale właśnie na nią; na Nikę, która traktowała ją jak powietrze, jakby nie była jej wcale bliższa niż taka Maddie. Nie znosiła tej jej wyniosłej pozy, którą przyjmowała, by bronić  się przed świadomością porażki. Czy Gibson nie rozumiała, że ona nie staje się przez to ani trochę mniejsza?
Skrzypnęły drzwi łazienki.
Debbie demonstracyjnie zasunęła wszystkie cztery kotary wokół swojego łóżka.
***
            Dzisiaj było inaczej – zwykle Peter zasypiał, słysząc przytłumione śmiechy przyjaciół, ich wieczne przekomarzania i dowcipy. Tego wieczoru jednak panowała niczym nie zmącona cisza i to przejmowało go niepokojem. Wiedział, że żaden z trójki przyjaciół nie śpi, każdy pogrążony we własnych myślach.
            Glizdogon miał cichą nadzieję, że to tylko taki jednorazowy wyskok, że żaden z Huncwotów nie będzie już wracał do tematu tych poważnych rozmów, które brzmiały tak dorośle i jednocześnie złowrogo. O ile gdy żartowali, potrafił im jeszcze jakoś dotrzymać kroku, albo chociaż stanowić tło; to gdy robili się tacy poważni i skupieni, wydawali mu się dorośli. Wybiegali myślami daleko poza mury Hogwartu, z czego dopiero niedawno zdał sobie sprawę. Świat Petera ograniczał się do zamku, bo każdy dzień przynosił ze sobą wystarczającą ilość wyzwań, którym z trudem usiłował sprostać, drobnych porażek i upokorzeń. Rozumiał, że wraz z poszerzaniem tych niepisanych granic własnego wszechświata rośnie liczba ewentualnych katastrof, rośnie także ich znaczenie. Dlatego właśnie świadomie wybierał zarówno drobne przyjemności, jak i smutki.
            Najgorsze jednak było to, że jego przyjaciele snuli plany, a w tych planach mieli działać ramię w ramię, być samodzielni i odnosić sukces za sukcesem. Dla nich to był chleb powszedni, a dla niego rzecz zupełnie nieosiągalna. Peter zdawał sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy, która im jeszcze nie przyszła na myśl – że o ile w szkole mogli mu pomagać i dyskretnie popychać w  wędrówce przez kolejne lata edukacji, o tyle gdy wszyscy czterej ukończą Hogwart, tamta trójka od razu przemieni się w młodych, lecz dojrzałych, pewnych siebie mężczyzn i będą spodziewali się po nim tego samego. I wtedy wszystko będzie widoczne jak na dłoni: ich troje silnych, inteligentnych i d o r o s ł y c h oraz on – mały, niezaradny, wiecznie zlękniony Peter Pettigrew, który bez swoich przyjaciół byłby nikim.
            Zacisnął mocniej powieki, starając się przegonić z głowy nie tylko ten obraz, ale i podniosłą ciszę panującą w dormitorium. Chociaż na początku wydawało mu się to niemożliwe, w końcu jednak zmęczenie wygrało. Zanim zasnął, jak zwykle skulony, przed oczami przemknęło mu wspomnienie chmurnego spojrzenia zza czarnych oprawek.
Kiedy wreszcie zapadł w sen, pośród kłębów dymu i piskliwego śmiechu co jakiś czas pojawiały się fioletowo-niebieskie refleksy.
* *