poniedziałek, 23 grudnia 2013

świątecznie, nostalgicznie, może trochę patetycznie

Moi Kochani, z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia chciałabym Wam złożyć najserdeczniejsze życzenia. Przede wszystkim - szczęścia i miłości, zdrowia, bo bez tego nic więcej się nie liczy. Mam nadzieję, że nadchodzący rok będzie dla Was jeszcze lepszy niż poprzedni i spełni wszystkie Wasze życzenia. 
Życzę Wam też dużo magii - w codziennym i bardziej odświętnym wydaniu. Magii słowa, magii muzyki, magii gestu - bo chyba nie tylko mi właśnie sztuka daje wytchnienie. 
No i cóż, dziękuję Wam bardzo - Każdemu z osobna i Wszystkim razem, mniej lub bardziej anonimowym. Gdyby nie Wy, tego bloga by nie było, a gdyby nie on, moi ukochani bohaterowie nie mieliby własnej przestrzeni do życia, bo w codzienności - magia jest, nie mówię, że nie, ale skład powietrza jednak nie do końca by im odpowiadał. 
No to co, moi Drodzy. Czarownych Świąt. 
Mam nadzieję, że nasza znajomość na tym się nie skończy ;*

nastrojowo, lirycznie, świątecznie

Philippa

sobota, 9 listopada 2013

23. Gdy zmysły zawodzą, pozostają jeszcze słowa

Wybaczcie. 
~*~
Lochy spowijał nie tylko półmrok, ale i barwne, wonne opary wydobywające się z kociołków. Trwała dopiero pierwsza lekcja, a mimo tego wszyscy uczestnicy zajęć wyglądali tak, jakby właśnie stoczyli ciężki bój.
W zasadzie trochę tak było: prawidłowe przygotowanie eliksiru powodującego zaburzenia wzroku w tak zadymionym i dusznym pomieszczeniu, w dodatku skoro świt – cóż, to było nie lada wyzwanie.
Lily założyła za ucho elektryzujące się włosy. Mina jej się wydłużyła, bo jej wywar z przyczyn, których nie mogła ustalić, uparcie nie zmieniał barwy z buraczanej na śliwkową.
Zniechęcona, po raz kolejny zajrzała do wysłużonego podręcznika.
- No, moi kochani – głos profesora Slughorna wdarł się w pracowitą ciszę złożoną z bulgotania i syczenia kolejnych składników – Czaas… Minął! Uprzejmie proszę o odłożenie różdżek!
Gryfonka posłusznie schowała swoją za pazuchę, otrzepując ręce. Pierwszy raz od osiemdziesięciu minut rozejrzała się po klasie, sprawdzając postępy prac u innych. Bez większego zdziwienia odnotowała, że większość zatrzymała się na etapie marchewkowej czerwieni. Wyjątek stanowił oczywiście Snape, ale Evans nie bez satysfakcji zauważyła, że jego eliksir jest zdecydowanie bardziej liliowy niż śliwkowy.
- Proszę o uprzątnięcie stanowiska pracy – zaintonował ponownie nauczyciel, przechadzając się między stolikami. Lekko marszcząc nos, zaglądał do kociołków; gdzieniegdzie zamieszał chochlą, podnosząc płyn na wysokość oczu albo analizował kierunek rozchodzenia się oparów – przelejcie owoce swojej pracy do fiolek, zapieczętujcie  i podpiszcie. W przyszłym tygodniu, kiedy trochę się już uleżą, będziecie analizować, jakie błędy popełniliście.
Jamie przewróciła oczami, z drugiego końca sali mruknęła coś o niepokojącej radości z czyjegoś niepowodzenia, a Leanne parsknęła w garść. Slughorn na szczęście nie zwrócił na nie większej uwagi, bo właśnie zbliżał się do Lily.
- Lily! – zachwycił się, zgodnie z przewidywaniami – Jak zwykle mnie nie zawiodłaś. Niemal ci się udało, brakuje tu tylko jeszcze jednej, drobnej rzeczy…
Spojrzała na niego wyczekująco, w głowie jeszcze raz przypominając sobie listę składników.
- Albo nie, jednak ci nie powiem – zachichotał, z dumą klepiąc ją po ramieniu – w innym wypadku na następnych zajęciach nie miałabyś co robić!
Lily przełknęła zażenowanie, odliczając w myślach do dziesięciu. Uśmiechnęła się zdawkowo, nie umiejąc z siebie wykrzesać większej ilości entuzjazmu. Na szczęście nauczyciel stracił już nią zainteresowanie, spiesząc w kierunku katedry, gdzie uformowała się już grupka uczniów z fiolkami.
            Dwoma ruchami różdżki opróżniła swój kociołek i posprzątała bałagan na blacie. Z doświadczenia wiedziała, że nie było potrzeby się spieszyć – jeśli Slughorn ma dla niej jeszcze jakieś przemyślenia, i tak będzie musiała ich wysłuchać.
Machnęła ręką na Leanne, dając jej do zrozumienia, żeby się nie krępowały i szły na przerwę, a sama spróbowała przepchnąć się do biurka. Kiedy w końcu jej się to udało i postawiła swoją fiolkę w bezpiecznej odległości od krawędzi, powoli zaczęła wycofywać się w stronę drzwi. Była już jedną nogą na korytarzu, kiedy doścignął ją skrzekliwy głos starego Ślimaka.
- Lily, moja droga! W przyszłą sobotę organizuję małe spotkanko, przyjęcie właściwie. Chciałbym przedstawić wam jednego z moich najlepszych byłych uczniów! – zawołał, wychylając się ze swojego miejsca. W odpowiedzi na te akrobacje guziki jego kamizelki zatrzeszczały ostrzegawczo – Obowiązują stroje wizytowe. A, no i osoba towarzysząca będzie równie mile widziana! Jak przyjęcie, to przyjęcie!
Na dźwięk frazy „Osoba towarzysząca” skrzywiła się lekko, przestępując z nogi na nogę.
- Oczywiście, panie profesorze – uśmiechnęła się z wysiłkiem – Bardzo dziękuję za zaproszenie.
Odczekała minimalny czas, jakiego potrzebował na radosne skwitowanie jej odpowiedzi i czym prędzej wypadła na korytarz. Jeśli nie chciała spóźnić się na lekcję runów, naprawdę musiała się spieszyć. Chociaż nerwowy skurcz żołądka raczej wskazywał na to, że wcale zdążyć nie pragnęła.
***
            Z każdym krokiem, który zbliżał ją do klasy runów, robiła się coraz bardziej zdenerwowana. Oczywiście grzmiący, szumiący, płynący i skraplający się w jej żyłach rozsądek kazał założyć, że będzie to zwyczajna lekcja – w końcu sprawy pomiędzy nią Rogerem były jak najbardziej jasne – ale życie byłoby oczywiście zbyt proste, zbyt klarowne i zdecydowanie zbyt nudne, gdyby do głosu nie dochodziło też serce.
Właśnie dlatego Lily, pozornie zupełnie opanowana, natomiast w środku – cała rozedrgana – napotykała jakiś wewnętrzny opór przed znalezieniem się w tym samym pomieszczeniu nie tylko z byłym chłopakiem, ale i z Niką Gibson. Nomen omen, to właśnie jej wycofana, zdegustowana obecność, jej pełne wyższości spojrzenie zniechęcało Evans najbardziej. Nie wiedzieć czemu, kojarzyło jej się to z profanacją – jakby podając Krukonce na tacy swoje uczucia, narażała się na niebezpieczeństwo.
Właściwie trochę tak było. Nie od dziś wiadomo, jaka jest siła kobiecej zawiści.
Zebrała się w sobie, przestępując z nogi na nogę. Odruchowo poprawiła włosy, podciągnęła lekko rękawy szaty – i, zanim w ogóle zastanowiła się, czy już jest na to gotowa – najzwyczajniej w świecie zrobiła jeden duży krok i znalazła się w znajomym korytarzyku.
Podłoga, ściany, parapety – wszystko było takie samo, jak zawsze, zupełnie przewidywalne.
Jedyną zmienną, jaką zaobserwowała, było to, że korytarz był absolutnie pusty. Nie było nikogo.
Poczuła, jak gwałtownie uchodzi z niej powietrze. Była irracjonalnie wręcz rozczarowana.
Po tym, ile trudu kosztował ją ten wybór, naprawdę wolałaby mieć już to spotkanie za sobą.
W normalnym już tempie podeszła do okna i przysiadła na parapecie. Minuty mijały nieznośnie powoli, wydłużając w nieskończoność czas pozostały to dzwonka.
I kiedy tak siedziała, zniecierpliwiona, przyszło jej do głowy, że jednak ma się z czego cieszyć: nie stchórzyła. Nadal mogła mieć szacunek do samej siebie.
***
Był taki czas w życiu Jamie, kiedy zastanawiała się, czy jej niepodważalna smykałka do wróżbiarstwa aby na pewno dobrze o niej świadczy.
Ten okres minął. Nie zaprzątała sobie już głowy takimi rozważaniami, bo wróżbiarstwo było idealnym przedmiotem dopełniającym. W Hogwarcie każdy uczeń musiał uczęszczać na określoną liczbę zajęć również po SUM’ach – i nie ze wszystkich z tych przedmiotów musiał zdawać potem OWUTEM’y. Właśnie z tego powodu Jamie znajdowała się tu i teraz, nie przemęczając się zbytnio na lekcjach, nie musząc martwić się o egzaminy i jednocześnie odfajkowując wymagania edukacji czarodziejskiej.
Ale mimo wszystko – obecność w tym miejscu, tego właśnie dnia, o tej godzinie, kiedy na dworze kiełkowała właśnie wiosna – to zakrawało o zbrodnię.
Lekko znudzona, wyczekująco spojrzała na klapę w suficie. Od dzwonka minęło już kilka minut, a  po nauczycielce ani śladu.
- Nic nie wiadomo o żadnych zastępstwach, prawda?
Obejrzała się przez ramię. Pytanie zostało wypowiedziane głosem niewątpliwie męskim, niskim, zabarwionym ciepłą nutą poczucia humoru.
- Z tego co wiem, to nie – odpowiedziała, wzruszając ramionami- ale ja nie jestem najlepszym źródłem, jeśli chodzi o takie informacje.
Chłopak zaśmiał się, po chwili wahania podchodząc bliżej. Miał ciemne włosy i oczy, był raczej wątłej postury i w ogóle nie wyróżniał się niczym szczególnym – oczywiście za wyjątkiem głosu.
Śmiech też miał ładny.
- Mam na imię Terry – przedstawił się, wyciągając do niej rękę – A ty jesteś Jamie, prawda?
- Taak – odparła przeciągle, ze zmarszczonymi brwiami chwytając wyciągniętą dłoń – Myślałam, że nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać.
- Nie mieliśmy – rozwiał jej wątpliwości, najwyraźniej trochę rozbawiony jej zdezorientowaną miną – Wśród tych wszystkich mgieł i kadzideł naprawdę trudno kogoś rozpoznać.
- Właśnie. Więc jak ty… - nie dokończyła, teraz prawdziwie zdziwiona.
- …Chyba, że ten ktoś spóźnia się na co drugą lekcję, przechodząc później przez całą klasę w poszukiwaniu wolnej pufy – wyjaśnił, mrugając porozumiewawczo.
- No tak – uspokoiła się Jamie, teraz dopiero odwzajemniając uśmiech.
- Sądząc po uldze na twojej twarzy, musiałaś mieć interesującą teorię – zachęcił ją, opierając torbę o ścianę.
Chciał dobrze. Nic już nie mógł poradzić na to, że świadomość Jamie stała się niestabilna, została wybita ze zwykłej pozycji i skierowana na inne tory. Jak źle zacumowany statek – ostatkiem sił – a może bardziej przypadku – utrzymywała się na linie jego słów, z każdą sekundą coraz bardziej się wymykając.
- Nawet dwie – przytaknęła, zachowując kamienną twarz – najpierw myślałam, że jesteś znajomym jednej z moich przyjaciółek, którego powinnam już od dawna rozpoznawać… A potem, że jesteś nękającym mnie prześladowcą cierpiącym na bezsenność.
- A tu takie zaskoczenie:  ja po prostu jestem Terry – skwitował, wędrując wzrokiem ku klapie w suficie.
I stało się – lina pękła, uwaga Jamie odpłynęła. Nie nadawali na tych samych falach. Był dla niej zbyt schematyczny.
- I co, zanosi się na to, żeby wyszła? – zapytała Jamie nieuważnie, podchodząc do okna. Śledziła spojrzeniem sylwetkę przemykającą po błoniach, która z tej wysokości wyglądała jak mrówka. Po raz kolejny poczuła silną potrzebę, by natychmiast wyjść na zewnątrz.
- Nie wydaje mi się – chłopak skrzywił się powątpiewająco – pewnie jej to zajmie jeszcze parę minut.
- W takim razie ja się zmywam- podjęła decyzję, uśmiechając się radośnie – Jakoś dzisiaj kompletnie nie mam nastroju na odnajdywanie wewnętrznego oka, a to jej spóźnienie jest jak znak przeznaczenia.
Błyskawicznie porwała z parapetu swoje rzeczy, pomachała Terry’emu i pognała w dół schodów, jakby ją ktoś gonił.
