wtorek, 30 października 2012

15. To, co na piśmie, też potrafi ranić


Poranek wstawał niespokojnie, najpierw dzieląc się ze światem spowitą w szarość świtu śnieżną zadymką, a następnie zalewając go gwałtownym wybuchem jasności. Ten właśnie blask, wpadający przez okno w dormitorium szóstorocznych gronek, obudził śpiącą niespokojnie Lily Evans. Skrzywiła się, czując jak natrętny promień słońca spaceruje po jej twarzy i nieznacznie uchyliła powieki. Coś było wyraźnie nie tak.
- Jest za jasno – odkryła, mamrocząc niewyraźnie. Oczy kleiły jej się z niewyspania.
Chwiejnie podniosła się do pozycji siedzącej, zachodząc w głowę, dlaczego poprzedniego wieczoru nie zasunęła zasłon wokół swojego łóżka. Ziewając, sięgnęła ręką do najbliższej kotary, lecz ta ani drgnęła – zupełnie, jakby ktoś przytrzymywał ją z drugiej strony. Zaskoczona Lily otrzeźwiała w jednej chwili, jednak zanim zdołała wstać, w jej polu widzenie zmaterializowały się dwie przyjaciółki. Jemie i Leanne stanowiły widok co najmniej zastanawiający, ponieważ obie miały na sobie piżamy – Leanne schludną koszulę nocną, a Jamie powyciągany podkoszulek i getry – szczodrze przystrojone połyskującymi serpentynami, które wiły się jak żywe węże, oraz szpiczaste różowe czapeczki z białym puszkiem na czubku. Zanim Lily przeanalizowała ten obraz, czapeczki rozwarły się w poprzek. Usta, bo tym właśnie były dwie poziome dziury w różowej potworności, zaczęły się poruszać. Popłynęła z nich skrzekliwa melodia, w której Lily rozpoznała „Sto lat” tylko dzięki temu, że Jamie i Leanne raźno zawtórowały czapeczkom, zgodnie fałszując i machając wielkim, migoczącym transparentem.
Lily, której odjęło mowę, wpatrywała się w mieniące się wszystkimi kolorami tęczy litery, układające się w napis NAJLEPSZEGO, LILL!
Wreszcie zrozumiała.
Był trzydziesty stycznia – dzień jej siedemnastych urodzin.
***
Lily nigdy nie traktowała dnia swoich urodzin szczególnie poważnie. Tak naprawdę, zawsze uważała, że jest to data jak każda inna i tak do tego należy podchodzić; spotykała się jednak z pewnym niezrozumieniem w najbliższym otoczeniu. Zarówno jej rodzina, jak i znajomi, każdego roku fundowali jej przyjęcie lub choćby jego namiastkę, górę prezentów, a przede wszystkim – całą masę miłych słów. Celebrowali jej urodziny z uporem wprost proporcjonalnym do jej obojętności i beztroskiego zapominaniu o własnym święcie.
Dziś jednak było trochę inaczej – wszakże nie były to któreś tam z kolei urodziny, tylko TE urodziny. Lily kończyła siedemnaście lat, co w świetle czarodziejskiego prawa czyniło z niej osobę dorosłą. Tego faktu nawet ona nie potrafiła zignorować. Zamiast jednak świętować uwolnienie się z kajdan dzieciństwa i władzy rodzicielskiej, co sugerowała jej Jamie, Lily nie mogła opędzić się od refleksji.
Doskonale wiedziała, że dobrze jest być osobą dorosłą. Że od dzisiaj jest naprawdę niezależna i nikt nie ma prawa jej tego odebrać, z czego powinna się cieszyć. W teorii wszystko było piękne. Ale w praktyce.. Evans zwyczajnie nie potrafiła przeskoczyć nad jednym faktem – że, najnaturalniej w świecie, nie czuła się gotowa na wkroczenie w świat dorosłych. Już sama taka myśl wydawała się jej obca i dziwna. Równie dobrze ktoś mógłby jej powiedzieć, że od tego dnia jest kosmitą.
- Lily, rozchmurz się, do licha! – zbulwersowała się Jamie, poirytowana nieobecną miną przyjaciółki.
Leanne psyknęła z niezadowoleniem, rzucając jej znaczące spojrzenie.
- Tak, wiem, że to jej urodziny – zdekonspirowała ją Jamie zniecierpliwionym tonem – Ale spójrz, jak ona się zachowuje. Mógłby się przed nią przechadzać hipogryf, a ona nic by nie zauważyła.
