Bank
Gringotta, jak powszechnie wiadomo, uchodzi za jeden z najwspanialszych
budynków świata czarodziejskiego i jest nieomal przedmiotem dumy narodowej –
szczególnie wśród wyznawców kultury pieniądza. Trzeba przyznać, że swoją
świetność zawdzięcza w znacznym stopniu goblinom, które sprawują nad nim pieczę
od niepamiętnych już czasów. Niewykluczone, że gdyby to ludzie zabrali się do
pilnowania zgromadzonych w podziemiach skarbów, wszystko potoczyłoby się
inaczej. Gobliny, chociaż uchodzą za stworzenia wyjątkowo wredne, są również
wybitnie skrupulatne – niełatwo byłoby znaleźć wśród czarodziejów pracowników,
na których bez wahania można polegać. Ponadto, nie da się ukryć: wielu klientów
nie byłoby zachwyconych, oddając swój majątek na łaskę i niełaskę
przedstawicieli własnego gatunku. Taka już natura ludzka, jeśli rozchodzi się o
pieniądze: najłatwiej jest być podejrzliwym.
Skoro oddaliśmy już sprawiedliwość dziejową goblinom, możemy zogniskować uwagę
po drugiej stronie medalu – pomimo zapalczywych protestów obrońców magicznych
stworzeń, nie sposób zaprzeczyć, że są to istoty niesamowicie wyrachowane,
inteligentne, cwane i obłudne. Jednym słowem: prawdziwie antypatyczne. I choć
nikt nie zamierza odmawiać im ich zasług – cóż, nie oszukujmy się. Wizyty w
banku Gringotta byłyby znacznie przyjemniejsze, gdyby nie konieczność
współpracy z chodzącymi kombinacjami jawnej nienawiści i tajonej zazdrości do
wszelkich posiadaczy różdżek, nawet tych czystej krwi.
Jamie Lewis niecierpliwie zabębniła palcami w mahoniową ladę, pod osłoną której
wyjątkowo wredny goblin obmacywał jej różdżkę już dobry kwadrans. Chrząknęła
wymownie, spoglądając na zegarek.
-
Chciałabym stąd wyjść przed północą – zapowiedziała – Chyba już udało ci się
ustalić, że nie ulepiłam sobie repliki z żelków, żeby podszyć się pod samą
siebie?
Goblin
rzucił jej mordercze spojrzenie, jednocześnie kłaniając się nisko. Podał jej
różdżkę.
-Wszystko
się zgadza – zaskrzeczał – Jeśli zamierza pani odwiedzić rodzinną skrytkę, musi
pani okazać autentyczny klucz i pisemne upoważnienie podpisane przez pana
Ruperta Raynolda Lewisa.
-
Nie, chcę odbyć konsultację z osobą odpowiedzialną za umowę zawartą z moimi
rodzicami. Tą dotyczącą podziału majątku – wypaliła bez zmrużenia oka,
rozprostowując świstek pergaminu, który miała w kieszeni – Jeśli się nie mylę,
był to jeden z waszych przedstawicieli z działu kontaktów bezpośrednich,
nazwiskiem Carter.
Wyraz
twarzy goblina pozostał nieporuszony, podczas gdy dłonie przekładały dokumenty
aż furczało. Znalezienie odpowiedniego rulonu zajęło mu dobre pięć minut, ale
efekt tych poszukiwań był jak najbardziej satysfakcjonujący.
-
Potwierdzam, był to pan Ronald Carter, doradca do spraw notarialnych i
magicznych funduszy ubezpieczeniowych. Zaraz poinformuję go, że go pani
oczekuje, panno Lewis.
-
Świetnie – skwitowała, wciskając pergamin z powrotem do sakiewki, a różdżkę
chowając do kieszeni. Wszystko szło lepiej niż się spodziewała.
***
- Panna Jasmine Anabelle Gertrude Lewis, czy mam rację? – Ronald Carter
uśmiechnął się profesjonalnie, demonstrując idealne uzębienie. Okazał się być
niskim, chudym blondynem, wciśniętym po szyję w nienagannie gładką szatę.
Jamie
skrzywiła się nieznacznie, słysząc to.