I trochę tak było, bo nowo poznany Krukon jakoś nie mógł oderwać od niej wzroku.
Zupełnie nie wiedział, dlaczego.
***
Ciężkie drzwi biblioteki zatrzasnęły się za nią, wzniecając głuchy pogłos wśród tysięcy zgromadzonych tam książek. Kiedy nie było pani Pince, atmosfera była zupełnie inna – było cicho, spokojnie, naprawdę przyjemnie. Nie było cerbera, zniknęło to dziwne napięcie.
W ogóle prawie nikogo nie było.
Pomyślała, że może spędzanie tu godziny okienka wcale nie byłoby takie głupie – kiedy zostawała w pokoju wspólnym, od razu się rozleniwiała i nie mogła się zmusić, by zabrać się do czegoś pożytecznego.
Pewnym krokiem minęła ostatnie półki i wyłoniła się spomiędzy regałów na wprost swojego ulubionego stolika.
Niestety, ktoś już przy nim siedział.
Peter podniósł głowę, spoglądając na nią z dziwnym zaskoczeniem.
A Debbie poczuła się nagle bardzo niekomfortowo. Po plecach przebiegły jej dreszcze.
Aż do tej pory nie spotkała się jeszcze z czyjąś tak intensywną – a przecież milczącą – reakcją. To spojrzenie było aż gęste, ciepłe i ciężkie, przytłaczające.
Już chciała się wycofać, z powrotem w bezpieczne rejony regałów – kiedy gryfon się odezwał.
- Mogę się przenieść w inne miejsce, jeśli lubisz ten stolik – wymamrotał, nadal zmagając się z ciężarem własnych odczuć, które przeszkadzały mu jeszcze bardziej niż Moore – mi to obojętne.
- A – zawahała się, przestąpiła z nogi na nogę. Na chwilę zgubiła równowagę, by odnaleźć ją o krok bliżej od nieszczęsnego stołu – a to miejsce jest wolne? Czekasz na kogoś?
Przecząco pokręcił głową, jakby przestraszony nagłą zmianą. Z napięciem obserwował chyboczący się w jej rękach stosik książek.
Ze zdecydowaniem, którym zaskoczyła samą siebie, plasnęła nim o drewniany blat.
Przysunęła sobie krzesło i ustawiła je tak, aby siedzieć tyłem do okna.
A potem spojrzała na niego i wyciągnęła przed siebie rękę.
- Jestem Debbie – na chwilę przegoniła z twarzy ten wyraz, o którym dobrze wiedziała, że ostatnio jej nie opuszcza – zniechęcenia i niesmaku – Debbie Moore. 
***
        Ciężko jest być wrażliwym. W dzisiejszym świecie tacy ludzie narażeni są na niewiarygodne wręcz trudności, niekiedy uniemożliwiające normalne funkcjonowanie. Przynajmniej przez pewien czas.
No bo jak tu powrócić do rutyny dnia codziennego, kiedy co rusz spotykają cię nagłe stresy czy też wręcz – drobne nieprzyjemności. Wystarczy wyjść na byle jaki korytarz, by być zmuszonym znosić wymowne spojrzenia wiadomej osoby, jej męczącą, intensywną obecność w czasoprzestrzeni stanowczo zbyt bliskiej lub też, w sytuacjach ekstremalnych – niewybredne komentarze.
Ale najgorsze jest to dławiące poczucie winy. Kiedy jesteś wrażliwy, logiczne argumenty często nie odnoszą żądanego skutku.
Lily zupełnie nie wiedziała, jak ma się pozbyć wyrzutów sumienia – nic nie zrobiła. Tak jej się wydawało.
Nic złego.
Ale nic dobrego też nie.
Trzeba było zakończyć ten pożałowania godny związek dawno temu – pomyślała, mechanicznie wypełniając kolejne rubryczki. Praca typowo odtwórcza – zwyczajnie przepisywała z tablic runicznych odpowiednie znaki.
Zanim to wszystko stało się takie poplątane.
Wtedy nie byłoby to takie trudne.
            Oderwała pióro od pergaminu, tęsknie spoglądając na klepsydrę odmierzającą czas do końca lekcji. Zostało go jeszcze doprawdy nieznośnie dużo.
Muszę wreszcie nauczyć się wykonywać radykalne cięcie – przemknęło jej przez głowę – Do tej pory ile razy znalazłam się w takiej sytuacji, kiedy tak bardzo nie chciałam nikogo skrzywdzić, z każdym dniem robiło się coraz gorzej.
Jedyny problem?
Aby wykonać takie cięcie, trzeba umieć być bezlitosnym. A ludzie, którzy są wrażliwi, zwykle cierpią na deficyt tej właśnie cechy.
***
            Ledwie wyślizgnęła się przez główne drzwi, odetchnęła pełną piersią. Oczywiście, wcale nie było tak ciepło, jak można by sądzić, przebywając w murach zamku, ale słońce świeciło jasno i śmiało, niebo było krystalicznie czyste, bez ani jednej chmurki, a powietrze świeże i odżywcze jak nigdy. To wszystko wydawało się niebywale wręcz surrealistyczne w porównaniu do alternatywy, czyli zadymionej salki, w której lampki przykryte były amarantowymi chustami, a stoliki chybotały się schizofrenicznie. W dodatku wszystko, dokładnie wszystko intensywnie pachniało jakimiś słodkimi owocami.
            Zadowolona z podjętej decyzji, zdecydowanym krokiem skierowała się ku majaczącej w oddali tafli jeziora. Torba niezbyt jej ciążyła na ramieniu –przewidująco nie przeładowała jej książkami – ale kryła w swoim wnętrzu wystarczającą ilość pergaminu, żeby mogła wykorzystać ten czas na napisanie listu.
Albo nawet kilku.
Stawiając kolejne kroki, zdążyła się już mentalnie przygotować do tej czynności – aż nadziała się na rozczarowanie.
Czarująca wiosenna aura była zmącona czyjąś obecnością.
***
            Gdyby wyobrazić sobie cały lód Grenlandii przewieziony do Hogwartu, z całą pewnością to wrażenie nie oddałoby temperatury uczuć malującej się na twarzy Minerwy McGonagall, spoglądającej na dwójkę swoich wychowanków z twierdzy własnego biurka.
Spoglądała na nich z wysoka – oj, z jak wysoka – jakby upewniając się, że wcale się nie przesłyszała.
Leanne nerwowo zacisnęła palce, ponaglająco szturchając Remusa.
Bardzo chciała wiedzieć, gdzie podziewała się Lily, która przecież obiecała, że się pojawi.
- Wy mówicie poważnie? – zrozumiała nagle profesorka, a w jej twarzy widać było nie tyle złość czy oburzenie, ile raczej niepomierne zdumienie. Jej wzrok krążył nieustannie od jednego do drugiego, starając się wymusić natychmiastowe zaprzeczenie, przeprosiny i odwrót w trybie nagłym.
Przeczekali te kilka kluczowych sekund, wiedząc, że już nie będą mogli się wycofać. Zresztą przecież wcale nie chcieli, ale… ale Evans jednak by się przydała. Wzmocniłaby siłę perswazji.
- Jak najbardziej poważnie, pani profesor – odpowiedział grzecznie Remus, wyczekująco zerkając na drzwi.
- Nie wydaje mi się – mruknęła. Energicznym ruchem strząsnęła trzymane papiery i zdecydowanie odsunęła od siebie pióro – Myślę, że dyskusja na te temat jest zbędna. Nie chcę się denerwować, szczególnie, że do tej pory miałam o was jak najlepsze zdanie.
Nie chciałabym, żeby to się zmieniło.
Leanne jakby się skurczyła, spoglądając dramatycznie na chłopaka.
Jej oczy wołały o pomoc.
Remus, zakłopotany, podrapał się po nosie. Z całych sił zastanawiał się, co by tu jeszcze można powiedzieć.
Szczerze mówiąc, nie bardzo mógł coś wymyślić.
I  właśnie wtedy rozległo się zdecydowane pukanie do drzwi.
Gryfoni wymienili zaalarmowane spojrzenia. Ktokolwiek to był – to z całą pewnością nie Lily w tak bezpardonowy sposób próbowała dostać się do jaskini lwa.
I, sekundę po chłodnym pozwoleniu McGonagall, przekonali się, że jednak się mylili – w ramie framugi pojawiła się kędzierzawa głowa Evans. Problem w tym, że tuż przed nią do gabinetu wpadł nie kto inny, jak Syriusz Black.
***
            Pomimo orzeźwiającego wiatru nadlatującego znad jeziora, relaksacyjnego szumu wody, nieśmiałych – a jakże uroczych – ptasich treli i złotego, pełnego optymizmu słońca; słowem – egzystencjonalnej radości pozostającej w ścisłym związku z nieplanowaną nieobecnością na najnudniejszych z możliwych zajęć – Jamie  się wkurzyła. I nie miało to nic wspólnego ze świeżo uzyskaną równowagą ducha, całym tym szumnie nazywanym zespoleniem z Matką Naturą czy innymi mrzonkami.
Przyczyna jej niezadowolenia była jedna i dosyć prozaiczna – po prostu pergamin, na którym zamierzała właśnie przepisać list, w czasie, kiedy ona się zastanawiała nad dobrem słów – cóż, zawilgł na amen.
- Głupia rosa – mruknęła, czując, jak dokładnie obmyślone akapity ulatują w niepamięć.
- Zawsze wiedziałem, że potrafisz popisać się erudycją – wyszczerzył zęby Potter, podnosząc wzrok znad jakiejś pogiętej i szarej od drobno zapisanych linijek kartki – Bo przecież podobno inteligencja i elokwencja zazwyczaj chodzą w parze.
- Uch, błagam cię. Od godziny siedzisz i milczysz, tak samo jak ja – wytknęła mu, strzelając gniewnie oczami – Zaraz dzwonek, prawda?
Okiem znawcy objął cały zamek, jakby mógł przeniknąć wzrokiem jego grube mury.
Zadumał się chwilę, zmarszczył brwi.
- Tak – oznajmił, finalnie się przeciągając – zostało mniej niż pięć minut.
Uniosła brwi.
- A mówi ci to który z twoich zmysłów? Masz może jakiś, o którym nie wiem?
- Lewis, słońce, ty wielu rzeczy o mnie nie wiesz -  uśmiechnął się, od niechcenia wpychając papierzyska do leżącej opodal torby – A ja, jako osoba wielu talentów, acz skromna, zwyczajnie to przemilczę. Nie chcę cię zawstydzić.
- Mhm – potaknęła, a kąciki ust jej zadrgały – Spokojnie, nic mówić nie musisz. Ja już wszystko wiem.
- Serio?
- Jak najbardziej – przytaknęła, zachowując pełną powagę – Wiesz, nie trzeba pozostawać w stałym kontakcie z wewnętrznym okiem, żeby wiedzieć, co to znaczy, kiedy komuś burczy w brzuchu.
Gryfon otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale dokładnie w tym momencie jego własne narządy obróciły się przeciwko niemu i podle go zdemaskowały.
- Do zobaczenia na obiedzie – parsknęła dziewczyna, jednym ruchem podrywając się do pionu i zabierając swoje rzeczy.
***
            Leanne zmartwiała. Ściągnięte w wąską kreskę usta profesor McGonagall z pewnością nie wróżyły niczego dobrego, a niewerbalne próby przekonania Syriusza o odwrotu oczywiście nie przyniosły żadnego efektu.
- Ale pani profesor – zaczął niezwykle – jak na niego – uprzejmie. A może nawet trochę przymilnie – Dlaczego nie chce się pani zgodzić? Nie ufa nam pani?
Kobieta wymownie uniosła brwi. Dopiero utkwione w jej twarzy trzy pozostałe pary oczu zmobilizowały ją do objęcia stanowiska w tej sprawie.
W sumie był to już jakiś postęp.
- Panie Black, jako wicedyrektor nie mogę sobie pozwolić na tak prymitywne zachowanie jak faworyzowanie uczniów. Nie zagłębiając się w kwestie szeroko zakrojonego zaufania.. Czy wy w ogóle wyobrażacie sobie, co by było, gdyby każdy uczeń tej szkoły wyraził podobne pragnienie?
- Ale pani profesor – wtrąciła się łagodnie Lily, patrząc na nią prosząco – to jest naprawdę wyjątkowa sytuacja. Tylko jedna w całym życiu.. naprawdę chcielibyśmy, żeby to był wyjątkowy dzień.
- A przecież obiecujemy, że jeśli to odbędzie się pod cichym patronatem dyrekcji, to będziemy grzeczni jak aniołki. No i nikt niepowołany o niczym się nie dowie – wtrącił Syriusz z błyskiem w oku. Remus w tej samej chwili pomyślał, że ta insynuacja na dobre uraziła wicedyrektorską dumę – ale jednak nie.
- Nikt a nikt?.. – upewniła się, zupełnie niespodziewanie ulegając.
- OCZYWIŚCIE! – zapewnili wszyscy na raz, jeden przez drugiego, poderwani do życia przez nowy przypływ energii.
- To zejdźcie mi z oczu. Ale żeby nie dotarły do mnie żadne pogłoski, bo mnie popamiętacie!..  – błysnęła groźnie oczami, pokręciła głową i zamaszystym gestem wskazała im drzwi.
