poniedziałek, 22 lipca 2013

20. Między słowami

Witajcie! po tej kolejnej przerwie, która wcale nie miała być taka długa, poczyniłam pewne postanowienie. Nie będę się już zarzekała co do ostatecznego terminu, w którym pojawi się notka, bo nie chcę Was okłamywać. Postaram się pisać regularnie, żeby zawsze być choćby o te pół rozdziału do przodu. Jeszcze dzisiaj zacznę pisać rozdział 21. Ze względu na to, że wyjeżdżam, opublikuję go nie wcześniej niż 18 VIII, postaram się jednak stanąć na wysokości zadania. 

Co do dzisiejszej notki – była gotowa już pod koniec czerwca, niestety utraciłam wszystko, co udało mi się zapisać. Ta złośliwość rzeczy martwych była brzemienna w skutki, ponieważ - nie wiem, czy to ja jestem dziwna, czy może wszyscy tak mają – gdy miałam po raz drugi napisać ten sam rozdział, nic mi nie wychodziło. O ile z pierwszej wersji byłam zadowolona, o tej zdanie mam niewyrobione. Nie potrafię ocenić, na ile udało mi się odbudować klimat, który chciałam uzyskać, bo kiedy przezwyciężyłam brak weny spowodowany niechęcią i irytacją, niewiele już z tej pierwszej koncepcji we mnie pozostało. 
No nic, nie będę już Was – o ile ktokolwiek tu jeszcze jest -  dłużej zanudzać. Mam nadzieję, że mimo wszystko ktoś ma jeszcze ochotę przeczytać te moje bazgrołki i w dodatku przedstawić swoje zdanie w komentarzach. Zapraszam do czytania i komentowania.
~*~

Najpierw obudził się do życia słuch – w mgliste opary snu wkradł się cichy, miarowy odgłos, jakby trzeszczenie drewna w kominku. Tyle że w dormitorium nie było kominka. Oprócz tego coś ją solidnie uwierało w prawy bok.
Wobec tych odkryć uznała, że otwarcie oczu jest rzeczą absolutnie niezbędną – niestety, nie okazało się to tak łatwe, jak się spodziewała. Głowa wydawała jej się cięższa niż zapamiętała, a impulsy nerwowe przemykały w jej ciele jakoś wolniej niż zwykle.
Odetchnęła cicho, pocierając palcem skroń, aż  końcu udało jej się unieść powieki.
Musiała minąć chwila, aż jej wzrok się przyzwyczai, smolista ciemność dookoła nie zdziwiła jej więc wcale. Problem w tym, że smolista była przez niecałą minutę – zaraz potem okazało się, że tak naprawdę jest ciemnografitowa, przetykana pojedynczymi złocistymi błyskami.
Nie zmieniając pozycji, pozwoliła swojej dłoni, by powoli penetrowała podłoże, na którym się znalazła. Trochę jak plusz, trochę jak aksamit. Po mozolnej wędrówce, która wydawała się trwać w nieskończoność, jej palce napotkały wreszcie na tą niezbadaną przeszkodę przy prawym biodrze. Było to coś dziwnego w dotyku, gładkiego, ale nie śliskiego, o nieregularnym kształcie. Sięgnęła palcami kawałek dalej, aż odnalazła jakiś nowy element – bardziej wystający niż reszta. Szybkim ruchem zacisnęła na nim palce, zdecydowana podnieść go na wysokość oczu do bardziej wnikliwej analizy, kiedy zduszone, chrapliwe prychnięcie uświadomiło jej, że złapała kogoś za nos.
Zaalarmowana, w jeden chwili poderwała się do pozycji siedzącej, podwijając nogi pod brodę. Adrenalina okazała się jednak zbyt słaba, by zrównoważyć konsekwencje tego postępku i odpowiedział jej otępiający ból głowy.
Jęknęła cicho, łapiąc się za skronie.
- Na Merlina... – powiedział dobrze znany, choć porządnie zachrypnięty głos Jamesa Pottera – Co ty wyprawiasz z moją twarzą?..
Ostrożnie odjęła palce z własnej buzi i starając się nie zmienić położenia głowy, zerknęła na niego skruszona.
- Wybacz – szepnęła z trudem, krzywiąc się. Wybrzmiało to znacznie głośniej, niż zamierzała – Myślałam, że jestem u siebie.
- Pokój wspólny – wyjaśnił niemrawo, pocierając twarz, starając się zetrzeć z niej resztki snu – Troszkę cię wczoraj zmogło. A może to było dzisiaj?.. – zastanowił się.
- Może nie jesteś najlepszą osobą.. żeby.. zadawać ci takie pytania.. – zaczęła trochę pewniej, patrząc na niego podejrzliwie – Ale.. co właściwie mi się stało?
- Mnie o to nie obwiniaj – zaznaczył, unosząc ręce na wysokości klatki piersiowej i uśmiechając się krzywo– Jak na mnie wpadłaś, było już po wszystkim. Zgaduję, że to były jakieś cztery porcyjki Ognistej, albo co najmniej dziesięć butelek kremowego piwa.
-Uch – jęknęła, opierając czoło o chłodną ścianę – Jak ja mogłam tak nisko upaść?
- Tego nie wiem – zaśmiał się cicho, jednocześnie rozglądając się dookoła. Widać było, że tej nocy spora większość Gryfonów nie sprostała forsowaniu krętych schodów do sypialni – Nie zwierzałaś mi się, po prostu osunęłaś mi się na ręce, więc przeniosłem cię tutaj. Wtedy jeszcze wszyscy się bawili, więc to było względnie spokojne miejsce. Hałas i tak ci nie przeszkadzał.
Lily zacisnęła powieki. Dawno nie czuła się tak podle.
Gdy tak siedziała nieruchomo, wsłuchując się w mowę własnego organizmu, nagle udało jej się odblokować jakieś zapomniane szufladki w mózgu – ze wspomnieniami z wczorajszego wieczoru.
- Zaraz!.. – zawołała triumfalnie, wyciągając przed siebie palec wskazujący.
- Ciiicho – syknął jakiś głos nieopodal, a czyjaś wymizerowana głowa obdarzyła ich oburzonym spojrzeniem.