- Niestety tak – skinęła głową, podając mu różdżkę. Znajdowali się już nie w
głównym hallu, a w niewielkim gabinecie dla najważniejszych klientów. Jeden
rzut oka na butelkowozielone ściany, ciemne meble wytłaczane skórą oraz
pozłacane klamki i Jamie już wiedziała, dlaczego jej ojciec życzył sobie być
przyjmowany akurat tutaj.
- W
porządku, panno Lewis, oto pani różdżka – po raz kolejny błysnął zębami,
formując z dłoni piramidkę – a więc co mogę dla pani zrobić?
- Za
sześć tygodni skończę siedemnaście lat – wyjaśniła – W związku z tym chciałabym
zapoznać się z moją sytuacją po osiągnięciu pełnoletniości. Wiem, że moi
rodzice zostawili u państwa pewne rozporządzenia w tej kwestii.
-
Oczywiście, ma pani rację – z kupki po swojej prawej stronie wziął szmaragdową
teczkę opatrzoną jakimś dziwnym szlaczkiem. Dłuższą chwilę zajęło Jamie
odcyfrowanie eleganckiego pisma pełnego niepotrzebnych ozdobników.
Rupert
Raynold Lewis i Kirsten Pernelle Lewis
W czasie
gdy ona kręciła z dezaprobatą głową nad uwielbieniem do przesady
zaprezentowanym przez własnych rodziców, mężczyzna rozkładał przed nią te
spośród dokumentów, które traktowały o niej. Gdy wybrał najważniejsze,
przeczytawszy je pobieżnie ujął w dłoń niezaostrzone pióro.
-
Sytuacja przedstawia się następująco, panno Lewis – zaczął, wskazując tępą
końcówką jeden z początkowych akapitów – W dniu siedemnastych urodzin zarówno
pani, jak i pani siostra - oczywiście w stosownym czasie – otrzymają możliwość
pobierania z rodzinnego skarbca równowartość maksymalnie dwudziestu galeonów
miesięcznie. Po osiągnięciu tego limitu, aby dalej korzystać ze zgromadzonych
tam środków, potrzebne będzie upoważnienie ojca, dokładnie tak jak w tej
chwili.
-
Rozumiem – przytaknęła Jamie, przeanalizowawszy jego słowa – mowa tu o
możliwościach. A czy gdzieś tu wspominają o jakimś majątku, który należy do
mnie już w tej chwili, a jedynie nie mogę z niego korzystać?
- Trafiła
pani w dziesiątkę. Załączono kopię testamentu pani Arabelli McDonald, pańskiej
prababki, z tego, co widzę. Świętej pamięci pani McDonald zapisała pani w
spadku dziesięć tysięcy galeonów już przed piętnastu laty z adnotacją, że
otrzyma pani prawo do zarządzania majątkiem w dniu siedemnastych urodzin.
- Rozumiem, że klucz do tego skarbca będę mogła odebrać osobiście dopiero za
sześć tygodni, ale czy już dzisiaj możemy przepisać skrytkę mojej babci na moje
nazwisko? O ile się orientuję, zaoszczędzi mi to dodatkowej procedury
potwierdzającej tożsamość.
- Znowu
ma pani rację – Ronald Carter uśmiechnął się do niej po raz kolejny, tym razem
jednak był to uśmiech nie tyle efektowny, co po prostu sympatyczny – Będzie to
pewne nadużycie z mojej strony, jednak już teraz sporządzę taki dokument. Pani
złoży pod nim podpis, a całość zostanie opatrzona moją notatką, dzięki czemu
automatycznie wejdzie w życie z chwilą ukończenia przez panią siedemnastu lat.
Czy takie rozwiązanie pani odpowiada?
-
Oczywiście – Jamie uśmiechnęła się, z zastanowieniem wpatrując się w świeżo
rozwinięty pergamin – A czy takie odroczenie w czasie można by zastosować w
jeszcze jednej, drobnej kwestii?
-
Wszystko zależy od jej natury – powiedział ostrożnie Carter, poprawiając
zjeżdżające z nosa okulary. Ręka trzymająca pióro znieruchomiała w oczekiwaniu
na jej słowa.
-
Chciałbym zrzec się tych dwudziestu galeonów miesięcznie, które będą mi
przysługiwały – oznajmiła, prostując się w krześle – na rzecz Samary Alice
Lewis.