                                                                         ***
            Pora była nieoczywista, dzień jakiś nieoznaczony, a niesprecyzowane poczucie wolności i pragnienie odmiany zdawało się być integralną częścią powietrza.
Chyba właśnie dlatego Nica, towarzysząc Debbie w drodze do sowiarnii, nie spodziewała się zobaczyć po drodze nikogo. Trwała właśnie pora kolacji, powoli zapadał zmierzch – słowem, nie był to najpopularniejszy moment dla wędrówek po labiryncie zamkowych korytarzy.
Temu właśnie należy przypisać jej - przesadne w stosunku do sytuacji – zdziwienie, kiedy idąc sobie tak powoli i spokojnie natknęły się na osobę nie tylko realną, ale i bardzo konkretną, w dodatku znaną jej z imienia i nazwiska, a mianowicie Petera Pettigrew.
Jednak najwyższy udział w jej zdumieniu miał fakt, że jej przyjaciółka nie tylko uśmiechnęła się na jego widok, ale nawet przywitała się tonem – jak na nią – niezwykle ożywionym.
Nica kiwnęła mu głową, za swoim zwykłym opanowaniem skrywając zupełnie instynktowną niechęć. Pettigrew był członkiem świty Pottera i w jej głowie zawsze będzie zajmował właśnie taką rolę.
Obejrzała się za siebie, upewniając się, że odszedł już wystarczająco daleko, żeby nie mógł nic usłyszeć. Złapała zamyśloną, milczącą Debbie za łokieć.
- Ej, Deb, od kiedy wy się znacie?
Nastroszyła się dziwnie, parsknęła. Nie lubiła takich pytań kontrolnych. Ona nigdy nie wiedziała wszystkiego o życiu swojej przyjaciółki, bo ta wszelkie niewygodne pytania zbywała milczeniem, a  w najlepszym razie – wzruszeniem ramion.
Nica przewróciła oczami, doskonale zdając sobie sprawę z tego głupiego, dumnego uporu leżącego u podstaw odmowy odpowiedzi na banalne pytanie. Ale nie dała za wygraną.
Mocniej zacisnęła palce na chudym łokciu przyjaciółki.
- Debbie, pytam poważnie. On jest przyjacielem Pottera – powiedziała z naciskiem, zupełnie jakby ten ostatni fakt tłumaczył wszystko.
- No i co z tego? – westchnęła ciężko Moore, przeciągając między palcami błękitne pasmo grzywki. Uparty kosmyk ciągle wchodził jej do oczu – Co z tego, że jest kumplem Pottera? Musisz mnie od razu inwigilować z tego powodu?
Zatrzymały się obie, niby nieskłócone, ale poirytowane. Niechcący trąciły najbardziej palące tematy w ich nieco poturbowanej już przyjaźni.
Debbie zerknęła wymownie na swoją rękę, w dalszym ciągu uwięzioną w kleszczach uścisku Gibson. Spojrzenie miała twardsze niż spiż.
Nica natychmiast rozluźniła uchwyt.
-Przepraszam – powiedziała ugodowym tonem, a to słowo w jej ustach zabrzmiało – jak zawsze – doprawdy znacząco.
Debbie rozchmurzyła się nieco, zadowolona tym małym sukcesem.
- Nie szkodzi. A tak serio, to poznałam go dzisiaj w bibliotece. Koniec historii.
- Mhm – mruknęła Gibson, marszcząc brwi. Wyglądała na trochę zaniepokojoną – Wiesz, chyba lepiej będzie, jak nie zaczniesz się z nim zbytnio spoufalać.
- Na Morganę, przecież nie mam zamiaru –zdziwiła się – Ja się tylko przywitałam. Czemu tak świrujesz?
Gibson zrobiło się nieswojo. Spojrzała na przyjaciółkę raz i drugi, a potem westchnęła.
- Nie wiem – wyznała nagle, zupełnie szczerze – po prostu on wzbudza mój niepokój. Coś z nim jest nie tak, wiesz, Deb? Tylko nie umiem powiedzieć, co konkretnie.
            Leanne nie zdążyła na dobre wejść do dormitorium, a już została gwałtownie wciągnięta w rozmowę.
- Leanne! Powiedz jej coś! – jęknęła błagalnie Lily, dramatycznie wyciągnięta w poprzek łóżka. Od niechcenia gładziła Lucyfera bo grzbiecie, nie do końca chyba zdając sobie z tego sprawę.
Johnson pieczołowicie zamknęła za sobą drzwi, a potem ciężko westchnęła.
- O co chodzi? – pytanie skierowała do Jamie, siedzącej po turecku na parapecie i ścibolącej coś na skrawku pergaminu. Nie podniosła głowy, pochłonięta tym zajęciem, ale nie przeszkodziło jej to w udzieleniu przyjaciółce wyczerpującej odpowiedzi.
- Lily upadła na głowę.
Leanne uniosła brwi i przeniosła pytające spojrzenie na rudą gryfonkę.
- Jamie nie chce być moją osobą towarzyszącą – poskarżyła się Evans, porzucając Lucfera i ponosząc się do pozycji siedzącej. Na twarzy wypisany miała autentyczny wyrzut.
Johnson zdębiała.
- Jaką osobą towarzyszącą?!
- Na sobotnim przyjęciu Klubu Ślimaka- wyjaśniła niecierpliwie- Slughorn zaprosił mnie razem z osobą towarzyszącą.. a ponieważ ja się zawsze strasznie nudzę na tych jego wieczorkach, to pomyślałam, że wezmę jedną z was. Ty będziesz z Remusem, więc zaproponowałam Jamie… A ona mnie wyśmiała.
- Lill, pomyśl przez chwilę. Ja na przyjęciu starego Ślimaka, na którym będzie pełno ślizgonów, snobów i innych indywiduów? To naprawdę nie jest najlepszy pomysł.
- Właśnie udało ci się obrazić nas obie – zaśmiała się Leanne, przysiadając a brzegu łóżka.
- Przecież nie miałam na myśli was, wiecie, o co chodzi.. To po prostu jest bardzo zły pomysł -wzruszyła przepraszająco ramionami, drapiąc się piórem po nosie – Co trzeba dodać do Wywaru Żywej Śmierci, żeby zmaksymalizować jego działanie?...
-Piołun – udzieliła natychmiastowej odpowiedzi Evans, ani na chwilę nie wypadając z roli – Nie rozumiem, czemu ty się tak buntujesz. Jeśli pójdziemy tam we dwie, to na pewno będziemy się dobrze bawić. Albo przynajmniej w miarę dobrze.
- Brzmisz bardzo przekonująco – zauważyła blondynka, uśmiechając się z rozbawieniem – jaki składnik nadaje wywarowi czarną, niczym nie zakłóconą barwę?..
- Korzeń asfodeulusa. Mówię zupełnie serio. Będzie zabawnie. Nie przekonuje mnie twój argument, że to jest przyjęcie organizowane przez Slughorna…
- Lily, przecież on mnie nienawidzi… - westchnęła Lewis, nie łudząc się nawet, że przyjaciółka raczy przyjąć to do wiadomości – A nie wiesz może, jaki jest najlepszy sposób na oprawienie korzenia waleriany przed jego dodaniem?
- Trzeba go najpierw ponakrywać z każdej strony, a potem dopiero posiekać. Wtedy, kiedy już znajdzie się w wywarze, będzie równomiernie puszczał sok.
- Dziękujęę – odparła przeciągle, z wysuniętym koniuszkiem języka stawiając ostatnią kropkę i chowając kartkę między strony „Eliksirów dla zaawansowanych”.
- Skończyłam już twoją pracę domową? – upewniła się Lily, trochę tylko uszczypliwie.
Jamie uśmiechnęła się do niej uroczo, przytakując.
- Jam, a w zasadzie od kiedy nie rajcuje cię wkurzanie Slughorna? – wtrąciła się Leanne, od niechcenia przewracając strony „Proroka Wieczornego” – Skoro sama twierdzisz, że cię nienawidzi, to chyba jakoś specjalnie by się nie ucieszył, widząc cię na swoim przyjęciu, co?
Jamie ześlizgnęła się z parapetu, patrząc na nią z namysłem. Lily też na nią patrzyła, ale z błyskiem w oku.
- W zasadzie… - wymruczała Lewis, uśmiechając się szelmowsko – nigdy nie miałam na to większej ochoty.
- No to bosko – wyszczerzyła zęby Lily, podrywając się na równe nogi – Może za jednym zamachem Slughorn straci trochę uwielbienia dla mnie, kiedy skojarzy, że to ja cię wprowadziłam na jego podwórko.
- Myślę, że masz to ja w banku – parsknęła Leanne – na twoim miejscu obawiałabym się tylko, czy nie straci go aż za dużo.
            Przyjaźń to niełatwa sprawa. Niełatwa – ale w założeniu – bardzo dla człowieka naturalna. Ciężko jest z nią walczyć. Im trudniejsza, im pełniejsza zawirowań, cierpka i bolesna, tym bardziej potrzebna. Jak powietrze. Kiedy zaczyna się przecierać, naginać  i drżeć w posadach, zaczyna brakować tchu. Każdy ruch boli, jak serce, z każdym oddechem łamane na pół. Nie sposób się uwolnić od drażniącej nieobecności, od spazmatycznej samotności, od rozczarowania, podążającego zawsze o krok za tobą, zawsze o ten krok do przodu.
Takie to trochę niepojęte, a takie codzienne. Brutalna, niezwykła rzeczywistość.
Debbie odetchnęła głęboko. Gdzieś w środku niej wszystko się cały czas burzyło, jakoś nie umiała sobie tego poukładać. Dziewczyna idąca obok niej była jednocześnie jej bratnią duszą, złożeniem cech które znała lepiej niż własne; cech i reakcji, których Debbie – czasami – szczerze nienawidziła – ale bez których nie byłoby jej najlepszej przyjaciółki.
            Były takie dni, kiedy miała ochotę odwrócić się do niej plecami i więcej nie odzywać. Uwolnić się wreszcie od tej nieznośniej dumy, butnej śmiałości i wzniosłego milczenia, od jej zacięcia i poczucia własnej wartości, ukrywania słabości, nieprzyznawania się do porażek. Zrzucić z barków ten ciężar, jakim była przyjaźń z taką osobą, znoszenie jej fochów i odkręcanie za nią niepozałatwianych spraw, które niczym opaska uciskowa oplatały Nikę coraz bardziej. Nikę – a zarazem i ją, flegmatyczną, zdystansowaną Debbie, która tak jak jej nie cierpiała – tak samo ją kochała. Nie potrafiła zerwać tej znajomości, w gruncie rzeczy uciążliwej dla obu stron. Była jej ona potrzebna – szczerze, prawdziwie potrzebna, bo to była jedna z tych rzeczy, które nadają życiu sens. Życia i problemów Debbie nie dałoby się oddzielić od losu Niki Gibson i odwrotnie – dlatego właśnie pozostawały najlepszymi przyjaciółkami na śmierć i życie. Przyjaciółkami które zadziwiająco często nie potrafiły się dogadać, ale skoczyłyby za sobą w ogień.
            Prawdopodobnie właśnie dlatego kiedy Moore zobaczyła przed sobą połyskujący w blasku pochodni, ciemny warkocz, w jej ciele przeskoczył ostrzegawczy impuls. Potrzebowała ułamka sekundy, żeby stwierdzić, że oczy jej nie mylą i faktycznie widzi przed sobą małą siostrę Niki, kolejny ciekawy przypadek. W wielu sytuacjach – lustrzane odbicie starszej. Była chyba jedynym przykładem tak wiernej kopii, która w rzeczywistości nie miała prawie w ogóle cech wspólnych z oryginałem. Obie Gibsonówny miały silną, charyzmatyczną osobowość, mimikę, sposób gestykulowania, nawet tembr głosu i charakterystyczne, kamienne spojrzenie, które potrafiło zamrażać. Nawet patrząc na oczywiste i dostrzegalne gołym okiem różnice w ich wyglądzie i budowie – patrząc na młodszą, widziałeś starszą, co tę pierwszą popychało do gwałtownego zaznaczania własnej odrębności i w konsekwencji czyniło je obie nie do odróżnienia w tej zapalczywości.
Co ciekawe, w tej właśnie chwili cała odrębność i unikalność Karen Gibson zlała się w jedno z ponurą aurą jakiegoś chłopaka, którego ciasno obejmowała.
Nie on ją, lecz ona jego.
Nica, stojąca obok, zmartwiała. Przez chwilę wyraźnie zmagała się ze swoją waleczną naturą, ale udało jej się powstrzymać chęć przyskoczenia i rozdzielenia rozkosznej dwójki. Bezszelestnie się wycofała, pociągając za sobą Debbie.
- Krzyk i przymus nic by nie dał – przyznała ostrożnie Moore – tylko byś ją zachęciła do postawienia na swoim.
- Muszę się zastanowić i dobrze to rozegrać logistycznie – przyznała Gibson, powoli pocierając prawą skroń. Wyglądała na zmęczoną, więc Debbie nic już nie powiedziała, tylko wznowiła mozolną wędrówkę do wieży Revenclawu.
Obie zauważyły, że anonimowy chłopak miał na sobie krawat w barwach Slytherinu.
* *