- Jaki hipogryf? – zdziwiła się Evans, marszcząc brwi – O czym ty mówisz?
- A o czym ty myślisz?
Wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że o niczym konkretnym. Zmierzały w kierunku Wielkiej Sali na śniadanie, mijane przez nielicznych uczniów. Było jeszcze wcześnie i zdumiewająca większość mieszkańców Hogwartu spała.
- Nic nie poradzę na to, że nie tryskam radością, Jam – powiedziała, przerywając chwilę ciszy – Po prostu nie lubię urodzin.
Lewis przewróciła oczami.
- Ale prezent ci się podobał? – wtrąciła się Leanne z pokojową mediacją, wyczuwając wiszącą w powietrzu kłótnię – Chciałyśmy, żeby to było coś wyjątkowego.
- Raczej sentymentalnego – wymamrotała Jamie, krzywiąc się nieznacznie.
Lily roześmiała się serdecznie po raz pierwszy tego ranka.
- Album jest cudowny – zapewniła – Strasznie mi się podoba. Nawiasem mówiąc, nie wiedziałam o istnieniu połowy tych zdjęć.
- Cieszę się – pokraśniała Leanne – Jamie miała nieco inny pomysł na prezent dla ciebie, ale udało mi się jej wyperswadować, że siedemnastkę ma się raz w życiu i z tej okazji powinnaś dostać od nas coś, co zatrzymasz do późnej starości.
- Przynajmniej będziesz miała rozrywkę, gdy cała siwa i pomarszczona będziesz spędzać zimowe wieczory w fotelu bujanym, dorobiwszy się wnuków – pocieszyła się Jamie, która jak widać ciągle nie mogła się pogodzić z tym ustępstwem, na jakie poszła.
- Aż się boję zapytać , jaka była twoja propozycja – zaśmiała się Lily, szturchając ją w żebra.
- Nie powiem ci – Jamie uśmiechnęła się podstępnie, zacierając ręce – Bo zamierzam zrealizować ten projekt w przyszłym roku.
Leanne ciężko westchnęła, mamrocząc coś, co brzmiało jak „po moim trupie”, ale Lewis chyba tego nie usłyszała. Jak się nad tym zastanowić, może to i lepiej.
***
            - Sto lat, solenizantko!
Lily skrzywiła się, gdy ktoś z delikatnością godną rogogona węgierskiego trzepnął ją w tył głowy. Jajecznica niebezpiecznie podeszła jej do gardła.
- Wszystkiego dobrego, Lily – powiedział Remus, podążając za Syriuszem w stronę dwóch wolnych krzeseł naprzeciwko nich – Wszystko w porządku? Jestem pewien, że Łapa nie chciał zrobić ci krzywdy.
Jamie walnęła ją kilka razy w plecy i w końcu przestała się krztusić. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza.
- Dzięki – uśmiechnęła się do Huncwotów – Nic mi nie jest.
- Siedemnacha, hę? – zagadnął James, puszczając do niej oko – Masz nad nami niezłą przewagę. Będziesz dorosła już cały miesiąc, zanim cię Lunio dogoni. Zdążysz nabrać doświadczenia.
- Stara, ale jara – podsumował Black z rozbawieniem.
- Żebyś się nie zdziwił – Lily żartobliwie pogroziła mu widelcem, gdy już wszyscy przestali się śmiać – Lepiej unikaj ciemnych zaułków, dobrze ci radzę. Mam świetną pamięć.
Dalszą wymianę zdać uniemożliwiło przybycie sowiej poczty. Lily z zaskoczeniem skonstatowała, że wylądowały przed nią aż trzy sówki, przy czym jedna mniejsza od drugiej. Środkowa, opadając, przewróciła szklankę z sokiem dyniowym i niemal spowodowała katastrofę. Na szczęście Lily błyskawicznie pozbyła się napoju, ratując dwa pozostałe listy od zalania. Odwiązała wszystkie trzy koperty, żeby jak najszybciej uwolnić zdenerwowane ptaki. Żaden nie chciał zapłaty za dostarczenie przesyłki; jak jeden mąż odleciały, uderzając Leanne skrzydłami.
- O co chodzi, Lill? – zdziwiła się Jamie, obserwując, jak z niewyraźną miną ogląda koperty – Przecież masz urodziny. To normalne, że dostajesz pocztą życzenia.
Skinęła głową, nadal oglądając je ze wszystkich stron.
- Spodziewałam się tylko listu od rodziców – wyjaśniła półgłosem, marszcząc brwi – A dostałam jeden od nich, jeden od Petunii i jeden bez nadawcy.