- Ja się wcale nie upiłam – wyjaśniła o połowę ciszej, w odpowiedzi na pytające spojrzenie Pottera – Mi po prostu chciało się pić!
Gryfon spojrzał na nią, porządnie zdezorientowany, a widząc, jak wytrwale walczy z ogólną niedyspozycją, parsknął śmiechem.
- To faktycznie wiele wyjaśnia – zauważył kpiąco. Zaraz jednak dodał bardziej serio – Wiesz, mi też ciężko uwierzyć, że pani prefekt się nadużyła alkoholu, ale negowanie oczywistych faktów nie pomoże ci uporać się z tą sytuacją.
- Nie w tym rzecz – zapamiętale pokręciła głową, na chwilę zapominając, że nie powinna tego robić.
- A w czym?
- W tym, że ja wypiłam tylko jedno piwo kremowe, jestem tego pewna. Butelkę przyniosła mi Jamie, a ja rozmawiałam z Leanne i Peterem. Staliśmy w kącie, o tam, pomiędzy stołem a parapetem.
- Lily, po jednym piwie kremowym..
- Wiem, wiem. Daj mi dokończyć – zażądała, jak w transie przypominając sobie coraz więcej szczegółów – Rozmawialiśmy o meczu, a potem zdecydowałam, że pójdę na górę, bo nienajlepiej się czułam.
- Więc jak to się stało, że tam nie dotarłaś? – zapytał nadal sceptyczny James.
- Wydostałam się stamtąd, a Leanne i Peter szli za mną. Pamiętam, że powiedziałam Leanne, że chce mi się pić.. I jeszcze, że skończyła nam się woda w dormitorium. A wtedy.. nie pamiętam kto, jakiś chłopak.. chyba z siódmego roku.. zawołał: „Ja mam!” i podsunął mi jakąś szklankę…
- A ty jednym haustem wypiłaś to, co było w tej nieszczęsnej szklance – dokończył domyślnie Rogacz, kręcąc głową z politowaniem – Dziewczyno, powinnaś się cieszyć, że wlał tam tylko Ognistą.
Ostrożnie pokiwała głową. Wyglądała na trochę zafascynowaną tym, co udało jej się odkryć.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
- Rodzice cię nie uczyli, że nie ufa się nieznajomym, którzy oferują cukierki? – zapytał, marszcząc brwi.
- Uczyli, uczyli –odparła, podnosząc się z kanapy. Widząc jego pytające spojrzenie, wzruszyła bezradnie ramionami, uśmiechając się rozbrajająco – Wiesz.. wczoraj nie byłam do końca sobą. Chyba po prostu.. było mi już wszystko jedno.
Uśmiechnęła się do niego smutno, podziękowała za pomoc i zniknęła na spiralnych schodkach, zostawiając go samego – jedyną przytomną osobę w komnacie pełnej śpiących nastolatków.
***
            Kamienne stopnie prawie doprowadziły ją do szaleństwa – tak bardzo kręciło jej się w głowie, że zaczynała poważnie wątpić, czy kiedykolwiek uda jej się dotrzeć na właściwe piętro. Jedyna myśl, która podtrzymywała ją na duchu, to na wpół rzeczywiste wyobrażenie własnego łóżka, które było równie wygodne, jak to prawdziwe.
Z trudem zrobiła ostatnie trzy kroki i z niewysłowioną ulgą uwiesiła się na klamce, otwierając drzwi do dormitorium.
            Ostrożnie przestąpiła nad stosem książek, które zagradzały jej przejście do łazienki i wymacała w kieszeni różdżkę.
- Lumos – szepnęła, świadoma tego, że nie uda jej się po omacku dotrzeć do umywalki. Bez dwóch zdań skończyłoby się to katastrofą.
Odłożywszy różdżkę na półkę, na której trzymały kosmetyki, odkręciła kurek z zimną wodą i spryskała nią twarz, starając się trochę otrzeźwić. Chociaż ciężko było wyrzec się tej przyjemności,  w końcu uznała, że lepszego efektu już nie uzyska. Pochyliła się niżej i napiła się łapczywie, nieomal się przy tym krztusząc. Gdy już ochłonęła, złapała swój ręcznik i energicznymi ruchami wytarła buzię.
W ten oto sposób zakończywszy wieczorną toaletę, postanowiła udać się prosto do łóżka. Czuła się już lepiej – jak na osobę, która z zasady wystrzega się alkoholu, szklanka Ognistej Whiskey wypita jednym duszkiem podziałała na nią pierwszorzędnie, ale był to chyba efekt krótkotrwały. Tak jakby się nie upiła, a raczej w dość brutalny sposób zapewniła swojemu organizmowi niemiłą niespodziankę. 
Chociaż odnalezienie drogi do własnego łóżka zajęło jej więcej czasu niż zwykle, po krótkiej walce z zasłonami udało jej się w końcu zatopić w miękkiej, znajomo pachnącej pościeli. Dłuższą chwilę leżała tak, pogrążona we względnym błogostanie, wpatrując się z rozmarzeniem w baldachim. Niestety, musiał nastąpić ten moment, którym na pięknie udrapowanej, bordowej tkaninie wyświetliła się twarz Rogera w pełnej krasie, przypominając jej o wydarzeniach minionego dnia.
Zniesmaczona, zacisnęła powieki i uniosła je dopiero wtedy, gdy udało jej się – bez gwałtownych ruchów – przeturlać na lewy bok.
I nagle całe te podchody szlag trafił, bo poderwała się jak rażona piorunem. Kucając na kołdrze, z nogami zaplątanymi w prześcieradło, wielkimi oczami wpatrywała się w łóżko Leanne, na którym, według wszelkich wyliczeń, powinna znajdować się sama Leanne, jej kot Lucyfer lub oboje.
Nic bardziej mylnego.