niedziela, 29 września 2013

22. Prawda wyzwala, ale i zniewala

           Bank Gringotta, jak powszechnie wiadomo, uchodzi za jeden z najwspanialszych budynków świata czarodziejskiego i jest nieomal przedmiotem dumy narodowej – szczególnie wśród wyznawców kultury pieniądza. Trzeba przyznać, że swoją świetność zawdzięcza w znacznym stopniu goblinom, które sprawują nad nim pieczę od niepamiętnych już czasów. Niewykluczone, że gdyby to ludzie zabrali się do pilnowania zgromadzonych w podziemiach skarbów, wszystko potoczyłoby się inaczej. Gobliny, chociaż uchodzą za stworzenia wyjątkowo wredne, są również wybitnie skrupulatne – niełatwo byłoby znaleźć wśród czarodziejów pracowników, na których bez wahania można polegać. Ponadto, nie da się ukryć: wielu klientów nie byłoby zachwyconych, oddając swój majątek na łaskę i niełaskę przedstawicieli własnego gatunku. Taka już natura ludzka, jeśli rozchodzi się o pieniądze: najłatwiej jest być podejrzliwym.
            Skoro oddaliśmy już sprawiedliwość dziejową goblinom, możemy zogniskować uwagę po drugiej stronie medalu – pomimo zapalczywych protestów obrońców magicznych stworzeń, nie sposób zaprzeczyć, że są to istoty niesamowicie wyrachowane, inteligentne, cwane i obłudne. Jednym słowem: prawdziwie antypatyczne. I choć nikt nie zamierza odmawiać im ich zasług – cóż, nie oszukujmy się. Wizyty w banku Gringotta byłyby znacznie przyjemniejsze, gdyby nie konieczność współpracy z chodzącymi kombinacjami jawnej nienawiści i tajonej zazdrości do wszelkich posiadaczy różdżek, nawet tych czystej krwi.
            Jamie Lewis niecierpliwie zabębniła palcami w mahoniową ladę, pod osłoną której wyjątkowo wredny goblin obmacywał jej różdżkę już dobry kwadrans. Chrząknęła wymownie, spoglądając na zegarek.
- Chciałabym stąd wyjść przed północą – zapowiedziała – Chyba już udało ci się ustalić, że nie ulepiłam sobie repliki z żelków, żeby podszyć się pod samą siebie?
Goblin rzucił jej mordercze spojrzenie, jednocześnie kłaniając się nisko. Podał jej różdżkę.
-Wszystko się zgadza – zaskrzeczał – Jeśli zamierza pani odwiedzić rodzinną skrytkę, musi pani okazać autentyczny klucz i pisemne upoważnienie podpisane przez pana Ruperta Raynolda Lewisa.
 - Nie, chcę odbyć konsultację z osobą odpowiedzialną za umowę zawartą z moimi rodzicami. Tą dotyczącą podziału majątku – wypaliła bez zmrużenia oka, rozprostowując świstek pergaminu, który miała w kieszeni – Jeśli się nie mylę, był to jeden z waszych przedstawicieli z działu kontaktów bezpośrednich, nazwiskiem Carter.
Wyraz twarzy goblina pozostał nieporuszony, podczas gdy dłonie przekładały dokumenty aż furczało. Znalezienie odpowiedniego rulonu zajęło mu dobre pięć minut, ale efekt tych poszukiwań był jak najbardziej satysfakcjonujący.
- Potwierdzam, był to pan Ronald Carter, doradca do spraw notarialnych i magicznych funduszy ubezpieczeniowych. Zaraz poinformuję go,  że go pani oczekuje, panno Lewis.
- Świetnie – skwitowała, wciskając pergamin z powrotem do sakiewki, a różdżkę chowając do kieszeni. Wszystko szło lepiej niż się spodziewała.
***
            - Panna Jasmine Anabelle Gertrude Lewis, czy mam rację? – Ronald Carter uśmiechnął się profesjonalnie, demonstrując idealne uzębienie. Okazał się być niskim, chudym blondynem, wciśniętym po szyję w nienagannie gładką szatę.
Jamie skrzywiła się nieznacznie, słysząc to. 
- Niestety tak – skinęła głową, podając mu różdżkę. Znajdowali się już nie w głównym hallu, a w niewielkim gabinecie dla najważniejszych klientów. Jeden rzut oka na butelkowozielone ściany, ciemne meble wytłaczane skórą oraz pozłacane klamki i Jamie już wiedziała, dlaczego jej ojciec życzył sobie być przyjmowany akurat tutaj.
- W porządku, panno Lewis, oto pani różdżka – po raz kolejny błysnął zębami, formując z dłoni piramidkę – a więc co mogę dla pani zrobić?
- Za sześć tygodni skończę siedemnaście lat – wyjaśniła – W związku z tym chciałabym zapoznać się z moją sytuacją po osiągnięciu pełnoletniości. Wiem, że moi rodzice zostawili u państwa pewne rozporządzenia w tej kwestii.
- Oczywiście, ma pani rację – z kupki po swojej prawej stronie wziął szmaragdową teczkę opatrzoną jakimś dziwnym szlaczkiem. Dłuższą chwilę zajęło Jamie odcyfrowanie eleganckiego pisma pełnego niepotrzebnych ozdobników.
Rupert Raynold Lewis i Kirsten Pernelle Lewis
W czasie gdy ona kręciła z dezaprobatą głową nad uwielbieniem do przesady zaprezentowanym przez własnych rodziców, mężczyzna rozkładał przed nią te spośród dokumentów, które traktowały o niej. Gdy wybrał najważniejsze, przeczytawszy je pobieżnie ujął w dłoń niezaostrzone pióro.
- Sytuacja przedstawia się następująco, panno Lewis – zaczął, wskazując tępą końcówką jeden z początkowych akapitów – W dniu siedemnastych urodzin zarówno pani, jak i pani siostra - oczywiście w stosownym czasie – otrzymają możliwość pobierania z rodzinnego skarbca równowartość maksymalnie dwudziestu galeonów miesięcznie. Po osiągnięciu tego limitu, aby dalej korzystać ze zgromadzonych tam środków, potrzebne będzie upoważnienie ojca, dokładnie tak jak w tej chwili.
- Rozumiem – przytaknęła Jamie, przeanalizowawszy jego słowa – mowa tu o możliwościach. A czy gdzieś tu wspominają o jakimś majątku, który należy do mnie już w tej chwili, a jedynie nie mogę z niego korzystać?
- Trafiła pani w dziesiątkę. Załączono kopię testamentu pani Arabelli McDonald, pańskiej prababki, z tego, co widzę. Świętej pamięci pani McDonald zapisała pani w spadku dziesięć tysięcy galeonów już przed piętnastu laty z adnotacją, że otrzyma pani prawo do zarządzania majątkiem w dniu siedemnastych urodzin.