- Od Petunii? – zdumiała się Jamie – Faktycznie dziwne. Przecież wysłała ci też prezent, prawda? Tą śmieszną metalową pałeczkę.
- Długopis – sprostowała odruchowo Lily – Masz rację. Petunia nie ma zwyczaju do mnie pisać.
***
            Severus Snape omiótł ponurym spojrzeniem Wielką Salę. Nie zwracał uwagi na otaczających go pierwszorocznych Ślizgonów. Wybrał to miejsce, ponieważ miał stąd dobry widok na całe pomieszczenie. Pod innymi względami było równie dobre jak każde inne.Nie miał tych śmiesznych śniadaniowych przyjaciół, nie potrzebował ich. Miał zdecydowanie większe ambicje niż prowadzenie bezsensownych konwersacji nad jajecznicą. Jego kontakty z ludźmi miały zdecydowanie odmienny charakter.
Żylastą ręką sięgnął po dzbanek z sokiem dyniowym. Nie czuł głodu.
***
            Tajemnica wyjaśniła się natychmiast po tym, jak Lily, nie bez obaw, rozłożyła kartkę z wiadomością od Petunii. Nie była napisana na papierze listowym, tylko na zwykłej kartce w kratkę, najwyraźniej wyrwanej z zeszytu. Siostra w kilku oszczędnych zdaniach informowała ją, że podczas świąt Wielkiej Nocy będzie gościć u siebie swoją koleżankę, Joan, która nic nie wiedziała o świecie magii. Tym samym najlepiej byłoby, gdyby Lily nie pojawiła się na święta w domu, a jeśli to konieczne, Petunia stanowczo zaznacza, że nie może przywieźć ze sobą swoich nieokrzesanych przyjaciół.
 - Dlaczego pisze ci o tym teraz? – zdziwiła się Leanne, gdy Lily posunęła im „list” do przeczytania – Przecież jeszcze nawet nie zaczął się luty. Do Wielkanocy zostały prawie dwa miesiące.
- Podejrzewam, że chce mieć pewność, że nie zdążę nikogo zaprosić – wzruszyła ramionami Evans – I żeby rodzice się nie dowiedzieli. Gdyby wysłała list później, bez okazji, nieźle by się zdziwili. A gdyby się zorientowali, o co chodzi, Tunia miałaby piekło. Strasznie nie lubią, gdy tak podkreśla, że magia to coś odmiennego, co powinno się trzymać w ukryciu, a najlepiej tępić.
- Możesz mi wyjaśnić, jakim prawem ona sugeruje, że nie jesteś mile widziana we własnym domu? – zapytała ze złością Jamie, wymachując kartką. Siostra Lily była dla niej nieodmiennie powodem do frustracji, a wyrażenie ‘nieokrzesani przyjaciele’ ugodziło głęboko w jej dumę.
- Wyluzuj, Jam – mruknęła, znudzona – To tylko Petunia. Nie ma co przykładać do tego wagi.
Blondynka wydęła wargi, wyraźnie dając do zrozumienia, że ona nie pozwoliłaby tak się do siebie zwracać, ale zmilczała. Nie była specjalistką od utrzymywania poprawnych relacji rodzinnych.
- Według mnie ona jest po prostu zazdrosna  - włączyła się Leanne – za tą całą skorupką „Magia jest do kitu” kryje się to, że też chciałaby być wyjątkowa. Albo po prostu nie może zrozumieć, czemu to ty otrzymałaś list z Hogwartu, a nie ona. Pewnie poczuła się niedoceniona.
- Możliwe – mruknęła Lily, otwierając ostatnią kopertę.
Gdy rozprostowała żółty, gruby pergamin, poczuła ukłucie w sercu. Niejasne podejrzenia, które pojawiły się w jej głowie z chwilą otrzymania listu, teraz skrystalizowały się w postaci pochyłych, ozdobnych zawijasów. Nie musiała nawet patrzeć na podpis, doskonale znała ten drobny, jakby ciasny, z pozoru kobiecy charakter pisma.

Lily,

przepraszam. Wiem, że prawdopodobnie nie masz zamiaru wybaczyć mi tego, co zrobiłem, ale nie mogę się powstrzymać, by nie spróbować. Zrobiłem to wszystko, bo wydawało mi się, że lada moment zastąpisz mnie kimś innym. Chociażby Potterem albo którymś z jego żałosnych przyjaciół.