-
Oczywiście, możemy załatwić to w ten sam sposób już dziś – przyznał z lekkim
wahaniem – Ale czy jest pani tego pewna? Jeśli teraz zrzeknie się pani tego
przywileju, przywrócić go będą mogli tylko pani rodzice.
- Proszę
się nie obawiać, jestem absolutnie pewna. Załatwmy to jak najszybciej.
Jamie
uśmiechnęła się do niego, czując napływające zadowolenie.
***
Z każdym kolejnym dniem dom coraz bardziej upodabniał się do prawdziwego
ogniska rodzinnego. Oczywiście pozostawał odrapaną, zrujnowaną norą,
przycupniętą z dala od cywilizacji – ale przynajmniej był już czysty. Nie
wiedzieć czemu, to właśnie widok matki, która wytrwale porządkowała, układała i
pucowała pogarszał jeszcze samopoczucie Petera. Widział w tym jej ból,
gorączkowe pragnienie rzucenia się w wir obowiązków i oderwania od
rzeczywistości. Codziennie rano wyłaniała się z sypialni z zaczerwienionymi
oczami, każdego popołudnia uśmiechała się nieprzytomnie, niedorzecznie
radośnie, co wieczór wreszcie traciła całą energię, pustym wzrokiem patrząc
przed siebie.
Peter nie przeżywał takich zmian nastroju. Pozostawał chronicznie
podenerwowany, zaniepokojony. Martwił się o matkę, bo nie wiedział, co się
stanie, gdy on wróci do szkoły.
Obawiał
się, że się podda. Pozwoli, żeby okoliczności dopadły ją, zaszczuły jak
zwierzę. Że nie podoła.
Zbliżał
się wieczór. Pani Pettigrew siedziała wyprostowana, ręce równo ułożyła na
stole. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w okno.
Ścisnęło
mu się serce. Drżącą nieco ręką wstawił suchą filiżankę do szafki, której
drzwiczki się nie domykały. Były źle dopasowane.
***
Sypialnię Leanne powoli zaczynał spowijać mrok. Była to ta
najbardziej niesamowita pora, ni to popołudnie, ni to wieczór. Pora nie
należąca ani do dnia, ani do nocy, zawieszona w nicości, trochę onieśmielająca,
a z drugiej strony – zostawiająca ludziom wolna rękę, by wykorzystali tą
chwilę, zawieszoną poza czasem, jak im się żywnie podoba.
Wtedy właśnie Leanne
postanowiła się odezwać. Spojrzała na swoje dwie przyjaciółki, obie zamyślone.
Jamie rozwaliła się na podłodze, od niechcenia bawiąc się paskiem torebki; Lily
siedziała na parapecie, obejmując dłońmi kolana. Nie będzie lepszej okazji.
- Dziewczyny – zaczęła, starając się opanować podekscytowanie – muszę wam coś
powiedzieć.
Dwie pary błyszczących w półmroku oczu zwróciły się w jej stronę,
zaintrygowane.
***
- No dobra – Remus Lupin obracał w palcach różdżkę, unikając
wzroku swoich przyjaciół. James Potter i Syriusz Black, choć się nie odzywali,
pozwalając mu mówić, od dłuższego już czasu wymieniali rozbawione spojrzenia.
Doskonale zdawał sobie z tego sprawę – od jakiegoś miesiąca narzekacie, że
ciągle przesiaduję w bibliotece, prawda?
- Zgadza się – przyznał James, drapiąc się po nosie. Błysk w oku zdradził, że
zaczyna się czegoś domyślać.
- To nie w bibliotece spędzałem ten czas.
- A niby gdzie? – Rogacz zmarszczył
brwi – Kombinowałeś coś bez nas, Luniu?
- Nie, skąd. „Gdzie” to nie jest najlepsze pytanie… Ważniejsze jest chyba „Z
kim?”.
Lupin uśmiechnął się z zakłopotaniem, podnosząc wreszcie wzrok.
- Zaraz, zaraz! – Syriusz poderwał się na równe nogi – Czy ty właśnie
próbujesz nam powiedzieć, że masz dziewczynę?!