- Rozumiem, że klucz do tego skarbca będę mogła odebrać osobiście dopiero za sześć tygodni, ale czy już dzisiaj możemy przepisać skrytkę mojej babci na moje nazwisko? O ile się orientuję, zaoszczędzi mi to dodatkowej procedury potwierdzającej tożsamość.
- Znowu ma pani rację – Ronald Carter uśmiechnął się do niej po raz kolejny, tym razem jednak był to uśmiech nie tyle efektowny, co po prostu sympatyczny – Będzie to pewne nadużycie z mojej strony, jednak już teraz sporządzę taki dokument. Pani złoży pod nim podpis, a całość zostanie opatrzona moją notatką, dzięki czemu automatycznie wejdzie w życie z chwilą ukończenia przez panią siedemnastu lat. Czy takie rozwiązanie pani odpowiada?
- Oczywiście – Jamie uśmiechnęła się, z zastanowieniem wpatrując się w świeżo rozwinięty pergamin – A czy takie odroczenie w czasie można by zastosować w jeszcze jednej, drobnej kwestii?
 - Wszystko zależy od jej natury – powiedział ostrożnie Carter, poprawiając zjeżdżające z nosa okulary. Ręka trzymająca pióro znieruchomiała w oczekiwaniu na jej słowa.
- Chciałbym zrzec się tych dwudziestu galeonów miesięcznie, które będą mi przysługiwały – oznajmiła, prostując się w krześle – na rzecz Samary Alice Lewis.
- Oczywiście, możemy załatwić to w ten sam sposób już dziś – przyznał z lekkim wahaniem – Ale czy jest pani tego pewna? Jeśli teraz zrzeknie się pani tego przywileju, przywrócić go będą mogli tylko pani rodzice.
- Proszę się nie obawiać, jestem absolutnie pewna. Załatwmy to jak najszybciej.
Jamie uśmiechnęła się do niego, czując napływające zadowolenie.
***
            Z każdym kolejnym dniem dom coraz bardziej upodabniał się do prawdziwego ogniska rodzinnego. Oczywiście pozostawał odrapaną, zrujnowaną norą, przycupniętą z dala od cywilizacji – ale przynajmniej był już czysty. Nie wiedzieć czemu, to właśnie widok matki, która wytrwale porządkowała, układała i pucowała pogarszał jeszcze samopoczucie Petera. Widział w tym jej ból, gorączkowe pragnienie rzucenia się w wir obowiązków i oderwania od rzeczywistości. Codziennie rano wyłaniała się z sypialni z zaczerwienionymi oczami, każdego popołudnia uśmiechała się nieprzytomnie, niedorzecznie radośnie, co wieczór wreszcie traciła całą energię, pustym wzrokiem patrząc przed siebie.
            Peter nie przeżywał takich zmian nastroju. Pozostawał chronicznie podenerwowany, zaniepokojony. Martwił się o matkę, bo nie wiedział, co się stanie, gdy on wróci do szkoły.
Obawiał się, że się podda. Pozwoli, żeby okoliczności dopadły ją, zaszczuły jak zwierzę. Że nie podoła.
Zbliżał się wieczór. Pani Pettigrew siedziała wyprostowana, ręce równo ułożyła na stole. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w okno.
Ścisnęło mu się serce. Drżącą nieco ręką wstawił suchą filiżankę do szafki, której drzwiczki się nie domykały. Były źle dopasowane.
***
Sypialnię Leanne powoli zaczynał spowijać mrok. Była to ta najbardziej niesamowita pora, ni to popołudnie, ni to wieczór. Pora nie należąca ani do dnia, ani do nocy, zawieszona w nicości, trochę onieśmielająca, a z drugiej strony – zostawiająca ludziom wolna rękę, by wykorzystali tą chwilę, zawieszoną poza czasem, jak im się żywnie podoba.
           Wtedy właśnie Leanne postanowiła się odezwać. Spojrzała na swoje dwie przyjaciółki, obie zamyślone. Jamie rozwaliła się na podłodze, od niechcenia bawiąc się paskiem torebki; Lily siedziała na parapecie, obejmując dłońmi kolana. Nie będzie lepszej okazji.
 