Nigdy nie chciałem Cię skrzywdzić, Lily. Zawsze chciałem tylko Twojego dobra, chciałem być przy Tobie w każdej chwili, służąc Ci radą i pomocą, lecz Ty mi na to nie pozwoliłaś. Nie chciałem się Tobą dzielić z kimś, kto nie potrafi docenić tego, jak cudowna jesteś. Kto nie potrafi obdarzyć Cię takim uczuciem, jakim ja nigdy nie przestanę.
Severus
***
            Łatwo przychodziło mu ignorowanie rozmów otaczających go pierwszoroczniaków, bo całą uwagę skupiał na odległym stole Gryfonów. Obserwował Lily, siedzącą mniej więcej w połowie długiej ławy, gdy wylądowały przed nią trzy sowy. Nie spuszczał z niej oka, gdy po kolei otwierała koperty. Z napięciem próbował odczytać emocje malujące się na jej twarzy, gdy czytała list od niego.
            Marszczyła brwi. Przestała uczestniczyć w rozmowie toczącej się wokół niej, w skupieniu pochylając się nad pergaminem. Była spięta, ale niewzruszona. Ani nawet poruszona.
W myślach rozważał, czy do niej nie podejść. Co prawda w  pierwszym odruchu nie podarła kartki na strzępy, ale mogło być tak dlatego, że nie chciała prowokować niewygodnych pytań. Beznamiętnie złożyła list na cztery części, by nie przyciągał ciekawskich spojrzeń. W tym momencie zmaterializował się przy niej ten bezmózgi Puchon, Bones. Rozmawiali chwilę, śmiejąc się. Snape zacisnął zęby, z bezsilną złością przyglądając się, jak dryblas całuje jego Lily w policzek i kładzie wielkie łapsko na jej talii.
            Powiedziała coś do grupki Gryfonów siedzącej przy stole. Był wśród nich Potter. Drobna, pyskata blondynka, której nie lubił, musiała jej coś na to odparować, bo odpowiedział jej wybuch śmiechu, który poniósł się echem aż do niego. Lily pogroziła jej palcem, ale nie oparła się ogólnemu rozbawieniu.
Snape zauważył, że znienawidzony Black przygląda się dziwnie Puchonowi, z prawie naukową ciekawością. Nie miał zamiaru roztrząsać znaczenia tego spojrzenia, bo interesująca go para właśnie oddaliła się od stołu. Zanim zniknęli za drzwiami Wielkiej Sali zobaczył jeszcze, jak Lily wciska list od niego do kieszeni.
***
            Zmrużyła oczy, oślepiona ostrym słońcem wpadającym przez okno. Zamknęła za sobą drzwi dormitorium i oparła się o nie powoli, rozkoszując się niespodziewaną ciszą.
Śniadanie upłynęło w pozornie miłej atmosferze, wśród niezobowiązujących rozmów i żartów. Złość na Blacka jeszcze jej nie przeszła, ale sama przed sobą musiała przyznać, że zadziwiająco dobrze czuje się w towarzystwie Huncwotów. Odkąd zawarła rozejm z Jamesem, powietrze nie iskrzyło już od napięcia, co umożliwiło obu grupkom przebywanie ze sobą od czasu do czasu, chociażby podczas śniadania. Lily jednak była zdania, że jeden posiłek dziennie to granica, której na razie raczej nie uda im się przekroczyć.
            Omijając rozsypaną na podłodze zawartość jednej z szuflad Jessiki, podeszła do swojego łóżka i otworzyła drzwiczki szafki nocnej. Czując ciężar trzech listów w kieszeni dżinsów, wyciągnęła je i rzuciła na łóżko. Z czeluści komody wydobyła blaszane, ozdobne pudełko, w którym trzymała korespondencję. Starannie złożyła list od rodziców i dołączyła go do pakieciku przewiązanego błękitną wstążką. Zamierzała zachować te listy, ponieważ bardzo lubiła do nich wracać. Inaczej się sprawa miała z dwoma pozostałymi, które otrzymała tego ranka. Z mieszanymi uczuciami obracała w palcach wygniecioną kartkę z niewyraźnym pismem Petunii. Początkowo zamierzała skreślić w odpowiedzi kilka zdań, w końcu jednak zrezygnowała. Siostra ograniczyła się do suchego komunikatu, rezygnując z grzecznościowych pytań o samopoczucie czy choćby życzeń urodzinowych.
Lily z nagłą decyzją zmięła list w kulkę i wrzuciła do pustego kufra, częściowo wystającego spod łóżka. I już – pomyślała, nie bez satysfakcji .