Milczenie blondyna było bardzo
wymowne.
***
- Nie! – Jamie oskarżycielsko celowała w nią palcem. Cała
jej drobna postać wyrażała podekscytowanie – Niemożliwe!
Leanne spojrzała na nią, trochę dotknięta.
- Dlaczego myśl, że mam chłopaka,
wydaje ci się taka nieprawdopodobna?
Lily parsknęła śmiechem, nie mogąc
się powstrzymać. Mina naburmuszonego dziecka, którą zaserwowała im Johnson,
była ponad jej siły.
- Lennie, dobrze wiesz, że nie o to
chodzi – pospieszyła Jamie na ratunek, zeskakując z parapetu i kucając przed
blondynką na podłodze. Ujęła jej dłonie – Po prostu jesteśmy zaskoczone, bo po
tym, jak zerwałaś z Diggorym…
- …Odniosłyśmy wrażenie, że nie chcesz się widywać z nikim innym – dokończyła Lewis,
uśmiechając się szeroko – Łał, Leanne! Nie wiedziałam, że jesteś taka
rozrywkowa!
- Uch – stęknęła blondynka, chowając
twarz w dłoniach- To zupełnie nie tak. Nie planowałam tego, po prostu…
***
-
…Po prostu się stało…
- Kurczę, stary – Łapa kręcił głową,
w dalszym ciągu niedowierzając – nieźle cię wzięło!
- To nie tak, że po prostu mi się spodobała… To było jak.. sam nie wiem..
- Ja wiem – Rogacz wyszczerzył zęby – Zakochałeś się, Luniaczku.
Blondyn skinął głową, uśmiechając się
szeroko.
- Dobra, dobra – wtrącił się Syriusz,
wyraźnie zniecierpliwiony – Kiedy nam ją przestawisz?
Lupin podrapał się po głowie, gwałtownie wypuszczając powietrze z płuc.
- Właściwie to wy już ją znacie – wyjaśnił, przepraszająco wzruszając
ramionami.
***
-
REMUS?! – połączone głosy Lily i Jamie przeszyły dom rodziny Johnsonów niby
szpada – Chodzisz z Lupinem?!
- Ciiiicho!.. – psyknęła Leanne, nerwowo spoglądając na drzwi – Wiem, że
jesteście zaskoczone, ale błagam.. naprawdę nie chcę spowiadać się Mattowi z
mojego życia uczuciowego.
Lily posłusznie zamknęła usta,
przysiadając z wrażenia. Chociaż gdzieś w zakamarkach jej mózgu obijało się
takie właśnie wyjaśnienie pamiętnej nocy po meczu, mimo tego… Dopiero teraz
zdała sobie sprawę, jak bardzo nieprawdopodobne jej się to wydawało.
- Zawsze wiedziałam, że do siebie
pasujecie – wyszeptała przenikliwie Jamie, nadal w głębokim szoku – Ale pomimo
tego… Na gacie Merlina… Nie jestem w stanie sobie wyobrazić waszej dwójki, jak
się całujecie po kątach!
- Wielkie dzięki –burknęła Leanne –
po raz kolejny dałaś mi do zrozumienia, za kogo mnie masz.
- Oj, no przecież nie miałam nic
złego na myśli – żachnęła się blondynka, przechadzając się w tę i z powrotem-
Po prostu oboje jesteście spokojni, ułożeni, grzeczni…
- Nudni? – podpowiedziała Johnson grobowym głosem.
- Może troszkę… Lily, wesprzyj mnie! W życiu bym was nie posądziła o płomienny,
tajemny romans!
- Jamie chyba chodzi o to – odważyła
się Lily, z trudem panując nad głosem, trzęsącym się od tłumionego śmiechu – Że
wydawało nam się, że znamy cię na tyle, że.. że zorientowałybyśmy się, gdybyś
ukrywała przed nami coś takiego.
- Jednym słowem: Jamie chce powiedzieć, że jestem tak przewidywalna, że takie
odstępstwo od normy w moim przypadku graniczy z cudem, tak?
- Dokładnie! – Lewis uśmiechnęła się,
zadowolona, że sama zainteresowana tak dobrze zrozumiała sens rzeczy – lepiej
bym tego nie ujęła.