- Dziewczyny – zaczęła, starając się opanować podekscytowanie – muszę wam coś powiedzieć.
Dwie pary błyszczących w półmroku oczu zwróciły się w jej stronę, zaintrygowane.
***
- No dobra – Remus Lupin obracał w palcach różdżkę, unikając wzroku swoich przyjaciół. James Potter i Syriusz Black, choć się nie odzywali, pozwalając mu mówić, od dłuższego już czasu wymieniali rozbawione spojrzenia. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę – od jakiegoś miesiąca narzekacie, że ciągle przesiaduję w bibliotece, prawda?
- Zgadza się – przyznał James, drapiąc się po nosie. Błysk w oku zdradził, że zaczyna się czegoś domyślać.
- To nie w bibliotece spędzałem ten czas.
- A niby gdzie? – Rogacz zmarszczył brwi – Kombinowałeś coś bez nas, Luniu?
- Nie, skąd. „Gdzie” to nie jest najlepsze pytanie… Ważniejsze jest chyba „Z kim?”.
Lupin uśmiechnął się z zakłopotaniem, podnosząc wreszcie wzrok.
 - Zaraz, zaraz! – Syriusz poderwał się na równe nogi – Czy ty właśnie próbujesz nam powiedzieć, że masz dziewczynę?!
Milczenie blondyna było bardzo wymowne.
***
            - Nie! – Jamie oskarżycielsko celowała w nią palcem. Cała jej drobna postać wyrażała podekscytowanie – Niemożliwe!
Leanne spojrzała na nią, trochę dotknięta.
- Dlaczego myśl, że mam chłopaka, wydaje ci się taka nieprawdopodobna?
Lily parsknęła śmiechem, nie mogąc się powstrzymać. Mina naburmuszonego dziecka, którą zaserwowała im Johnson, była ponad jej siły.
- Lennie, dobrze wiesz, że nie o to chodzi – pospieszyła Jamie na ratunek, zeskakując z parapetu i kucając przed blondynką na podłodze. Ujęła jej dłonie – Po prostu jesteśmy zaskoczone, bo po tym, jak zerwałaś z Diggorym…
- …Odniosłyśmy wrażenie, że nie chcesz się widywać z nikim innym – dokończyła Lewis, uśmiechając się szeroko – Łał, Leanne! Nie wiedziałam, że jesteś taka rozrywkowa!
- Uch – stęknęła blondynka, chowając twarz w dłoniach- To zupełnie nie tak. Nie planowałam tego, po prostu…
***
            - …Po prostu się stało…
- Kurczę, stary – Łapa kręcił głową, w dalszym ciągu niedowierzając – nieźle cię wzięło!
- To nie tak, że po prostu mi się spodobała… To było jak.. sam nie wiem..
- Ja wiem – Rogacz wyszczerzył zęby – Zakochałeś się, Luniaczku.
Blondyn skinął głową, uśmiechając się szeroko.
- Dobra, dobra – wtrącił się Syriusz, wyraźnie zniecierpliwiony – Kiedy nam ją przestawisz?
Lupin podrapał się po głowie, gwałtownie wypuszczając powietrze z płuc.
- Właściwie to wy już ją znacie – wyjaśnił, przepraszająco wzruszając ramionami.
***
            - REMUS?! – połączone głosy Lily i Jamie przeszyły dom rodziny Johnsonów niby szpada – Chodzisz z Lupinem?!
- Ciiiicho!.. – psyknęła Leanne, nerwowo spoglądając na drzwi – Wiem, że jesteście zaskoczone, ale błagam.. naprawdę nie chcę spowiadać się Mattowi z mojego życia uczuciowego.
Lily posłusznie zamknęła usta, przysiadając z wrażenia. Chociaż gdzieś w zakamarkach jej mózgu obijało się takie właśnie wyjaśnienie pamiętnej nocy po meczu, mimo tego… Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo nieprawdopodobne jej się to wydawało.
- Zawsze wiedziałam, że do siebie pasujecie – wyszeptała przenikliwie Jamie, nadal w głębokim szoku – Ale pomimo tego… Na gacie Merlina… Nie jestem w stanie sobie wyobrazić waszej dwójki, jak się całujecie po kątach! 
- Wielkie dzięki –burknęła Leanne – po raz kolejny dałaś mi do zrozumienia, za kogo mnie masz.
- Oj, no przecież nie miałam nic złego na myśli – żachnęła się blondynka, przechadzając się w tę i z powrotem- Po prostu oboje jesteście spokojni, ułożeni, grzeczni…
- Nudni? – podpowiedziała Johnson grobowym głosem.
- Może troszkę… Lily, wesprzyj mnie! W życiu bym was nie posądziła o płomienny, tajemny romans!
- Jamie chyba chodzi o to – odważyła się Lily, z trudem panując nad głosem, trzęsącym się od tłumionego śmiechu – Że wydawało nam się, że znamy cię na tyle, że.. że zorientowałybyśmy się, gdybyś ukrywała przed nami coś takiego.
- Jednym słowem: Jamie chce powiedzieć, że jestem tak przewidywalna, że takie odstępstwo od normy w moim przypadku graniczy z cudem, tak?
- Dokładnie! – Lewis uśmiechnęła się, zadowolona, że sama zainteresowana tak dobrze zrozumiała sens rzeczy – lepiej bym tego nie ujęła.
Lily nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem, łapiąc się za brzuch.
Leanne posłała im wyjątkowo ciężkie spojrzenie.
***
            - A nie mówiłem? A nie mówiłem?! – ekscytował się Syriusz, wymachując widelcem. Kawałek zapiekanki znajdujący się na jego czubku chybotał się niebezpiecznie.
James przewrócił oczami, energicznie przeżuwając.
- Ja nic takiego nie odnotowałem, Łapa. Oni trzymali to w tajemnicy… - brunet rzucił Lupinowi rozbawione spojrzenie, uśmiechając się porozumiewawczo. Black przeżywał nowinę znacznie mocniej, niż było trzeba. Ba! Mocniej, niż byłby w stanie przeżywać własny związek. Taki przywilej bycia przyjacielem.
- Przecież wiem – żachnął się, strzepując grzywkę – Ale ja zawsze WIDZIAŁEM, że między nimi coś się tli!
- Niby co? – sam zainteresowany pytająco uniósł brwi, widocznie ubawiony.
- No to już sam powinieneś wiedzieć, Lunio! – zawołał chłopak, wyraźnie zgorszony – Ja ci takich rzeczy nie wyjaśnię… To się Glizdek zdziwi, jak już pozbędzie się tej rodziny z Oxfordu! Nie uwierzy! Chociaż dla mnie to od samego początku było oczywiste!..
- Ale co było takie oczywiste, Łapciu? – James zdecydowanym ruchem skrzyżował sztućce, z zainteresowaniem przyglądając się przyjacielowi.
- No.. To, że oni do siebie pasują! To, że Leanne podoba się Remusowi, a Remus podoba się Leanne! Zaraz.. zaraz… Wiem! Połączyła was biblioteka!
- Wielkie dzięki! Naprawdę uważasz, że to jedyne miejsce, którym toczy się moje życie towarzyskie?
Mina Syriusza niechcący zdradziła, że zarzut ten nie jest tak odległy od prawdy, jak prawdopodobnie powinien.
Lupin prychnął, zarzucając dalszą konsumpcję.
-Ale stary! Ty się na mnie nie obrażaj! Biblioteka jest przecież bardzo obszerna, więc wychodzi na to, że twoje życie towarzyskie również! – entuzjastycznie poderwał się z miejsca, wykonując obiema rekami zamaszysty gest, by lepiej zwizualizować faktyczne wymiary.
- Uważ..! – dwójka przyjaciół wyrwała się z ostrzeżeniem, było już jednak za późno. Z żalem obserwowali ostatni lot wielkiego półmiska do połowy wypełnionego jeszcze popisową zapiekanką pani Potter. Autorka tegoż cuda stanęła jak wmurowana na ułamek sekundy po tym, jak tymczasowy podopieczny wytrącił jej je z ręki.
Oczywiście nikt z obecnych nie miał różdżki. Wystarczyło kilka sekund i doczekali się smutnego końca, zanim ktokolwiek zdążył zrobić… cokolwiek.
- Ups – szepnął Black, patrząc na nią ze skruchą – Niechcący.
- Czyli jutro obiad jemy u ciotki Josie – pani Potter pokiwała głową, odnajdując wreszcie różdżkę. Jednym ruchem przywróciła smętnym skorupkom pierwotną formę, a niekształtną masę, kiedyś tworzącą zapiekankę, przeniosła do śmietnika – Mam nadzieję, że nie masz alergii na kocią sierść, Syriuszu. Ani na wielogodzinne przeglądanie rodzinnych albumów.
- Żaden problem – wyszczerzył zęby, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę – Naprawdę bardzo przepraszam, pani Potter.
Kobieta machnęła lekceważąco ręką, puszczając oko. James odprowadził ją spojrzeniem, a kiedy upewnił się, że zniknęła w głębi domu, pochylił się nad stołem
- Stary – szepnął nerwowo – może lepiej zrobimy jakieś naleśniki, co? Te koty są jak cała horda Pań Norris!
- Myślałem już o tym – jęknął Black, oglądając się przez ramię – Potrzebujemy tylko kogoś, kto mógłby nas nauczyć gotować.. piec.. czy co tam się z nimi robi.
- Smaży – wyrwało się Remusowi. Potter i Black natychmiast wlepili w niego błagalne spojrzenie.
- Robiłeś je kiedyś, Luniaczku? Może…
- Na mnie nie liczcie – uniósł ręce w przepraszającym geście, uśmiechając się odrobinę złośliwie – Jutro chyba wybiorę się do biblioteki. Jest tak duża, jak słusznie zauważył Łapa, że zajmie mi to pewnie całe popołudnie.
***
            Leanne leżała na wznak, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w sufit. Było już dobrze po północy i cały dom, pomijając jej sypialnię, dryfował łagodnie w objęciach Morfeusza. Jedynie ciche tykanie budzika przerywało niczym niezmąconą ciszę.
Zmarszczyła brwi, zdając sobie sprawę, że nie słychać miarowego, spokojnego oddechu Lily. Dzieliła z nią dormitorium już szósty rok i umiała rozpoznawać, kiedy przyjaciółka śpi naprawdę, a kiedy tylko udaje.
            Powoli odwróciła się na bok, szeleszcząc pościelą. W ciemności mignęło zdziwione spojrzenie Evans. Dwie zielone kropki pośród rozsypanych na poduszce włosów.
- Lill, śpisz?
Do oczu dołączył odblask białych zębów, kiedy dziewczyna parsknęła w róg kołdry.
- Śnię właśnie o sadzących susy na zielonej łące hipogryfach. A ty?
Leanne uśmiechnęła się do siebie, układając się wygodniej.
- Ja też nie mogę zasnąć – odszepnęła – o czym myślisz?
- O Rogerze – mruknęła Lily, wiercąc się nerwowo.
- Nie wiedziałam, że wam się nie układa – westchnęła Johnson – teraz, jak o tym myślę, to faktycznie ma sens.. ale wcześniej…
- Wiesz, to nie tak… Nam się układało bardzo dobrze. Naprawdę mi na nim zależało, nawet jak się kłóciliśmy. Aż nagle się zmienił. Zrobił się taki.. zazdrosny. Zaborczy. Przestał mnie słuchać, tylko wiecznie wynajdywał problemy…
- No ale rozmawiałaś z nim o tym?
- Taaak – westchnęła, z rezygnacją wpatrując się w ścianę – jedna taka scena.. rozumiem, może miał gorszy dzień. Ale ten sam scenariusz powtórzył się kilka razy, aż w końcu zdałam sobie sprawę, że nasze „bycie razem” nie ma najmniejszego sensu. Zniknęło to, co było najważniejsze, już nie czujemy się dobrze w swoim towarzystwie. Nawet zwykła rozmowa jest ryzykowna, bo nie wiadomo, jak się skończy. Od miesiąca nasz związek to już fikcja. Na zmianę tylko się kłócimy i godzimy. Nic więcej.
- Naprawdę mi przykro, Lill. Szkoda, że się tak zmienił, bo na początku myślałam, że jesteście dla siebie stworzeni… Ale prawdziwy z niego dupek – skwitowała blondynka, wypełniając tym samym obowiązek najlepszej przyjaciółki.
- Spokojnie – Evans uśmiechnęła się z wdzięcznością– Wcześniej mnie to bolało, wahałam się.. ale już podjęłam decyzję. To przypomina farsę, nie będę już tego ciągnąć. Jak tylko wrócimy do Hogwartu, powiem mu, że z nami koniec.
Leanne ciężko wypuściła powietrze z płuc.
- Zauważyłaś, że nigdy nie jest tak, że nam trzem układa się w tym samym momencie? Jak wy dwie byłyście szczęśliwe, to ja miałam problemy w domu; jak je rozwiązałam, a ty związałaś się z Rogerem, to Jamie rozpoczęła wojnę z rodzicami. Teraz my wyszłyśmy na prostą, a ty męczysz się z Bonesem.. To naprawdę jest chore.
- To się podobno nazywa równowaga – zaśmiała się cicho Evans – pomyśl sobie, że gdyby było inaczej, całe to szczęście by nas przytłoczyło.
Leanne opuściła powieki, zatapiając się w myślach. Po dłuższej chwili, kiedy uwaga Lily powoli zaczęła odpływać, gwałtownie otworzyła oczy.
- Masz rację – przyznała sennie, ale z zadziwiającą stanowczością – Jamie zanudziłaby się na śmierć.
- Mhm…
            Rozproszona koncentracja powoli zamieniała się w sen. Jeszcze chwila i nierówne oddechy obu przyjaciółek uspokoiły się, przybierając zwykły nocny rytm.
Lily ostatkiem przytomności pomyślała, że wbrew pozorom – w tym konkretnym momencie wszystko było w jak najlepszym porządku. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc posapywanie Johnson i ostatecznie odpłynęła w sen.

***
            Powrót do Hogwartu przyszedł bezboleśnie – Lily prawie już nie pamiętała, jak silne emocje towarzyszyły jej przy wyjeździe. Pobyt w domu Leanne, choć obfitował w zaskakujące wydarzenia, pozwolił jej się uspokoić. Ukołysał skołatane nerwy, umożliwił nabranie dystansu do różnych spraw. Paradoksalnie –dowiedziawszy się, na jak szeroką skalę zakrojone są działania przeciwko mugolom – przestała aż tak się wszystkim denerwować. Przy tym ogromie nienawiści, przelewanej wciąż i wciąż na ludzi jej pokroju, jej problemy były doprawdy ziarnkiem piasku w obliczu całej pustyni. Początkowo była zdenerwowana i zmartwiona, obezwładnił ją strach o rodzinę, ale potem… Potem się wkurzyła.
- Nie rozumiem, jak to możliwe, że nikt z tym nic nie robi – wyszeptała do ucha Remusowi – najchętniej osobiście zajęłabym się tymi idiotami. Nie ma chyba gorszego gatunku potwora niż taki, który myśli, że wszystko mu wolno.
Chłopak przekrzywił głowę, obserwując, jak buntowniczo krzyżuje ręce na piersi. Jej postawa była tak wojownicza, a głos tak żarliwy i zdeterminowany, że bez problemu wyobraził sobie, jak opuszcza salę i wyrusza na poszukiwanie prześladowców. Niczym prawdziwa mścicielka.
- Wiesz.. wydaje mi się, że ludzie do góry robią, co mogą – odszepnął, nie odwracając głowy. Znajdowali się na comiesięcznym spotkaniu prefektów i starali się zachować chociaż pozory zainteresowania – Ale najważniejsze jest to, że zwykli obywatele też nie pozostają bierni. Z tego, co udało nam się z chłopakami podsłuchać, jest cała grupa czarodziejów, którzy najwyraźniej cos kombinują.
Lily uniosła sceptycznie brwi.
- Ciekawe czemu nic to nie nadaje – westchnęła - na moje oko tu potrzeba bardziej zdecydowanych działań.
- Też nad tym myślałem- mruknął potakująco – i doszedłem do wniosku, że tylko jedna rzecz może ich powstrzymywać: cały problem jest zakrojony na dużo szerszą skalę, niż nam się wydaje.
Dziewczyna zamyśliła się, niewidzący wzrok wbijając w Deborah White, produkującą się przy katedrze nauczyciela. W czasie tych kilku miesięcy u boku Amosa Diggory’ego nabrała śmiałości. Widocznie przejrzała już na oczy w kwestii wątpliwej wspaniałości swojego partnera.
- To wszystko nie ma sensu…- wyszeptała, z uporem marszcząc brwi – czy dla ciebie, zanim mnie poznałeś, moje pochodzenie stanowiło jakiś problem? Myślałeś o mnie w innych kategoriach niż o Jamie, Katie, Leanne?..
Spojrzał na nią z zaskoczeniem.
- Żartujesz?.. Nawet ślizgoni myślą o czystości krwi tylko wtedy, kiedy im się przypomni. To nie ma absolutnie żadnego znaczenia. A już w ogóle nie ma nic wspólnego z tym, jakim jesteś człowiekiem.
Po za tym byłbym prawdziwym hipokrytą, gdybym oceniał cię na podstawie twojej krwi – dokończył w myślach, uśmiechając się gorzko.
- Jednak niektórzy uważają, że ma – zauważyła, głową wskazując siedzącego w przeciwnym kącie sali Snape’a.
Lupin podążył za jej wzrokiem i skrzywił się z niechęcią. Ignorując Amosa, który świecił przed nimi zębami, złowił jej spojrzenie.
- Lily, to znaczy jedynie tyle, że to z tymi ludźmi coś jest nie tak – powiedział z naciskiem – w żadnym wypadku z tobą.
Chciała coś odpowiedzieć, zrezygnowała jednak w pół słowa. Uśmiechnęła się tylko z wdzięcznością, zapisując na skrawku pergaminu najważniejsze ogłoszenia.
Gdzieś w środku, głęboko w sercu, znowu kiełkowało poczucie niesprawiedliwości, napędzające złość i oburzenie.
***
           