Na łóżku Leanne wyciągnął się Remus Lupin, z rąbkiem poduszki odciśniętym na policzku i bałaganem na głowie. Zmierzwiona czupryna wyglądała trochę inaczej niż zwykle -i Lily po chwili doszła do wniosku, że miejscami włosy wydają się dłuższe, niż powinny. Dopiero zmiana punktu obserwacyjnego pozwoliła jej rozwiązać tę zagadkę - włosy Remusa Lupina nie urosły przez noc, a jedynie splątały się z jakimiś innymi, długimi puklami w miodowym odcieniu blondu. Chociaż Evans znała tylko jedną osobę o takim kolorze włosów, mimowolnie przeanalizowała dziwne ułożenie ręki chłopaka. Powędrowała wzrokiem wzdłuż ramienia, zahaczając o łokieć i przedramię, odkryte przez podwinięty rękaw koszuli, docierając wreszcie do nadgarstka. Jego właściciel spoczywał bezwładnie wśród pościeli, chowając w swojej dłoni rękę znacznie mniejszą, o drobnych, wypielęgnowanych paznokciach, która dalej ginęła w błękitnej koszuli. 
Leanne Johnson, jej najlepsza przyjaciółka, spała w najlepsze z absolutnie zrujnowaną fryzurą, zaróżowionymi policzkami i głową na ramieniu blondyna.
***
        Tego dnia śniadanie w Wielkiej Sali odbywało się w większej niż zwykle ciszy, a to ze względu na ogromne przygnębienie Krukonów i trochę tylko mniejsze Puchonów, którzy po wczorajszym meczu stracili szanse na finał, oraz ogólną niedyspozycję Gryfonów, którzy, choć rozradowani, po hucznej zabawie ciągnącej się do późnej nocy byli nie tylko porządnie niewyspani, ale również poobijani. Kiedy jest się przyzwyczajonym do komfortowych warunków,  spanie na podłodze Pokoju Wspólnego, a w najlepszym razie na kanapie, którą trzeba było dzielić z przynajmniej trzema innymi osobami, nie może zagwarantować wypoczynku na poziomie chociażby zadowalającym.
            Wobec tych oczywistych faktów nikt, jak stół długi i szeroki, nie porwał się na rozpoczęcie rozmowy, ponieważ nawet jeśli sam nie borykał się z bólem głowy, to przynajmniej jeden jego sąsiad z pewnością cierpiał za dwoje.
Jamie po raz setny w ciągu ostatnich kilku minut założyła niesforny kosmyk włosów za ucho, nie kryjąc już nawet poirytowania. Brodę oparła na dłoni, łokieć na stole i cała zamieniła się w jedno wielkie cierpienie, ponieważ bolał ją dokładnie każdy mięsień. Wypiła naprawdę niewiele, teoretycznie powinna się więc czuć dobrze – niestety, bawiła się tak wyśmienicie, że kiedy w końcu padła ze zmęczenia, zasnęła na miejscu. Pech chciał, że padła akurat na podłogę. Nie dość więc, że się poobijała, to jeszcze spędziła bite pięć godzin leżąc z kończynami powykręcanymi we wszystkie możliwe strony, policzkiem przytulonym do zimnej posadzki i różdżką wpijającą jej się w żebra.
            - Witamy, witamy – zaintonował radośnie James Potter, opadając na wolne krzesło tuż obok dziewczyny – Wyglądasz dzisiaj kwitnąco. Czyżby nieprzespana noc?
- Zabawne, zabawne, Potter – mruknęła, uśmiechając się krzywo do pozostałej trójki Huncwotów, która zmaterializowała się za jej plecami – Niestety twoje poczucie humoru jest dla mnie zbyt głębokie. Utonęłam.
- No to cię wyłowimy – zaśmiał się Remus, wyciągając zza pazuchy flakonik z rubinowym płynem i wymownie stawiając go na jej pustym talerzu.
Uniosła brwi.
- Nie mam kaca – zauważyła – Widzę, że świergolicie od rana jak słowiki po deszczu, więc pewnie działa, ale ja tego nie potrzebuję. Głowę mam mocną.
- Oj, Lewis, jakaś taka zgryźliwa jesteś dzisiaj, wiesz? – zachichotał Syriusz, pakując sobie do ust całego tosta naraz – Ae hehuchnie  nah nieh doteniasz.
- On chciał powiedzieć, że ta miksturka działa na wszystko – odezwał się niespodziewanie Peter, wlewając do czystej szklanki odrobinę soku dyniowego. Podsunął ją jej, uśmiechając się nieśmiało.
- Skoro tak mówisz – wzruszyła ramionami, dając z  wygraną. Niespodziewany występ Petera ją zdziwił. Nigdy nie zauważyła, że potrafi być taki sympatyczny. Zwyczajnie i po prostu, bez żadnego powodu i bez oglądania się na swoich przyjaciół. Mile ją zaskoczył.  Odkorkowała fiolkę i mrużąc jedno oko dolała do pomarańczowego płynu kilka potężnych kropel. Wymieszała i wypiła jednym duszkiem.
Momentalnie poczuła przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele. Towarzyszyło mu delikatne mrowienie, a chwilami nawet pieczenie – cały proces nie trwał dłużej niż wie minuty. Finalnie oblizała wargi, powoli rozprostowując plecy i rozczapierzając palce.
Pokiwała z uznaniem głową, spoglądając z podziwem na Remusa.
- Jeszcze powiesz, że sam to uwarzyłeś.
- Nawet więcej – wtrącił Black – on sam wymyślił recepturę.
- Naprawdę? – zszokowana, wybałuszyła na niego oczy.
- On przesadza – zaprzeczył Lupin, robiąc skromną minę – udoskonaliłem po prostu istniejący eliksir i wymieszałem go z jeszcze innym… To tak jakby prototyp. Sam jestem zaskoczony, że działa.
- A ja myślałam, że to tylko Lily jest na tyle pokręcona, żeby zajmować się eliksirami w czasie wolnym – wymamrotała Jamie, nadal kręcąc głową z niedowierzaniem.
- O wilku mowa – James szturchnął ją łokciem, wskazując brodą na drzwi wejściowe, w których właśnie w tej chwili stanęły obie jej przyjaciółki – Coś mi mówi, że one też chętnie zapoznają się z twoim najnowszym osiągnięciem, Lunio.