Lily nie wytrzymała i wybuchnęła
śmiechem, łapiąc się za brzuch.
Leanne posłała im wyjątkowo ciężkie spojrzenie.
***
-
A nie mówiłem? A nie mówiłem?! – ekscytował się Syriusz, wymachując widelcem.
Kawałek zapiekanki znajdujący się na jego czubku chybotał się niebezpiecznie.
James przewrócił oczami, energicznie
przeżuwając.
- Ja nic takiego nie odnotowałem,
Łapa. Oni trzymali to w tajemnicy… - brunet rzucił Lupinowi rozbawione
spojrzenie, uśmiechając się porozumiewawczo. Black przeżywał nowinę znacznie
mocniej, niż było trzeba. Ba! Mocniej, niż byłby w stanie przeżywać własny
związek. Taki przywilej bycia przyjacielem.
- Przecież wiem – żachnął się, strzepując
grzywkę – Ale ja zawsze WIDZIAŁEM, że między nimi coś się tli!
- Niby co? – sam zainteresowany
pytająco uniósł brwi, widocznie ubawiony.
- No to już sam powinieneś wiedzieć,
Lunio! – zawołał chłopak, wyraźnie zgorszony – Ja ci takich rzeczy nie wyjaśnię…
To się Glizdek zdziwi, jak już pozbędzie się tej rodziny z Oxfordu! Nie
uwierzy! Chociaż dla mnie to od samego początku było oczywiste!..
- Ale co było takie oczywiste, Łapciu? – James zdecydowanym ruchem skrzyżował
sztućce, z zainteresowaniem przyglądając się przyjacielowi.
- No.. To, że oni do siebie pasują!
To, że Leanne podoba się Remusowi, a Remus podoba się Leanne! Zaraz.. zaraz…
Wiem! Połączyła was biblioteka!
- Wielkie dzięki! Naprawdę uważasz,
że to jedyne miejsce, którym toczy się moje życie towarzyskie?
Mina Syriusza niechcący zdradziła, że
zarzut ten nie jest tak odległy od prawdy, jak prawdopodobnie powinien.
Lupin prychnął, zarzucając dalszą
konsumpcję.
-Ale stary! Ty się na mnie nie
obrażaj! Biblioteka jest przecież bardzo obszerna, więc wychodzi na to, że
twoje życie towarzyskie również! – entuzjastycznie poderwał się z miejsca,
wykonując obiema rekami zamaszysty gest, by lepiej zwizualizować faktyczne
wymiary.
- Uważ..! – dwójka przyjaciół wyrwała
się z ostrzeżeniem, było już jednak za późno. Z żalem obserwowali ostatni lot
wielkiego półmiska do połowy wypełnionego jeszcze popisową zapiekanką pani
Potter. Autorka tegoż cuda stanęła jak wmurowana na ułamek sekundy po tym, jak
tymczasowy podopieczny wytrącił jej je z ręki.
Oczywiście nikt z obecnych nie miał
różdżki. Wystarczyło kilka sekund i doczekali się smutnego końca, zanim
ktokolwiek zdążył zrobić… cokolwiek.
- Ups – szepnął Black, patrząc na nią
ze skruchą – Niechcący.
- Czyli jutro obiad jemy u ciotki
Josie – pani Potter pokiwała głową, odnajdując wreszcie różdżkę. Jednym ruchem
przywróciła smętnym skorupkom pierwotną formę, a niekształtną masę, kiedyś
tworzącą zapiekankę, przeniosła do śmietnika – Mam nadzieję, że nie masz
alergii na kocią sierść, Syriuszu. Ani na wielogodzinne przeglądanie rodzinnych
albumów.
- Żaden problem – wyszczerzył zęby, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę
– Naprawdę bardzo przepraszam, pani Potter.
Kobieta machnęła lekceważąco ręką, puszczając oko. James odprowadził ją
spojrzeniem, a kiedy upewnił się, że zniknęła w głębi domu, pochylił się nad
stołem
- Stary – szepnął nerwowo – może lepiej zrobimy jakieś naleśniki, co? Te koty
są jak cała horda Pań Norris!