            Zmierzchało. Dzień powoli chylił się ku końcowi, a wraz z nim zamierało w Hogwarcie życie. Tych pierwszych kilkanaście godzin nowego semestru ewidentnie dało uczniom w kość.
Remus przeciągnął się z ulgą, przepuszczając Lily w drzwiach. Z rozmarzeniem pomyślał o wieży Gryffindoru, gdzie przed kominkiem czekała na niego Leanne. Miał to być ich pierwszy wieczór w pełni jawnie spędzony wspólnie. Było co świętować.
Towarzysząca mu przyjaciółka zatrzymała się raptownie, do tej pory pochłonięta własnymi myślami. Jak w transie spojrzała na zegarek.
- Co jest grane? – zapytał, wracając się o pół kroku- zapomniałaś czegoś?
- Nie, nie – pokręciła głową, machinalnie poprawiając pasek torby – muszę jeszcze coś załatwić. Mógłbyś przekazać Jamie, że wrócę za pół godziny?
Zmierzył ją zaskoczonym spojrzeniem, marszcząc lekko brwi. Wiedział, że coś kombinuje.
- Nie ma sprawy – rzucił po chwili wahania. W końcu to było jej życie, nie ma potrzeby się wtrącać. Kiedy będzie gotowa, sama wszystko mu wyjaśni. Albo i nie – Ale nie daj się złapać Filch’owi, dobra? No i uważaj, bo dzisiaj patrolują ślizgoni.
- Jasna sprawa – uśmiechnęła się z wdzięcznością – Dziękuję, Remus. 
W mgnieniu oka okręciła się na pięcie i zniknęła za załomem korytarza.
- Nie ma za co – westchnął chłopak. Coś mu podpowiadało, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
***
           