***
            Chociaż po wypiciu tajemniczego lekarstwa wymyślonego przez Remusa czuła się o niebo lepiej, nadal nie była w pełni wypoczęta. Poranek spędziła na kamiennych schodkach prowadzących do dormitorium znajdującego się nad jej własną sypialnią, wyziębiając się do cna i kilkakrotnie uderzając głową o bezlitosną  ścianę, bezskutecznie poszukując miejsca podparcia. Wszystko to po to, aby wymykający się z ich dormitorium Remus jej nie zobaczył  - a tym samym nie przekazał tej wiedzy Leanne. Lily nie miała jeszcze jasno sprecyzowanego poglądu na to, co się między nimi wydarzyło ostatnimi czasy, czy był to zwykły przypadek, czy też większa afera, która trwa od dłuższego czasu. Jakkolwiek było, uznała, że lepiej pominąć ten incydent milczeniem i poczekać, aż Leanne sama im wszystko wyjaśni, co na pewno nastąpi przy pierwszej sposobności. W końcu ufały sobie bezgranicznie.
Chociaż doszła do takich wniosków, bardzo zresztą krzepiących, wcale się pokrzepiona nie czuła. Zrozumienie tego, co nie dawało jej spokoju, kosztowało ją kilka minut głębokiej zadumy. Siedziała, bezwiednie grzebiąc widelcem w wystygłej jajecznicy, wpatrując się w kleks marmolady na toście Jamie. I właśnie wtedy, kiedy cała porcja dżemu, transportowana do ust Lewis, znalazła się na jej spodniach, ona wreszcie odgadła, co takiego ją nurtowało.
            Lily wcale nie mogła mieć pewności, że Leanne choć słowem wspomni o tym, że Remus – czy świadomie, czy też nieświadomie – wpakował się do jej łóżka, a ona sama beztrosko odpłynęła w jego objęciach. Nie dlatego, że były skłócone czy też ich przyjaźń przechodziła trudny okres- nic z tych rzeczy. Ale Evans ostatnimi czasy zrozumiała, że o pewnych sprawach mówi się trudno, zwłaszcza bliskim osobom, po prostu dlatego, że nie chce się ich martwić albo dobić, kiedy same mają problemy.
Ona przecież też przez ostatnie trzy tygodnie nie puściła pary z ust, chociaż jej relacje z Rogerem komplikowały się coraz bardziej, po tym jak błagał ją o wybaczenie po walentynkowym epizodzie. Nie docierało do niego, że nie o błaganie tu chodzi, nie o deklaracje uczuć ani kajanie się. Nie tylko nie popełnił zbrodni, on nawet nie zrobił nic złego, za to kiedy ją przepraszał, ona czuła się coraz bardziej podle. I pomimo tego z każdym dniem coraz jaśniej uświadamiała sobie, że coś jej w tym związku nie pasuje, że gdzieś tu, głęboko ukryte, tkwi ziarno goryczy, którego nie potrafi przełknąć. Ale nie wspomniała o tym ani Jamie, ani Leanne, które były święcie przekonane, że układa im się świetnie. Mając w pamięci wczorajszą kłótnię – nic bardziej odmiennego od prawdy.
Leanne mogła wychodzić dokładnie z tego samego punktu – w jej głowie mogło się teraz dziać cokolwiek, a Lily, jako jej najbliższa przyjaciółka, mogła nie mieć o tym pojęcia. 
 Zabolało. Nawet bardziej, niż mogłaby się spodziewać. W jednej chwili przez jej głowę przegalopowały dziesiątki myśli, ale to ostatnia zostawiła po sobie najtrwalszy ślad. Jeśli faktycznie się tak dzieje, jeśli zaczynają się od siebie oddalać, wyznając zasadę „nie chcę jej zawracać głowy, ona ma swoje problemy”, to niezbity dowód, że właśnie zaczynają przeistaczać się w osoby dorosłe, w dodatku według tego najprostszego, najczarniejszego scenariusza, o którym zawsze wyrażały się z pobłażaniem, jak o czymś, co nie jest dla nich żadnym zagrożeniem. Zdawszy sobie z tego sprawę, podjęła decyzję – za wszelką cenę uratuje to, co w ich przyjaźni najcenniejsze, całą jej wyjątkowość i oryginalność. Nie pozwoli głupim dorosłym dylematom zniszczyć tego, co budowały przez tyle lat. Dobrze, że zorientowała się w porę. Jeszcze kilka miesięcy, i mogłoby być za późno na przeciwdziałanie, bo wszystkie niewypowiedziane kwestie, uniki, utworzyłyby między nimi mur nie do przebycia. A ona z całego serca wierzyła, że taka przyjaźń, jaka przez ponad pięć lat była ich udziałem, ma całkowite szanse przetrwać do późnej starości. Trzeba tylko o nią dbać.
***
Sowia poczta była tego ranka mało liczna – w końcu już nazajutrz rozpoczynała się przerwa świąteczna i większość uczniów Hogwartu miała udać się z wizytą do domów, aby spędzić Wielkanoc wspólnie z rodziną. Niewykluczone, że Lily Evans była jedyną osobą, która spodziewała się listu. I, można by rzec, nie zawiodła się. Kiedy Philippa dostojnie wylądowała tuż przed nią, spokojnie przełknęła to, co miała w ustach, otarła palce o papierową serwetkę i dopiero wtedy zabrała się do rozplątywania sznurka, którym przywiązana była koperta. Kontrolnie zerknęła na nazwisko nadawcy, po to tylko, aby położyć ją obok talerza. Z wspólnego półmiska wyłowiła kawałek pieczywa, pieczołowicie go pokruszyła i wysypała sobie na rękę. W czasie kiedy Philippa się pożywiała, ona bębniła palcami w drewniany blat stołu. W końcu poklepała ptaka po dziobie i pozwoliła jej odlecieć do sowiarnii. Odprowadziła ja wzrokiem, a kiedy zniknęła za framugą, od razu powróciła do przerwanej czynności, dalej maltretując zimną już jajecznicę.  
Jamie i Leanne wymieniły znaczące spojrzenia, widząc, że wykazuje kompletną obojętność w stosunku do listu.
- Nie zamierzasz tego przeczytać? – zagaiła Lewis, niby to niezobowiązująco. Trzymanym w dłoni tostem wymownie wskazywała śnieżnobiałą kopertę.