            Wzdrygnęła się, słysząc jakiś hałas w oddali. Wyrwawszy się z zamyślenia, zerknęła na zegarek. Zaklęła pod nosem i zerwała się na równe nogi. W dwóch susach wpadła do łazienki. Energicznymi ruchami szczoteczki wyszorowała zęby, jednocześnie przetrząsając kosmetyczkę w poszukiwaniu błyszczyka. Starannie pomalowała usta.
Z niezadowoleniem pomyślała, że jej włosy przypominają tego ranka stóg siana. Zatrzasnąwszy nogą drzwi do łazienki, zebrała je w kucyk.
            Pośpiesznie wcisnęła szkatułkę z listami z powrotem do szafki i trzasnęła drzwiczkami. Już miała wychodzić, gdy jej wzrok padł na brudnożółty kawałek pergaminu, wciąż leżący na narzucie. Zawahała się, ale po chwili chwyciła nieszczęsną wiadomość.
Zbiegając po krętych schodach do Pokoju Wspólnego, wsunęła kopertę do tylnej kieszeni dżinsów. Sama nie wiedziała, dlaczego ewentualność, że któraś z je współlokatorek go przeczyta, wydała jej się aż tak odstręczająca.
Zerknęła na zegarek po raz ostatni i pomyślała, że Roger niechybnie się na nią obrazi.
***
            - Więc czemu Peter nie zszedł na śniadanie? – zapytała Jamie, beznamiętnie obserwując sylwetki Leanne i Remusa zmierzających do biblioteki.
- Nie mógł w nocy spać – wyjaśnił James, od niechcenia grzebiąc widelcem w resztkach śniadania – stwierdził, że nadrobi trochę rano.
- Nie sądzicie, że ta dwójka ostatnio spędza ze sobą jakoś tak więcej czasu? – zauważył Syriusz, celując palcem wskazującym w plecy Lupina, zamykającego właśnie drzwi. W jego oczach migały łobuzerskie iskierki.
Potter wzruszył ramionami, marszcząc nieco czoło.
- Faktycznie – stwierdził po chwili namysłu – Wcześniej Lunio spotykał się z Lily, jak już. Ale nigdy z Johnson.
Jamie lojalnie nabrała wody w usta.
- Zakochani w sobie to oni nie są – stwierdził autorytatywnie Black, krzywiąc się lekko – Nigdy w życiu nie zauważyłem między nimi jakiejkolwiek chemii.
- A powietrze? – mruknęła zgryźliwie Jamie – To w końcu mieszanina gazów.
James parsknął śmiechem, ale Syriusz machnął tylko lekceważąco ręką. Po jego skupionej minie i nieobecnym wzroku można było zgadnąć, że usiłuje sobie przypomnieć, czy imię Leanne padło kiedykolwiek z ust jego przyjaciela.
***
            Sowiarnia tonęła w dyskretnym półmroku. Panującą tu ciszę przerywało jedynie stłumione pohukiwanie sów i przyjemny dla ucha szelest piór. Na długich relingach, na całej wysokości ścian siedziały w równych rzędach sowy rozmaitych maści i rozmiarów. Większość spała, ale gdzieniegdzie, w mroku pod sufitem, pojawiał się szklisty błysk ptasich oczu.
            Drzwi otworzyły się gwałtownie, a głośne skrzypnięcie wzbudziło oburzony pomruk wśród ptaków. Zaraz jednak zagłuszyły go dwa podniesione głosy.
- Od kiedy interesujesz się moimi przyjaciółmi, Nica?! – prawie krzyknęła dziewczynka, może trzynastoletnia, wpadając do środka z niewielką paczką w dłoniach. Ze złością, nie oglądając się za siebie, przywołała gestem jednego z sędziwych puchaczy i podeszła z nim do okna, nieco zbyt energicznie przywiązując paczkę do jego nóżki.
- Uważaj, bo zrobisz mu krzywdę – dziewczyna, która pojawiła się w sowiarni zaraz po niej, zamknęła drzwi i krytycznie przyglądała się jej poczynaniom. Była od niej wyższa o głowę, a także dużo ładniejsza, lecz już na pierwszy rzut oka można było dostrzec ich siostrzane podobieństwo. Młodsza miała dużo jaśniejsze, brązowe włosy, splecione w luźny warkocz, lecz zdradzał ją kształt twarzy i sposób poruszania. Błyskawicznie obróciła się wokół własnej osi, piorunując starszą siostrę wzrokiem. Przez chwilę mierzyły się spojrzeniami. Obie miały ciemną oprawę oczu i duże, ciemnobrązowe tęczówki.