            Roger Bones spacerował nerwowo po klasie zaklęć, co rusz spoglądając na zegarek. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że to nocne spotkanie nie wróży niczego dobrego: sam wiedział, że to on powinien pierwszy przeprosić, wyjść z inicjatywą. Tymczasem jak ostatnia sierota nosił się z tym zamiarem tak długo, że dziewczyna go wyprzedziła.
W związku z tym miała prawo być wściekła. Zachował się jak palant.
Po raz kolejny z nadzieją zerknął na tarczę zegara, niestety czekał go zawód: od ostatniego razu minęła dopiero minuta.
Zrezygnowany przysiadł na brzegu katedry, sprawdzając zdolności życiowe bukietu bladoróżowych róż.
Kiedy zastanawiał się po raz nie wiadomo który, co powinien powiedzieć, żeby Gryfonka dobrze zrozumiała jego intencje, drzwi skrzypnęły cicho i pojawiła się w nich smukła sylwetka otulona mrokiem korytarza. W tej ciemności rude loki wyglądały jak najprawdziwsze płomienie.
- Lily! – poderwał się z miejsca, błyskawicznie chwytając kwiaty
. Planował dać je jej od razu, tak, żeby pierwsze minuty spotkania oszczędziły im pełnego zakłopotania milczenia. Okazało się jednak, że Evans bez wahania storpedowała jego plany.
Weszła do środka, powoli zamykając za sobą drzwi. Dopiero kiedy udało jej się tego dokonać w sposób bezszelestny, zaszczyciła go swoją uwagą. Wpatrując się w okazały bukiet, zdjęła z ramienia torbę i położyła ją na blacie najbliższej ławki.
- Piękne kwiaty- przyznała dosyć beznamiętnie. Czekała.
- Lill, skarbie, posłuchaj mnie.. Przepraszam cię! Wiem, że zachowałem się jak ostatni kretyn, ale to był ostatni raz, obiecuję! – podał jej róże, łowiąc spojrzenie jej zielonych oczu. Ze zdumieniem odkrył, że nie było ono złe ani obrażone – co najwyżej trochę smutne.
- Dziękuję – powiedziała, z pewnym oporem przyjmując wiązankę – Ale obawiam się, że to nie do końca na miejscu.
- Jak to? – Roger zacukał się nagle. Jego mina jasno mówiła, że nic a nic nie rozumiał – Lily, wybacz mi. Zupełnie nie wiem, co we mnie wstąpiło wtedy, w trakcie meczu. Jakby mnie coś opętało, czy coś..
-Roger, teraz ty mnie posłuchaj – przerwała mu z tą łagodną stanowczością w głosie, która była tak charakterystyczna. I tak niepokojąca – Dobrze wiem, co masz mi do powiedzenia, bo nie raz i nie dwa miałam okazję tego słuchać. I w tym właśnie tkwi problem.
Na dźwięk słowa ‘problem’ Puchon jakby oklapł. Nie odezwał się, chociaż widać było, że ma wielką ochotę podjąć przerwany wątek.
- Nie mam pojęcia, co takiego się w tobie zmieniło, ale nie potrafię tego zaakceptować – kontynuowała bezlitośnie Lily, unikając jego wzroku. Wiedziała, że pod jego pałającym, pełnym obietnic spojrzeniem mogłaby się złamać – teraz nie jesteś tą samą osobą, którą poznałam kilka miesięcy temu. Zależało mi na nas nawet bardziej, niż myślałam – zacięła się, zagryzając wargi – ale nie zamierzam tego ciągnąć za wszelką cenę. To do niczego dobrego nie prowadzi, Roger.
- Naprawdę tak myślisz? – zmniejszył dystans między nimi, ujął jej dłonie, odkładając bukiet na bok – Lily, przecież to wszystko zależy tylko od nas! Wiem, że nawaliłem, ale to naprawię. Masz moje słowo.
- Właśnie o to chodzi, Roger! O twoje słowo – uniosła wzrok, tak że zobaczył jej niebezpiecznie wilgotne oczy – od miesięcy nic, tylko obiecujesz. A potem robisz swoje. Z minuty na minutę zmieniasz się, ciągle się zmieniasz, raz uwielbiam z tobą przebywać, a za chwilę nie mogę cię słuchać!
- Wiem, ja to wszystko wiem – wyszeptał ze skruchą, gwałtownie przyciągając ją do siebie. Zanurzył nos w jej włosach, raz po raz całując ją w czoło, w czubek głowy, w skroń – Ale właśnie ci obiecałem, że to się zmieni, Lily, że to już nigdy się nie powtórzy. Naprawdę mi na tobie zależy, po prostu byłem zazdrosny.. chory z zazdrości o ciebie. Ciągle mi się wydawało, że ten pajac Potter mi cię odbierze. Wiecznie kręcił się w pobliżu, wszędzie było go pełno… Jego i tych jego koleżków…
Dziewczyna użyła całej siły woli, by wyzwolić się spod hipnotyzującego działania jego głosu, czułych pocałunków, ciepła jego ciała. Położyła obie dłonie na jego klatce piersiowej, odpychając go delikatnie. Wiedziała, że tym gestem zrani go do żywego, ale nie miała innego wyjścia.
Zgodnie z przewidywaniami, w jego oczach zobaczyła, że poczuł się dotknięty. Ale mimo tego się nie poddał, ponownie łowiąc jej dłoń.
-Tygodniami, dzień po dniu, czułem, jak cię tracę. Jak miałem reagować? Nie potrafiłem przejść nad tym do porządku dziennego, jakby nic się nie stało – stwierdził z goryczą, nie pozwalając jej odwrócić wzroku – to była nierówna walka. Nie wiedziałem nawet, jak zmieniają się wasze relację, kiedy zamyka się za wami portret Grubej Damy.
- Nie zmieniały się – zmarszczyła brwi, wyswobadzając rękę – Trzeba było mi zaufać, Roger… To nie Huncwoci ci mnie odebrali, tylko twoja wieczna podejrzliwość. Bo mi naprawdę na tobie zależało.
- Ty nie miałaś o co być zazdrosna – zauważył gorzko.
- Ja ci ufałam – sprostowała, uśmiechając się smutno – A też nie miałam okazji zobaczyć, co dzieje się w waszym pokoju wspólnym.
Zapadła krępująca cisza, kiedy wpatrywali się w siebie tak intensywnie, że to niemal bolało. Po długiej, bardzo długiej chwili Lily otrząsnęła się, przerywając to połączenie i schyliła się po torbę.
- Czyli nie zmienisz już zdania? – zapytał Bones, pod maską nonszalancji ukrywając prawdziwe uczucia.
Evans wyprostowała się i przecząco pokręciła głową, patrząc na niego przepraszająco.
- Naprawdę mi przykro, Roger – szepnęła – ale nie mogę dłużej ranić ciebie ani pozwalać krzywdzić samej siebie.
Pokiwał głową, unosząc kąciki ust w krzywym uśmiechu.
Zawahała się z ręką na klamce. W końcu podjęła decyzję i bardzo delikatnie pocałowała go w policzek. A potem wyszła.
            Nie zdążyła zrobić nawet trzech kroków, a co dopiero rozeznać się w szalejących w niej uczuciach, kiedy drzwi za jej plecami skrzypnęły przenikliwie.
- Teraz wiem, że miałaś rację– powiedział półgłosem, wyciągając w jej stronę pojedynczą różyczkę. Była drobna, subtelna i delikatna. Miejscami bardziej biała niż różowa – Cały bukiet rzeczywiście byłby nie na miejscu. Ale ta jedna jest dla ciebie.
Bez słowa przyjęła prezent. Oczy miała mokre, ale uśmiechnęła się do niego. I tak wątpiła, by w otaczającym ich półmroku mógł do dostrzec.
A jednak dostrzegł. Ostrożnie otarł pojedynczą łzę z jej policzka i założył uparty kosmyk za ucho. A potem odsunął się od niej tak szybko, że gdyby nie palący ślad w miejscu, w którym jej dotknął, pomyślałaby, że tylko jej się to przyśniło.
- Dobranoc, Lily – powiedział miękko.
- Dobranoc – szepnęła, mocniej zaciskając palce na cienkiej łodyżce.
A potem oboje odwrócili się w tym samym momencie i rozeszli się w przeciwne strony.
***
            Jamie Lewis nie należała do uczennic ponadprzeciętnie pilnych i skrupulatnych. Nie była głupia, co to, to nie. W gruncie rzeczy materiał miała znacznie lepiej opanowany, niż myślała Minerwa Mconagall – po prostu nie lubiła czynności zbędnych i głupich, a w ten właśnie sposób klasyfikowała dokładną analizę referatu Fredricha Fornestiego na temat  naturalnych ograniczeń w transmutacji ludzkiej. Szumnie nazwane wyszczególnianie i wyjaśnianie przytoczonych przez niego argumentów było po prostu przepisywaniem książki na świeży arkusz pergaminu. I bez tego potrafiłaby zastosować te prawa w praktyce.
Ziewnęła rozdzierająco, rozprostowując plecy. Niedbale odrzuciła pióro, drugą ręką zgarniając zmięte kulki pergaminu – owoce jej twórczej pasji – i wrzuciła je do kominka.
- Jak ci idzie? – zainteresowała się Leanne, podnosząc wzrok znad swojej powieści. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, plecami wsparta o Remusa.
Jamie uśmiechnęła się pod nosem. Stanowili przedziwny widok – zachowywali się naturalnie i widać było, że zdążyli się siebie nawzajem nauczyć;  po prostu dobrze czuli się w swoim towarzystwie. Nie zmieniało to faktu, że wśród przyjaciół było im trochę niezręcznie – tak długo się ukrywali, że przywyknięcie do nowych okoliczności trochę im zajmie.
Lewis pokręciła głową. Mimo że nie było dla niej nowiną, że coś pomiędzy nimi iskrzyło, stanowili nadspodziewanie dobraną parę. Oboje spokojni i nieco zamknięci w sobie, skłonni do ukrywania uczuć – a te, im bardziej uparcie skrywane, tym silniejsze. Szczerze mówiąc, Jamie i jej przenikliwe wewnętrzne oko obawiała się trochę o koleje tego związku. Wydawało jej się, że jej przyjaciółka i Lupin stworzą parę nieco zbyt dopasowaną, unormowaną, mdłą. A tu – takie zaskoczenie. Kiedy byli razem, stanowili jakby zespolenie dwóch dusz – nagle stawali się weselsi, bardziej rozmowni, skłonni do dobrotliwych kpin i słownych potyczek. Znikała gdzieś ta skłonność do usuwania się w cień, machania ręką i pozostawiania bez odzewu rzuconych rękawic przyjacielskich dyskusji. W oczach Leanne pojawiały się nagle jakieś iskierki, których nigdy wcześniej tam nie było – tego akurat Jamie była pewna. No i dopiero, kiedy zobaczyła ją z Lupinem, przekonała się, że była w błędzie. Do tej pory myślała, że skłonna do milczenia, rozmarzona Johnson potrzebuje kogoś, kto sprowadzi ją na ziemię i wciągnie do rozmowy – a okazało się, że Leanne potrzebuje nie tylko kogoś, komu będzie mogła zaufać, ale również kogoś, kto będzie umiał milczeć razem z nią.
Budujące.
- Jam?.. – Leanne patrzyła na nią zdziwiona – Jesteś z nami, czy gdzieś odpłynęłaś?
- Odpłynęłam –przytaknęła, gwałtownie otrząsając się z tych wszystkich rozmyślań – w samotny rejs po bełkocie Fornestiego. Coś mi mówi, że zaraz rozbiję się o jakiś akapit i nawet McGonagall mnie nie uratuje.
- No coś ty – Johnson prychnęła śmiechem, wsuwając zakładkę między pożółkłe stronice.
- Racja – skonstatowała Lewis, żałobnie kiwając głową – szybciej by mnie przytrzymała, żebym przypadkiem nie wypłynęła na powierzchnię.
- Nie jest aż tak źle – blondynka uśmiechnęła się pobłażliwie – to tylko książka. Przecież cię nie zje.
- No nie wiem – mruknęła sceptycznie, krytycznym okiem spoglądając na powycierane tomiszcze – Tego typu tomy nie pałają do mnie zbytnią sympatią. Zupełnie jak nauczyciele.
Leanne odłożyła swoją książkę na bok i już otwierała usta, by coś na to odpowiedzieć, gdy otworzyła się dziura pod portretem.
Drgnęły, zelektryzowane i odwróciły się w samą porę, by zobaczyć czarno – rudą smugę znikającą właśnie na spiralnych schodkach prowadzących do dormitoriów.
Przyjaciółki wymieniły porozumiewawcze spojrzenia i błyskawicznie udały się w tą samą stronę, zostawiając wszystko tak, jak stało – w tym zatopionego w lekturze Remusa, który dopiero po chwili podążył za nimi zdezorientowanym spojrzeniem.
***
            Drzwi otworzyły się akurat w momencie, kiedy Lily wyciągnęła z torby niepotrzebne podręczniki i odłożyła je na szafkę nocną. Siedziała na swoim łóżku, wyprostowana jak struna. Rude loki były bardziej potargane niż zwykle. Opadały jej prawie do pasa, wyraźnie odcinając się na tle czarnej szaty.
Leanne i Jamie wymieniły znaczące spojrzenia, siadając na wprost przyjaciółki.
- Hej – przywitała się, uśmiechając się lekko. Jednak ten uśmiech wcale nie rozproszył otaczającego ją przygnębienia, wręcz przeciwnie – jakby je podkreślił.
W skupieniu przeglądała zawartość torby. Była spokojna, wręcz nieporuszona – do tego stopnia, że prawie można by uwierzyć, że wszystko było w porządku. Prawie – gdyby nie jej ruchy:  wolniejsze i bardziej dokładne niż zwykle; gdyby nie upór, z jakim nie podnosiła wzroku. No i to wymowne milczenie.
Dwie Gryfonki znały ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, co robić w takiej sytuacji.
Należało dostosować się do Lily – również milczeć, pozwalając, by przesadna dokładność rozbiła to napięcie, w jakim się znajdowała.
I rzeczywiście – Evans odłożyła wszystkie rzeczy na przynależne im miejsce, naostrzyła pióra, zgniotła w zbite kulki wszystkie niepotrzebne papiery – i spojrzała na swoje dwie przyjaciółki. One z kolei patrzyły na bladą różę, leżącą obok niej na kołdrze.
- Zerwałam z Rogerem – westchnęła, podwijając kolana pod brodę.
- I jak się z tym czujesz? – spytała lekko Lewis, uważnie obserwując ją spod oka.
- Dobrze – odparła bez większego przekonania.
Leanne sceptycznie uniosła brwi.
- No dobrze, nienajlepiej – ustąpiła Evans, uśmiechając się krzywo – Ale nie pytajcie mnie, dlaczego. Wiem, że sama chciałam z nim zerwać. I nie żałuję. Po prostu…
- … Jesteś uczuciowa, Lill. To nic dziwnego, że tak się czujesz.. I to dobrze o tobie świadczy – Leanne uśmiechnęła się, pocieszająco ściskając ją za rękę.
- Zgadzam się z przedmówczynią - oświadczyła Jamie poważnym tonem – To, że jesteś przybita znaczy tyle, że naprawdę ci na nim zależało.. Że przykro ci, że tak się między wami popsuło.. Słowem: nie bawiłaś się jego uczuciami.
Lily wypuściła powietrze z płuc, spoglądając na nie ciężko.
Bezwładnie opadła na plecy, wzburzając idealny ład panujący na łóżku.
- To nie o to chodzi. Zastanawiam się… Czy ja przypadkiem nie dałam mu powodów do tej chorobliwej zazdrości.
Jamie parsknęła, zniesmaczona.
- Chyba żartujesz – sarknęła – Lill, jesteś wolnym człowiekiem i możesz się zadawać, z kim ci się tylko podoba. Nic mu do tego.
- No tak.. tak. Masz rację. Ja po prostu.. nie lubię czuć się winna. A on.. wmanewrował mnie w taką sytuację i… czuję się, jakbym go niesłusznie skrzywdziła.
- „Wmanewrował” to słowo klucz, wiesz? – Leanne uniosła się lekko ze swojego miejsca, szykując się do jakiejś większej przemowy. Tyle, że szybko okazało się, kto tu jest prawdziwym mistrzem elokwencji. Ściśle mówiąc: mistrzynią.
- Bo to jest po prostu dupek, Lily – oznajmiła Jamie, rozkładając ręce na boki – A ty masz dwa wyjścia: albo pogrążysz się w nauce do egzaminów i będziesz dzielić czas między nas a książki… Albo szybko znajdziesz sobie kogoś innego.
- Na Merlina, Jam, to w ogóle nie o to chodzi! – wzburzyła się Evans – Nie rób ze mnie jakiejś… niewiadomo kogo. Przecież mnie znasz.
- To też właśnie – przytaknęła jej radośnie, wyciągając zza pleców opasły tom autorstwa Fredricha Fornestiego – uważam, że nie pozostaje ci nic innego, jak pomóc mi z transmutacją!
Leanne zgromiła ją wzrokiem z bardzo zdegustowaną miną. Zanim jednak zdążyła jakoś zareagować, Lewis mrugnęła uspokajająco, zupełnie jakby trzymała jakiegoś asa w rękawie.
I faktycznie. Nie minęło trzydzieści sekund, jak Lily nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
Dobrze jest mieć przyjaciółki – pomyślała jakiś czas później, wbijając wzrok w baldachim nad łóżkiem i słuchając kojącego dźwięku skrobania piórem. To Leanne tworzyła właśnie list do brata, co jakiś czas obrzucając ją zatroskanym spojrzeniem – Z nimi u boku wszystko wydaje się jakby łatwiejsze.
***
            Jamie zeskoczyła z ostatniego schodka, myślami pozostając jeszcze w dormitorium. Zamierzała tylko zabrać swoje rzeczy i wrócić do przyjaciółek – to był jeden z tych wieczorów, które trzeba spędzić wspólnie. Po prostu tak było i już.
Zgrabnie wyminęła dwójkę przysypiających trzecioroczniaków i płynnym ruchem zgarnęła ze stolika rulon pergaminu, niedokończony esej, niedokręcony kałamarz i pióro. Wszystko to wrzuciła do torby i pochyliła się, by zabrać jeszcze powieść, w której od tygodnia zaczytywała się Leanne. I właśnie wtedy go zobaczyła.
- Peter? – zdziwiła się, odruchowo rozglądając się po opustoszałym pokoju wspólnym w poszukiwaniu pozostałych Huncwotów – Jeszcze tu siedzisz?
- Nie jestem śpiący – wyjaśnił, wzruszając lekko ramionami. Wydawał się być trochę zaskoczony tym jej nagłym zainteresowaniem jego osobą.
Gdy tak siedział bez ruchu, samotnie, bez kręcących się w pobliżu przyjaciół, bez książek i bez słodyczy wyglądał jakoś tak.. smutno. Żałośnie.
Jamie bezwiednie pokonała dzielącą ich odległość i śmiało przysiadła na sąsiednim fotelu.
- Dawno się nie widzieliśmy – zauważyła– Jak ci minęły święta?
Przez pucołowatą twarz chłopaka przemknął dziwny grymas, zanim jej odpowiedział.
- W porządku – wymamrotał, walcząc z przygnębieniem – Odwiedziła nas rodzina… Było głośno, dużo jedzenia, ciągle coś się działo… Wiesz, jak to jest.
- Właściwie to nie wiem – wypaliła Jamie z właściwą jej bezpośredniością – ale chyba mogę to sobie wyobrazić. Musiało być przyjemnie.
- Tak – odpowiedział, nagle na nowo rozedrgany –Było.
Skinęła głową, przeszywając go tym swoim deprymującym spojrzeniem. Poruszył się niespokojnie. Zawsze się jej trochę bał. Cięty język, ostry dowcip, brak skrupułów i poszanowania dla wszystkiego, czego on nie śmiał nigdy podważyć… Cóż, bał się z nią zadzierać, bo zawsze wydawało mu się, że kto jak kto, ale Jamie Lewis dobrze wie, jak naprawdę wyglądała jego sytuacja pośród przyjaciół, jak nie radzi sobie z nauką i jak prześladuje go myśl o tej jednej dziewczynie, która kompletnie nie zwracała na niego uwagi. Słowem: że wie o nim wszystko. Po prostu tego nie mówi.
- Wiesz co, pójdę już się położyć, chłopaki na mnie czekają – poderwał się nagle, patrząc jak po raz drugi zbiera swoje rzeczy.
- Jasne – uśmiechała się pogodnie, ale go to nie zmyliło. Nie spuszczała z niego wzroku, najwyraźniej starając się go rozgryźć. Dopiero po dłuższej chwili uniosła rękę w pożegnalnym geście, odwracając się w stronę drzwi prowadzących do dziewczęcych sypialni – Dobranoc, Peter.
- Dobranoc – odpowiedział. Nawet kiedy zniknęła już na spiralnych schodkach, on nadal tkwił w tym samym miejscu. Serce biło mu szybko i mocno. Chociaż logika nie pozwalała mu uwierzyć, że ona wiedziała, w jakiej sytuacji znalazła się jego rodzina…
Oczywiście przesadził. Jamie Lewis nie mogła wiedzieć o nim wszystkiego.
Ale i tak wiedziała o wiele za dużo.


* *