- Później – uśmiechnęła się lekko, jednocześnie wzruszając ramionami – To od mamy.
- Zwykle sprawdzasz korespondencję przy śniadaniu – zauważyła Leanne, ze skupieniem obserwując jej twarz.
Lily speszyła się lekko, wbijając wzrok w stół nauczycielski. Minęło dobrych kilkadziesiąt sekund, zanim znowu obróciła głowę w kierunku przyjaciółek, najwyraźniej spodziewając się z ich strony kapitulacji. Widząc wpatrzone w siebie dwie pary oczu, wreszcie dała za wygraną z jajecznicą. Złożyła sztućce, z piskiem odsunęła od siebie talerz i skrzyżowała ręce na piersi, przygotowując się na każdy atak, werbalny czy też nie.
- No dobrze – zaczęła stanowczym, ale spokojnym tonem – tak, napisałam jej w końcu, że nie przyjadę na święta, a to jest właśnie odpowiedź. Wiem, że na pewno było jej przykro, więc nie śpieszy mi się specjalnie, żeby to czytać. Zadowolone?
- Nie – odparły zgodnie obie Gryfonki, a Jamie groźnie zmarszczyła brwi.
- Nie pojmuję, czemu pozwalasz sobą do tego stopnia manipulować, Lill. Jedno słowo Petunii spowodowało, że zamierzasz zostać w zamku? Sama? Leanne jedzie do domu, ja jadę do Londynu. Na twoim miejscu chciałabym zrobić jej na złość. W końcu masz takie samo prawo, żeby przebywać w rodzinnym domu, jak ona. A mogę się założyć, że to za tobą rodzice bardziej się stęsknili, skoro ją mają na co dzień.
Evans wzruszyła lekko ramionami, tym samym dając do zrozumienia, że chociaż nie mogą pojąć motywów, którymi się kierowała, decyzja została podjęta i nawet gdyby chciała, już za późno, żeby to zmienić.
- Ale Lily – jęknęła Leanne, z przejęcia błyskając oczami na prawo i lewo – Wiem, że to jest twoja siostra, ale to jest naprawdę okropne z jej strony, że cię tak potraktowała.
- Petunia jest specyficzna – przyznała dziewczyna, nadal twardo obstając przy swoim – Ale to naprawdę nie ma aż takiego znaczenia. Nadrobię sobie w wakacje.
- W takim razie musisz nam ustąpić pod innym względem – zapowiedziała Leanne, niespodziewanie stanowczo.
- Jakim niby?
- Skoro nie jedziesz do siebie, to jedziesz ze mną.
Evans przewróciła oczami, już otwierając usta, by zaoponować, ale od razu przerwała jej Jamie.
- Leanne bardzo chciała, żebyśmy poznały jej macochę, zapomniałaś? Rozmawiałyśmy z jej ojcem i z Mattem i oboje oświadczyli, że bez gadania masz się pakować do pociągu i przyjeżdżać. Ja pobędę trochę z ciotką, a potem też może do was przyjadę.
- Dokładnie –rozpromieniła się Leanne – Będzie też Lisa, dziewczyna Matta. Jest naprawdę świetna, myślę, że się polubicie. I nic nawet nie mów o robieniu kłopotu, bo to jest absolutnie żaden problem. Wręcz przeciwnie, tata i Matt za tobą przepadają, przecież wiesz.
- Ale… - jęknęła Lily, usilnie starając się wtrącić swoje trzy grosze. Oczywiście się nie udało.
- Nie ma żadnego ale, Lill – ucięła Jamie – nie zostawimy cię tu samej. Jak będzie trzeba, to wniesiemy cię do pociągu siłą.
Evans chciała coś jeszcze powiedzieć, ale jakiś złowieszczy błysk, który dostrzegła w oczach swoich przyjaciółek podpowiedział jej, że lepiej siedzieć cicho, szczególnie jeśli chciała wypełnić swoje wcześniejsze postanowienie. 
***
Maleńki peron w Hogsmeade był trochę tylko mniej zatłoczony niż zwykle, ale budził skojarzenia co najmniej nieprzyjemne. Wrażenie grozy towarzyszące małej, nieco zapuszczonej stacyjce potęgował kłębiący się wszędzie dym, który wyrzucała z siebie lokomotywa, jej niski, przenikliwy świst, rozdzierające miauczenie kotów, których nie było widać w morzu nóg i pojawiające się znienacka głowy pozbawione tułowi, wykrzykujące jakieś imię i zaraz na powrót ginące w mglistych oparach. Wszystko to, jeśli nie przerażające, było przynajmniej przejmujące.
            Lily westchnęła ciężko, mocniej zaciskając palce na uchwycie klatki Philippy. Sówce najwyraźniej wcale nie podobała się otaczająca je aura, bo wierzgała jak nigdy, próbując wydostać się na zewnątrz.
- No już, już, spokojnie – spróbowała ją uciszyć, ponownie rzucając na kufer zaklęcie transportujące – Zaraz wsiądziemy do pociągu i dam ci święty spokój.
Chociaż Evans nie pomyślałaby, że siła argumentu – albo jakakolwiek siła - może przekonać jej podopieczną do zmiany zdania, ptak, o dziwo, wyraźnie spotulniał, umożliwiając jej dalsze przedzieranie się w kierunku wejścia. 
Wcale się nie dziwię temu biednemu stworzeniu – przyznała w duchu dziewczyna, przytrzymując się kantu drzwi.  Odłażąca, czerwona farba, która już dawno powinna zostać pokryta kolejną warstwą, przylepiła jej się do wnętrza dłoni – Sama chciałabym zostać w Hogwarcie równie mocno.
***
            Światło w przedziale to zapalało się, to gasło, migało neurotycznie, jakby specjalnie podkreślając grozę sinego, zasnutego ciężkimi chmurami nieba na zewnątrz.
Panował ten rodzaj ciszy, na który składało się mnóstwo odgłosów, na istnienie których do tej pory nie zwracało się uwagi. Stukot pociągu wydobywał z nicości metaliczną obecność szyn, podłoga na korytarzu skrzypiała pod naciskiem młodych, nierozważnych stóp; rączka niewielkiego okienka, opuszczonego do połowy, brzęczała na każdym wiadukcie, po suficie leniwie stąpała mucha, wydając obrzydliwe, mlaszczące odgłosy. Niegdyś przeciążona półka bagażowa trzeszczała rozpaczliwie, wytrwale zmagając się z ciężarem nałożonym na jej barki.