- Nie jestem dzieckiem – wypaliła, wściekle mrużąc oczy – Więc nie mów mi, co mam robić.
- To mój puchacz – zauważyła zimno Nica, zakładając ręce.
- Nieprawda – zaprzeczyła dziewczyna, podchodząc do okna i wypuszczając ptaka – Hektor jest mój, odkąd dostałaś Marly. Wyobraź sobie, że nie wszystko na tym świecie należy do ciebie.
Nica zaczerpnęła powietrza, starając się uspokoić.
- Karen – powiedziała, już tylko odrobinę podniesionym głosem – Od kiedy przyjaźnisz się ze Ślizgonami?
- Nie przyjaźnię się ze Ślizgonami – warknęła, krzyżując ręce na piersi – Ale nawet gdyby tak było, to nie twój interes.
- Ach, nie przyjaźnisz się? – zadrwiła, chociaż tak naprawdę trawił ją niepokój – A tą całą Daisy to sobie wymyśliłam?
- Daisy – odparła z godnością – to jedna Ślizgonka, a nie wielu Ślizgonów. Może kiedyś nauczyć się trafniej formułować pytania.
- Przestań, do cholery! – krzyknęła Nica, po raz kolejny tracąc cierpliwość. Nienawidziła sytuacji, w których młodsza siostra miała nad nią przewagę – Czemu ty musisz być tak niemiłosiernie wyniosła?!
- To u nas dziedziczne – wyjaśniła uprzejmie dziewczyna, nie rezygnując z nieprzejednanej postawy – Idzie w linii żeńskiej.
- Ślizgoni to nie jest materiał na znajomych – oświadczyła półgłosem Nica po chwili iskrzącej od napięcia ciszy. Czuła nadchodzący ból głowy.
- Och, zamknij się – burknęła Karen, odrzucając warkocz na plecy – Nie udawaj takiej dorosłej. Gdybyś się znała na ludziach, to wiedziałabyś, że James Potter to nie materiał na chłopaka. Zajmij się lepiej swoim życiem, zamiast pakować się w moje. Mam dosyć wysłuchiwania, że moja siostra padła ofiarą Pottera. Zachowałaś się jak pierwsza lepsza głupia cizia, więc lepiej mnie nie pouczaj, z łaski swojej.
Wyminęła ją i wypadła z sowiarni, trzaskając drzwiami.
            Nica nie poruszyła się, słysząc w głowie zwielokrotnione echo słów, którymi brutalnie uraczyła ją młodsza siostra. W głowie jej pulsowało, a przed oczami przeskakiwały jej jaskrawe obrazy, które chciałaby wymazać z pamięci.
Oparła się o ścianę, nie zważając na to, że cała jest oblepiona piórami. Zamknęła oczy.
            Drzwi otwarto gwałtownie, a do sowiarni wtargnęły dźwięki radosnego przekomarzania. Powoli uniosła powieki i zobaczyła to, co już w sumie wiedziała. Dwa metry od niej zatrzymała się zaskoczona jej widokiem Lily Evans, ze śmiechem zamarłym na ustach. Za nią stał wysoki blondyn, który patrzył na nią jak na wariatkę. Czuła to. Zastanawiał się, czy wszystko jest w porządku i czy zaraz nie dostanie jakiegoś ataku, nie zacznie rozmawiać z wymyślonymi ludkami wyłażącymi ze ścian. Poderwała się wściekle i przecisnąwszy między nimi, wybiegła na korytarz. Głuchy trzask kopniętych drzwi dźwięczał jej w uszach jeszcze dwa pietra niżej, gdy zatrzymała się, rozdygotana. Schody dwoiły jej się w oczach, a ludzie przypominali migoczące człekokształtne plamy. Gdy osunęła się na kolana, łkając rozpaczliwie, uświadomiła sobie, że płacze tak naprawdę po raz pierwszy w życiu. I że właśnie robi z siebie dokładnie takie widowisko, jakimi zawsze szczerze pogardzała.