- Myślałem już o tym – jęknął Black,
oglądając się przez ramię – Potrzebujemy tylko kogoś, kto mógłby nas nauczyć
gotować.. piec.. czy co tam się z nimi robi.
- Smaży – wyrwało się Remusowi.
Potter i Black natychmiast wlepili w niego błagalne spojrzenie.
- Robiłeś je kiedyś, Luniaczku? Może…
- Na mnie nie liczcie – uniósł ręce w przepraszającym geście, uśmiechając się
odrobinę złośliwie – Jutro chyba wybiorę się do biblioteki. Jest tak duża, jak
słusznie zauważył Łapa, że zajmie mi to pewnie całe popołudnie.
***
Leanne
leżała na wznak, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w sufit. Było już dobrze po
północy i cały dom, pomijając jej sypialnię, dryfował łagodnie w objęciach
Morfeusza. Jedynie ciche tykanie budzika przerywało niczym niezmąconą ciszę.
Zmarszczyła brwi, zdając sobie
sprawę, że nie słychać miarowego, spokojnego oddechu Lily. Dzieliła z nią
dormitorium już szósty rok i umiała rozpoznawać, kiedy przyjaciółka śpi
naprawdę, a kiedy tylko udaje.
Powoli
odwróciła się na bok, szeleszcząc pościelą. W ciemności mignęło zdziwione
spojrzenie Evans. Dwie zielone kropki pośród rozsypanych na poduszce włosów.
- Lill, śpisz?
Do oczu dołączył odblask białych
zębów, kiedy dziewczyna parsknęła w róg kołdry.
- Śnię właśnie o sadzących susy na
zielonej łące hipogryfach. A ty?
Leanne uśmiechnęła się do siebie,
układając się wygodniej.
- Ja też nie mogę zasnąć – odszepnęła – o czym myślisz?
- O Rogerze – mruknęła Lily, wiercąc się nerwowo.
- Nie wiedziałam, że wam się nie układa – westchnęła Johnson –
teraz, jak o tym myślę, to faktycznie ma sens.. ale wcześniej…
- Wiesz, to nie tak… Nam się układało bardzo dobrze. Naprawdę mi
na nim zależało, nawet jak się kłóciliśmy. Aż nagle się zmienił. Zrobił się
taki.. zazdrosny. Zaborczy. Przestał mnie słuchać, tylko wiecznie wynajdywał
problemy…
- No ale rozmawiałaś z nim o tym?
- Taaak – westchnęła, z rezygnacją wpatrując się w ścianę –
jedna taka scena.. rozumiem, może miał gorszy dzień. Ale ten sam scenariusz
powtórzył się kilka razy, aż w końcu zdałam sobie sprawę, że nasze „bycie
razem” nie ma najmniejszego sensu. Zniknęło to, co było najważniejsze, już nie
czujemy się dobrze w swoim towarzystwie. Nawet zwykła rozmowa jest ryzykowna,
bo nie wiadomo, jak się skończy. Od miesiąca nasz związek to już fikcja. Na
zmianę tylko się kłócimy i godzimy. Nic więcej.
- Naprawdę mi przykro, Lill. Szkoda, że się tak zmienił, bo na
początku myślałam, że jesteście dla siebie stworzeni… Ale prawdziwy z niego
dupek – skwitowała blondynka, wypełniając tym samym obowiązek najlepszej
przyjaciółki.
- Spokojnie – Evans uśmiechnęła się z wdzięcznością– Wcześniej
mnie to bolało, wahałam się.. ale już podjęłam decyzję. To przypomina farsę,
nie będę już tego ciągnąć. Jak tylko wrócimy do Hogwartu, powiem mu, że z nami
koniec.
Leanne ciężko wypuściła powietrze z płuc.
- Zauważyłaś, że nigdy nie jest tak, że nam trzem układa się w
tym samym momencie? Jak wy dwie byłyście szczęśliwe, to ja miałam problemy w
domu; jak je rozwiązałam, a ty związałaś się z Rogerem, to Jamie rozpoczęła
wojnę z rodzicami. Teraz my wyszłyśmy na prostą, a ty męczysz się z Bonesem..
To naprawdę jest chore.
- To się podobno nazywa równowaga – zaśmiała się cicho Evans –
pomyśl sobie, że gdyby było inaczej, całe to szczęście by nas przytłoczyło.