Leanne obserwowała podrygujący na niej kufer. Zastanawiała się, kiedy półka się podda. Jamie uniosła głowę znad gazety. Od wilgoci jej jasne włosy poskręcały się w drobne loczki, stając się jeszcze trudniejsze do ujarzmienia niż zwykle. Krytycznym okiem oceniła heroiczny trud, jaki półka włożyła w to, aby się nie złamać.
- Lennie, zdejmiesz ten kufer? Ja musiałabym się najpierw na niej uwiesić, żeby go dosięgnąć, a wtedy już na pewno spadłaby na głowę następnej osobie, która chciałaby tam coś wpakować.
Blndynka pokiwała głową, podnosząc się z miejsca. Dokładnie w tym momencie pociągiem zatrzęsło, Leanne zarzuciło w poprzek przedziału, a nieszczęsna półka wydała dramatyczny, finalny jęk towarzyszący zwykle konającemu i zapadła się dokładnie w połowie długości. Wielki kufer Jamie z metalowymi okuciami z hukiem spadł na ziemię, ujawniając przy okazji nieco ze swej zawartości.
Leanne odczekała chwilę, żeby się upewnić, że był to pojedynczy wybryk motorniczego, który już się nie powtórzy i zaczęła zbierać te kilka książek i koszulek, które wypały na podłogę. Jamie natomiast ukucnęła przy swoim bagażu, wrzuciła do środka brakujące elementy i z powrotem go zatrzasnęła, jednocześnie pieczętując zaklęciem. Wtaszczyła go w kąt pod oknem, używając do tego celu obu nóg i prawej ręki.
- Reparo – mruknęła Lily, która wyglądała, jakby dopiero co się obudziła. Wyciągnięta na trzech siedzeniach chyba faktycznie ucięła sobie krótką drzemkę.
Przetarła oczy, różdżką cały czas celując w migoczącą i świszczącą półkę, której deski wyginały się na powrót w dobrą stronę, a zagubione w kątach drzazgi odnajdywały swoje miejsce w szczelinach. Trwało to niedużej niż minutę, aż cały proces się zakończył, gwałtownie ucinając jasną poświatę.
Lily schowała różdżkę do kieszeni, opierając skroń o metalową ramę okna. Do stukotu pociągu i trzeszczenia drewnianej konstrukcji przedziału dołączył powoli szelest przewracanych przez Jamie stron, po chwili wszechogarniającą ciszę zasilił również miarowy oddech Leanne, której powieki ciężko opadły. Philippa chrapała cicho, ale śniło jej się chyba coś złego, bo co jakiś czas gwałtownie się ruszała, trącając pazurami zapomniane okruchy sowich przysmaków wyściełające jej klatkę.
Lekki podmuch wiatru poruszył jej włosami, łaskocząc ją w nos; Lily prychnęła cicho. Uciekający krajobraz za oknem zafalował na moment, światło po raz kolejny zamigotało. Hogwart zniknął już bezpowrotnie na horyzoncie wraz z cała zawartością i wszystkimi mieszkańcami, a Lily miała nieodparte wrażenie, że ma to nie tylko znaczenie symboliczne. Jeśli pewnych spraw nie rozwiąże się od razu, wiadomo, że nie rozwiąże się ich w ogóle. Tym bardziej z londyńskiego mieszkania Leanne.
***
Lily postawiła na ziemi kufer i klatkę z Philippą, podczas gdy czerwona lokomotywa za jej plecami wydała właśnie ostatnie tchnienie. Kiedy podniosła głowę do góry, okazało się, że chmury wiszące nad Londynem wyglądały jeszcze groźniej niż te wiszące nad Hogsmead – o  ile to w ogóle było możliwe. W duszy zaczęła kibicować Jamie, która oddaliła się już w kierunku stacji metra, aby udało jej się tam dotrzeć, zanim nastąpi oberwanie chmury.
Kiedy tak stała, zupełnie naturalnie chciała skierować się ku barierce, aby wydostać się do mugolskiej części dworca King’s Cross, w której to zwykle czkali na nią rodzice. Kiedy Leanne zaczęła ciągnąć ją za łokieć, w pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje. Dopiero widok pana Johnsona, w szarym płaszczu, kapeluszu i z gazetą po pachą, rozglądającego się w poszukiwaniu córki i jej przyjaciółki, dał jej do myślenia.
Gdy już jechali jedną z najbardziej zatłoczonych arterii Londynu, rozmawiając o hogwarckich profesorach, zwyczajach wielkanocnych – jak to zależą od rodziny – i o poniedziałkowej kolacji, na którą koniecznie ma zaprosić rodziców, Lily zdała sobie sprawę, jak trudno będzie jej utrzymać swoją nieobecność w Hogwarcie w tajemnicy. Pomimo pełnego otuchy uśmiechu Leanne, doprawionego trochę poczuciem winy, bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, że gdyby ten jej świąteczny wypad wyszedł na jaw, sprawiłaby swoim rodzicom dwakroć większą przykrość, niż gdyby po prostu oznajmiła, że zostaje w zamku.
***
            Podziemna stacja metra ani trochę nie przypadła jej do gustu. Błyszczące jak lustro posadzki, imitujące marmur poręcze schodów, rozkłady jazdy w złoconych ramach – to wszystko podobałoby się wielbicielom burżuazji, takim jak, nie przymierzając, jej rodzice, ale nie samej Jamie. To miejsce było bardzo zadbane, bardzo zautomatyzowane i bardzo przedobrzone.
Miała szczęście. Kiedy zeskoczyła z ostatniego stopnia i przeszła przez bramkę elektroniczną, uprzednio kasując bilet, kolejka akurat nadjechała. Zdecydowanym krokiem podeszła do samej krawędzi peronu, ignorując przerażone spojrzenia otaczających ją starszych pań. Ze stoickim spokojem odczekała, aż pociąg przejedzie niecałe dziesięć centymetrów przed jej nosem. Przez ramię miała przełożoną zwykłą, mugolską torbę podróżną, w którą przetransmutowała własny kufer. Niestety, zmienił się tylko wygląd, natomiast waga pozostała bez zmian.