***
           
            Jako że zima w pełni, mało kto, pomimo niedzieli, zdecydował się na wystawienie nosa poza ciepłe cztery ściany zamku. Syriusz Black szedł krokiem spacerowym, pogwizdując, a ręce trzymając w kieszeniach. Obserwował z uwagą boisko do quiditcha, gdzie drużyna Krukonów odbywała właśnie trening. Małe figurki latały między słupkami wysoko nad ziemią, wymieniając się kaflem wielkości główki od szpilki. Uśmiechnął się pod nosem. Uwielbiał tę grę. Co prawda nie był fanatykiem, jak James, ale niecierpliwie wyglądał terminu następnego treningu. Zdobywanie punktów dawało mu tyle satysfakcji, jak mało co. Może większą odczuł tylko wtedy, gdy Amanda Sheel, ich szukająca, sprzątnęła znicza sprzed nosa jego brata, dzięki czemu Gryfoni wygrali ze Ślizgonami tak miażdżącą przewagą punktów, że zostało to odnotowane w Izbie Pamięci.
            Skierował swe kroki do chatki Hagrida. Z komina buchał skłębiony dym, lecz drzwi były zamknięte na trzy spusty. Gdy kilkakrotnie zapukał, nie dobiegło go znajome szczekanie Kła, co oznaczało, że razem ze swoim panem przemierza Zakazany Las. Syriusz rozejrzał się dookoła, szukając ewentualnych obserwatorów. Wejście między drzewa karano znacznie surowiej niż inne wykroczenia, ponieważ Zakazany Las aż pękał w szwach od dzikich, niebezpiecznych zwierząt i zagrożonych gatunków. Nie bał się szlabanu; wyjątkowe u niego respektowanie regulaminu miało tylko jedną przyczynę i było raczej krótkotrwałe – Slytherin prawie zrównał się z Gryfindorem w walce o Puchar Domów, co oznaczało, że każdy punkt się liczył. A do czegoś takiego, jak wygrana Ślizgonów kosztem Gryfonów, Syriusz Black nigdy nie przyłoży ręki.
            Krukoni już wylądowali i zniknęli w szatni. Chociaż na pierwszy rzut oka na błoniach nie było żywej duszy, zaintrygował go jakiś odgłos, dobiegający znad jeziora. Zrezygnowawszy chwilowo z odwiedzenia Hagrida, udał się w tamtą stronę.
Widok go zaskoczył. Na jednym z wielkich głazów nad brzegiem zamarzniętego jeziora siedziała Jamie Lewis. Obejmowała rękami podkurczone kolana, a poły pasiastego szalika fruwały wokół niej, jakby chciały się wyrwać na wolność. Dziewczyna miała czerwony nos i policzki i wyglądała tak, jakby tak siedziała, nieruchomo, od dłuższego czasu. Może nawet odkąd opuściła Wielką Salę.
Gdy zrobił jeszcze kilka kroków, zobaczył, że wydmuchuje srebrzyste kółka z dymu. Dłoń, którą trzymała papierosa, była sina i zmarznięta.
Odchrząknął.
            Obejrzała się przez ramię, niezbyt zaciekawiona. Kiwnęła głową na powitanie i powróciła do przerwanej czynności, czyli wpatrywania się w gładką powierzchnię lodu.
Usiadł obok niej, zacierając ręce.
- Nie jest ci zimno? – zapytał, obserwując ją kątem oka.
Zaciągnęła się głęboko i odpowiedziała dopiero po chwili, jakby od niechcenia:
- Tylko trochę. Ale jak się dłużej posiedzi, to robi się jakby cieplej.
Pokiwał głową, wzorem niej zawiesiwszy wzrok w jakimś przypadkowym punkcie w przestrzeni.
- Kiedyś mi powiedziałaś, że palisz tylko w sytuacjach, gdy nie umiesz sobie z czymś poradzić – rzucił po chwili milczenia.
- Nie powiedziałam tak – stwierdziła z niezbitą pewnością, obdarzając go długim spojrzeniem. Po chwili machnęła ręką w kierunku porzuconej na śniegu, świeżo napoczętej paczki papierosów – Częstuj się.
Wziął jednego i przypalił. Próbował ustalić, który to już w życiu. Wydawało mu się, że piąty. Albo szósty. Ale na pewno pierwszy od miesięcy. I pierwszy wypalony tylko dla towarzystwa.
- Jak ty masz właściwie na imię? – wypalił bez zastanowienia – Od czego zdrobnieniem jest Jamie?
- Jasmine – wyjaśniła po chwili, krzywiąc się z niesmakiem – Ale tylko spróbuj mi z tym wyskoczyć.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi – zdziwił się, ku własnemu zdumieniu, zupełnie szczerze – Słyszałem gorsze imiona.
- Czemu to robisz?
Pytanie było może mało precyzyjne, ale od razu zrozumiał, o co chodzi.