Leanne opuściła powieki, zatapiając się w myślach. Po dłuższej
chwili, kiedy uwaga Lily powoli zaczęła odpływać, gwałtownie otworzyła oczy.
- Masz rację – przyznała sennie, ale z zadziwiającą
stanowczością – Jamie zanudziłaby się na śmierć.
- Mhm…
Rozproszona
koncentracja powoli zamieniała się w sen. Jeszcze chwila i nierówne oddechy obu
przyjaciółek uspokoiły się, przybierając zwykły nocny rytm.
Lily ostatkiem przytomności pomyślała, że wbrew pozorom – w tym konkretnym momencie
wszystko było w jak najlepszym porządku. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc
posapywanie Johnson i ostatecznie odpłynęła w sen.
***
Powrót
do Hogwartu przyszedł bezboleśnie – Lily prawie już nie pamiętała, jak silne
emocje towarzyszyły jej przy wyjeździe. Pobyt w domu Leanne, choć obfitował w
zaskakujące wydarzenia, pozwolił jej się uspokoić. Ukołysał skołatane nerwy,
umożliwił nabranie dystansu do różnych spraw. Paradoksalnie –dowiedziawszy się,
na jak szeroką skalę zakrojone są działania przeciwko mugolom – przestała aż
tak się wszystkim denerwować. Przy tym ogromie nienawiści, przelewanej wciąż i
wciąż na ludzi jej pokroju, jej problemy były doprawdy ziarnkiem piasku w
obliczu całej pustyni. Początkowo była zdenerwowana i zmartwiona, obezwładnił
ją strach o rodzinę, ale potem… Potem się wkurzyła.
- Nie
rozumiem, jak to możliwe, że nikt z tym nic nie robi – wyszeptała do ucha
Remusowi – najchętniej osobiście zajęłabym się tymi idiotami. Nie ma chyba
gorszego gatunku potwora niż taki, który myśli, że wszystko mu wolno.
Chłopak
przekrzywił głowę, obserwując, jak buntowniczo krzyżuje ręce na piersi. Jej
postawa była tak wojownicza, a głos tak żarliwy i zdeterminowany, że bez
problemu wyobraził sobie, jak opuszcza salę i wyrusza na poszukiwanie prześladowców.
Niczym prawdziwa mścicielka.
- Wiesz.. wydaje mi się, że ludzie do góry robią, co mogą – odszepnął, nie
odwracając głowy. Znajdowali się na comiesięcznym spotkaniu prefektów i starali
się zachować chociaż pozory zainteresowania – Ale najważniejsze jest to, że
zwykli obywatele też nie pozostają bierni. Z tego, co udało nam się z
chłopakami podsłuchać, jest cała grupa czarodziejów, którzy najwyraźniej cos
kombinują.
Lily uniosła sceptycznie brwi.
- Ciekawe
czemu nic to nie nadaje – westchnęła - na moje oko tu potrzeba bardziej
zdecydowanych działań.
- Też nad tym
myślałem- mruknął potakująco – i doszedłem do wniosku, że tylko jedna rzecz
może ich powstrzymywać: cały problem jest zakrojony na dużo szerszą skalę, niż
nam się wydaje.
Dziewczyna
zamyśliła się, niewidzący wzrok wbijając w Deborah White, produkującą się przy
katedrze nauczyciela. W czasie tych kilku miesięcy u boku Amosa Diggory’ego
nabrała śmiałości. Widocznie przejrzała już na oczy w kwestii wątpliwej
wspaniałości swojego partnera.
- To wszystko nie ma sensu…-
wyszeptała, z uporem marszcząc brwi – czy dla ciebie, zanim mnie poznałeś, moje
pochodzenie stanowiło jakiś problem? Myślałeś o mnie w innych kategoriach niż o
Jamie, Katie, Leanne?..
Spojrzał na nią z zaskoczeniem.
-
Żartujesz?.. Nawet ślizgoni myślą o czystości krwi tylko wtedy, kiedy im się
przypomni. To nie ma absolutnie żadnego znaczenia. A już w ogóle nie ma nic
wspólnego z tym, jakim jesteś człowiekiem.