Kolejka zatrzymała się z głośnym świstem otwieranych automatycznie drzwi. Zanim znudzony głos płynący z głośników zdołał wyartykułować do końca nazwę stacji, Jamie już była w środku, zajmując pojedyncze miejsce naprzeciwko wejścia. Nie bez ulgi oparła swój bagaż na podłodze, odciążając ramię. Drzwi zamknęły się, rozległ się alarmujący dźwięk i pociąg pognał do przodu z prędkością, która wciskała w fotel. Było tłoczno, duszno i nieprzyjemnie, śmierdziało gumą lub czymś w tym rodzaju, a głos zapowiadający kolejne przystanki był piskliwy i nieprzyjemnie wibrował w uszach.
Jamie uśmiechnęła się do siebie. Chociaż do tej pory każdą podróż z dworca King’s Cross pokonywała w lśniącym, czarnym samochodzie z prywatnym kierowcą zatrudnionym przez jej ojca do poruszania się po świecie mugoli, Johnem, który już na peronie 9. przejmował od niej ciężkie bagaże, a w trakcie jazdy starał się nawet nawiązać konwersację – to ta, odbyta mugolskim środkiem transportu publicznego, zatłoczonym i dawno nie odświeżanym była zdecydowanie najlepsza. Pierwszy raz wracała z Hogwartu, by spędzić jakiś czas z członkiem jej własnej rodziny, który sam ją zaprosił i najwyraźniej przejawiał choćby śladowe zainteresowanie jej osobą, chociaż nie był jej rodzicem.
Albo może właśnie dlatego.
***

            Ledwie zamknęły się za nimi drzwi, Lily już wiedziała, że wiele się w tym domu zmieniło od czasu jej ostatniej wizyty. W dodatku nie było to głównie zmiany materialne – chociaż świeżo wypastowany parkiet, świeże kwiaty w wazonie i posegregowana na komódce poczta rzucały się w oczy – dużo istotniejsze okazały się te mniej namacalne przemiany.  Jak zahipnotyzowana patrzyła na ojca Leanne, który z uśmiechem słuchał nadlatującego z kuchni szczękania talerzy i szumu płynącej z kranu wody, strzepując jednocześnie kapelusz i odwieszając płaszcz na odpowiedni haczyk. Nigdy wcześniej nie miała okazji oglądać go tak swobodnego i wyraźnie zadowolonego z powrotu do domu – do tej pory chodził wiecznie zmęczony, trochę przybity i zniechęcony, traktując go wyłącznie jak cztery przypadkowe ściany. Lily zawsze, gdy go widywała, myślała o tym, jak samotne musi być jego życie, kiedy dwójka dzieci przebywa w szkole przez dziesięć miesięcy albo potem, kiedy starszy syn rozpoczął dorosłe życie i przeniósł się na stałe do małej kawalerki bliżej centrum. Teraz chyba się to wreszcie zmieniło.
- Julie, jesteśmy!
- Lecę już, lecę! – głos, który sformułował tą odpowiedź, brzmiał bardzo sympatycznie. To był taki niski, ciepły alt podszyty poczuciem humoru. Zaraz potem rozległ się stuk odstawianego garnka i buczenie w rurach ustało.
Lily zauważyła kątem oka, że Leanne ledwie dostrzegalnie się spięła. Stała odwrócona twarzą do ściany, majstrując coś przy kieszeni kurtki, ale linia ramion i żuchwy zdradzała, że uważnie nasłuchuje. Widząc to, w Lily pierwszy raz zrodziło się podejrzenie, że za tym zaproszeniem jej na Wielkanoc, oprócz chęci powstrzymania jej przed autodestrukcyjną samotnością, kryło się coś jeszcze. Na przykład to, że przyjaciółka po prostu jej tu potrzebowała.
              Jakby w odpowiedzi na jej rozmyślania rozległy się lekkie kroki i macocha Leanne – bo to przecież musiała być ona- stanęła w drzwiach. Na ułamek sekundy zapadła wymowna cisza, którą Evans natychmiast przerwała.
- Dobry wieczór, pani Johnson. Jestem Lily. Lily Evans, przyjaciółka Leanne – wypaliła, zastanawiając się, czy nie zostanie to odebrane jako brak dobrego wychowania. Pełne wdzięczności spojrzenie pana domu i uroczy uśmiech kobiety od razu pozbawiły ją jednak wątpliwości.
- Witaj, kochanie, bardzo miło cię poznać. Mam na imię Juliette.
- Bardzo dziękuję zaproszenie. Mam nadzieję, że nie sprawię państwu wielkiego kłopotu…
- Ale jakiego kłopotu, Lily! – wtrącił się pan Johnson nieomal ze zgrozą, machając różdżką w stronę ich kufrów, które znikły z cichym pyknięciem. Z dużą dozą prawdopodobieństwa tej samej chwili zmaterializowały się na podłodze sypialni jego córki – jest nam wszystkim bardzo miło, że przyjechałaś.
- Leanne, skarbie, kolacja będzie za piętnaście minut, dobrze? Mam nadzieję, że jesteście głodne, bo naszykowałam całe mnóstwo jedzenia.

Leanne odwróciła się wreszcie w jej stronę, zostawiając w końcu w spokoju kolejne części odzienia wierzchniego. Chociaż odezwała się bardzo uprzejmie, wyraz twarzy miała nieprzenikniony.
- Pewnie, dziękuję. Myślę, że cię nie zawiedziemy, bo bufet świecił dzisiaj pustkami.
W oczach kobiety coś się zmieniło, widocznie pozbyła się kolejnej porcji napięcia, które do tej pory starannie ukrywała.
              - Jest całkiem ładna – pomyślała Lily, obserwując je z wysokości pierwszego stopnia.