- Zastanawiam się, co cię gryzie – wyjaśnił.
- Musi mnie coś gryźć? – spytała cicho, obserwując srebrne kółeczka.
- Od jakiegoś czasu jesteś przygaszona – zauważył – Trochę jak nie ty. No i palisz.
Uśmiechnęła się krzywo. Po chwili milczenia, gdy już myślał, że nie zareaguje, ledwo dostrzegalnie skinęła głową. Zgasiła papierosa i otrzepała ręce, wyciągając z kieszeni różdżkę.
- Accio – mruknęła, celując mniej więcej w wieżę Gryfindoru.
Oboje zadarli głowy i zmrużonymi oczami wpatrywali się w jeszcze maleńki, niezidentyfikowany przedmiot nadlatujący z dużą prędkością z otwartego okna. Po chwili Jamie pochwyciła wymięty egzemplarz Proroka Codziennego sprzed dwóch tygodni.
Rozprostowała go na kolanie i otworzyła na stronie szóstej.
Syriusz spojrzał na artykuł zajmujący dwie i pół kolumny, obdarzony krzykliwym nagłówkiem CZYSTA KREW PRZYSZŁOŚCIĄ NARODU.
Skrzywił się.
- Czytaj – zachęciła.
            Cały artykuł był poświęcony segregacji rasowej w świecie czarodziejów. Na początku dziennikarka, Rita Skeeter, opisywała w liczbach społeczeństwo czarodziejów, wyszczególniając, ile zostało rodów czarodziejskich od pokoleń, a jak wygląda to z zestawieniem czarodziejów urodzonych w rodzinach mugolskich, nazywanych w tekście mugolakami „dla łatwiejszego rozróżnienia”. Przebiegł wzrokiem następne akapity, aż dotarł do rozmowy z niejakim Rupertem Raynoldem Lewisem, przedstawicielem jednego z ostatnich rodów czystej krwi. W kilkunastu zdaniach wychwalał czarodziejską arystokrację, przedstawiając ją jako ostatnią nadzieję na przyszłość.

„Nie rozumiem, jak to możliwe, że do Hogwartu przyjmowane są osoby pozbawione prawa do posiadania różdżki” mówi Lewis, czarujący pan w średnim wieku. „Uważam, że powinno się ich raz na zawsze wykluczyć z naszej społeczności, przeprowadzić pewnego rodzaju selekcję rzekomych czarodziejów. To niedopuszczalne, jak niektórzy młodzi ludzie, którzy mają szansę na świetlaną przyszłość, reprezentując najbardziej znamienite rody, wiążą się z mugolami, dopuszczając do skażenia krwi nieskalanej od pokoleń.”

- Wiesz, kogo ma na myśli? – zapytał Syriusz z ponurym rozbawieniem – Kiedy pisze o młodych czarodziejach z wybitnych rodzin, łączących się z mugolami?
Pokręciła przecząco głową, ściągając brwi.
- O mojej kuzynce – wyjaśnił z szerokim uśmiechem – Andromedzie Black. W zeszłym tygodniu wyszła za mugola, Teda Tonksa.
Usta Jamie uniosły się w identycznym uśmiechu.
- Jedna z nielicznych normalnych w rodzinie – mruknął Syriusz – To tym artykułem tak się przejęłaś?
- Przeczytaj biogram – szepnęła, odwracając wzrok. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że oczy zaszkliły jej się podejrzanie, ale doszedł do wniosku, że to przewidzenie.
Odszukał odpowiednie miejsce w gazecie.

Rupert Raynold Lewis, lat 40
Szef Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, ostatni w męskiej linii szanowanego rodu, wywodzącego się prosto z arystokracji. Niestety pan Lewis nie doczekał się syna, co oznacza wygaśnięcie rodu już w tym pokoleniu. Jego jedyna córka, Sally, za kilka lat rozpocznie naukę w Hogwarcie. Nie ma wątpliwości, że gdy dorośnie, zwiąże się z przedstawicielem równie szlachetnego rodu czarodziejskiego. Pan Lewis nie widzi innej możliwości. Wszystko dla ratowania czystej krwi czarodziejów, mówi.
        
Syriusz uważnie przeczytał tekst, ale dopiero gdy zrobił to po raz drugi, coś w jego mózgu zaskoczyło.
- To twój ojciec? – upewnił się.
Przytaknęła, ale po chwili zaśmiała się gorzko i sprostowała:
- Przynajmniej do tej pory żyłam w takim przekonaniu. Ale on chyba już uważa inaczej.
* *