Nietrudno było dostrzec kontrast pomiędzy nią a matką Leanne. Z Juliette wprost biło ciepło i pogoda ducha, a jednocześnie miała w sobie coś, co nie pozwalało odbierać jej jako osoby naiwnej. Była bystra, bystra i ładna z tymi naturalnymi, brązowymi lokami założonymi za uszy, w których z kolei dyskretnie połyskiwały perełki. Była dosyć pulchna, miała pełną twarz z dołeczkami w policzkach i lekko zadarty nos. Sprawiała wrażenie bardzo normalnej. Tak normalnej, że niemożliwym było nieporównywanie jej do Judith Johnson, nowoczesnej, wyzwolonej artystce o bardzo wyrazistej, wręcz przytłaczającej urodzie i niewiarygodnie szczupłej sylwetce. Gdy obserwowało się Juliette, jak ze stoickim spokojem opiera się biodrem o kuchenną framugę, w błękitnym fartuszku i twarzą jeszcze zarumienioną od pieczenia, chaotyczna, neurotyczna i bezkompromisowa osobowość jej poprzedniczki wydawała się tak rzeczywista, że prawie można jej było dotknąć.
            Obserwując emocje, które odbijały się w tym momencie na twarzy Leanne, Lily wreszcie zrozumiała, dlaczego tak ciężko jej było ją zaakceptować. Bynajmniej nie dlatego, że nie chciała, aby jej ojciec odnalazł wreszcie szczęście z inną kobietą u boku, w dodatku posiadającą cały zestaw zalet charakterystycznych dla żony i matki, których Judith Johnson nigdy nie posiadała. Problemem było to, że pojawienie się w domu drugiej kobiety wydobyło na światło dzienne to, co Leanne z czasem nauczyła się ignorować – dojmującą nieobecność tej pierwszej.
- Em, Julie… - dziewczyna zatrzymała ją już w połowie drogi do salonu. Ich spojrzenia spotkały się i przez chwilę obecne między nimi napięcie stało się bardziej widoczne – Dobrze cię widzieć.
Po zmianie, jaka nastąpiła na twarzy Juliette można było wywnioskować, że to jedno stwierdzenie ceni sobie bardziej niż najbardziej wylewne  powitanie. Nie było wyrazem kurtuazji, tylko akceptacji.
No i było szczere.
***
            Jeszcze zanim Jamie przekroczyła progi domu należącego do Terrace Lewis, siostry jej ojca, podjęła ważna decyzję: jeśli nie złapie z ciotka wspólnego języka, od razu następnego dnia wróci do Hogwartu. To było takie jej zabezpieczenie, aleszybko okazało się, że wcale nie musi z niego korzystać.
Ostatni raz widziała ciotkę ponad dwa lata temu. Okazała się być starsza, niż zapamiętała – mogła mieć jakieś trzydzieści sześć, siedem lat. Miała bardzo jasne włosy, tak jak Jamie, ale była od niej znacznie wyższa. Tak po prawdzie, zawdzięczała to głównie wysokim obcasom. Już na pierwszy rzut oka Jamie przekonała się, że kobieta bardzo różni się od jej matki. Ta ostatnia z pewnością dostałaby zawału, gdyby miała okazję oglądać elegancką bluzkę z kremowego jedwabiu założoną do obcisłych, trochę już poprzecieranych dżinsów i czarnej marynarki, której rękawy szwagierka podwinęła aż do łokcia.
            Oprócz rażącej niedbałości w kwestii ubioru, ciotka prezentowała również kilka innych cech, które dla ludzi pokroju Kirsten Lewis były odstręczające. Przede wszystkim była bardzo bezpośrednia – już na wstępie oznajmiła Jamie, że nie życzy sobie tytułowania jej w żaden inny sposób niż „Terrie”. Ponadto nie dbała o zachowywanie pozorów, tak więc obyło się bez rozczulającego powitania przy kolacji. Była kobietą sukcesu, żyła szybko i nie poświęcała większej uwagi temu, jak wygląda jej dom.  Raz w tygodniu przychodziła stara gosposia, którą zatrudnili jej rodzice, aby trochę go ogarnąć. Jednak odkąd to Terrace odziedziczyła posiadłość rodową Lewisów, ta wyraźnie podupadła. Kobieta odprawiła skrzaty domowe, twierdząc, że woli żyć z cienką warstwą kurzu na sprzętach niż przykładać rękę do wyzyskiwania magicznych stworzeń.
Sama gotowała – gdy jej się nie chciało, po prostu jadła na mieście – i od czasu do czasu sprzątała, chociaż to ostatnie raczej rzadko.
            Kiedy Jamie wybrała już sobie pokój i ulokowała tam swoje rzeczy, ciotka gestem zaprosiła ją do dużej, kwadratowej kuchni. Zamiast jednak poprosić ją do stołu, notabene zasłanego grubą warstwą gazet i dokumentów, z rozbrajającą szczerością oznajmiła, że musi jej  pomóc przy przygotowywaniu kolacji, ponieważ ona oczywiście nie zdążyła.
Jakąś godzinę później, kiedy usadowiły się w końcu przy stole, talerze z naleśnikami kładąc bezpośrednio na zaścielających go papierach, gdzieś w środku Jamie pojawiło się poczucie głębokiego zadowolenia. Siedziała po turecku, bez pośpiechu pogryzając naleśniki, spowita chmurą dymu papierosowego wydobywającym się z ust ciotki. Przy stłumionych dźwiękach muzyki jazzowej płynącej gdzieś z głębi korytarza rozmawiały o różnych sprawach, generalnie małej wagi, jak to przy pierwszym spotkaniu, i wymieniały się łyżeczką, którą rozprowadzały na cieście konfiturę, ponieważ żadnej z nich nie chciało się wstać po drugą.
Było przyjemnie, swobodnie. Nikt nie zwracał uwagi na etykietę.
Ale najdziwniejsze było chyba wrażenie rozmowy – w rodzinnym domu było to doprawdy rzadkie. Jak już się do siebie odzywali, to zazwyczaj w formie kłótni.
Z pewnością nie bez przyczyny między nią a rodzicami Jamie panował taki chłód.  Dziewczyna sama przekonała się, że taki wyznacznik działa naprawdę bez pudła.
W końcu wróg twojego wroga jest twoim przyjacielem, prawda?


*  *