Po za tym byłbym prawdziwym hipokrytą,
gdybym oceniał cię na podstawie twojej krwi – dokończył w myślach,
uśmiechając się gorzko.
- Jednak niektórzy uważają, że ma –
zauważyła, głową wskazując siedzącego w przeciwnym kącie sali Snape’a.
Lupin podążył za jej wzrokiem i skrzywił się z niechęcią.
Ignorując Amosa, który świecił przed nimi zębami, złowił jej spojrzenie.
- Lily, to znaczy jedynie tyle, że to z tymi ludźmi coś jest nie tak –
powiedział z naciskiem – w żadnym wypadku z tobą.
Chciała coś odpowiedzieć,
zrezygnowała jednak w pół słowa. Uśmiechnęła się tylko z wdzięcznością,
zapisując na skrawku pergaminu najważniejsze ogłoszenia.
Gdzieś w środku, głęboko w sercu, znowu kiełkowało poczucie niesprawiedliwości,
napędzające złość i oburzenie.
***
Zmierzchało.
Dzień powoli chylił się ku końcowi, a wraz z nim zamierało w Hogwarcie życie.
Tych pierwszych kilkanaście godzin nowego semestru ewidentnie dało uczniom w
kość.
Remus przeciągnął się z ulgą,
przepuszczając Lily w drzwiach. Z rozmarzeniem pomyślał o wieży Gryffindoru, gdzie
przed kominkiem czekała na niego Leanne. Miał to być ich pierwszy wieczór w
pełni jawnie spędzony wspólnie. Było co świętować.
Towarzysząca mu przyjaciółka
zatrzymała się raptownie, do tej pory pochłonięta własnymi myślami. Jak w
transie spojrzała na zegarek.
- Co jest grane? – zapytał, wracając
się o pół kroku- zapomniałaś czegoś?
- Nie, nie – pokręciła głową, machinalnie poprawiając pasek torby – muszę
jeszcze coś załatwić. Mógłbyś przekazać Jamie, że wrócę za pół godziny?
Zmierzył ją zaskoczonym spojrzeniem, marszcząc lekko brwi. Wiedział, że coś
kombinuje.
- Nie ma sprawy – rzucił po chwili
wahania. W końcu to było jej życie, nie ma potrzeby się wtrącać. Kiedy będzie
gotowa, sama wszystko mu wyjaśni. Albo i nie – Ale nie daj się złapać
Filch’owi, dobra? No i uważaj, bo dzisiaj patrolują ślizgoni.
- Jasna sprawa – uśmiechnęła się z
wdzięcznością – Dziękuję, Remus.
W mgnieniu oka okręciła się na pięcie
i zniknęła za załomem korytarza.
- Nie ma za co – westchnął chłopak.
Coś mu podpowiadało, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
***
Roger
Bones spacerował nerwowo po klasie zaklęć, co rusz spoglądając na zegarek. Nie
mógł się pozbyć wrażenia, że to nocne spotkanie nie wróży niczego dobrego: sam
wiedział, że to on powinien pierwszy przeprosić, wyjść z inicjatywą. Tymczasem
jak ostatnia sierota nosił się z tym zamiarem tak długo, że dziewczyna go
wyprzedziła.
W związku z tym miała prawo być
wściekła. Zachował się jak palant.
Po raz kolejny z nadzieją zerknął na
tarczę zegara, niestety czekał go zawód: od ostatniego razu minęła dopiero
minuta.
Zrezygnowany przysiadł na brzegu
katedry, sprawdzając zdolności życiowe bukietu bladoróżowych róż.
Kiedy zastanawiał się po raz nie wiadomo który, co powinien
powiedzieć, żeby Gryfonka dobrze zrozumiała jego intencje, drzwi skrzypnęły
cicho i pojawiła się w nich smukła sylwetka otulona mrokiem korytarza. W tej
ciemności rude loki wyglądały jak najprawdziwsze płomienie.
- Lily! – poderwał się z miejsca, błyskawicznie chwytając kwiaty. Planował dać je jej od razu, tak, żeby pierwsze minuty spotkania
oszczędziły im pełnego zakłopotania milczenia. Okazało się jednak, że Evans bez
wahania storpedowała jego plany.
Weszła do środka, powoli zamykając za sobą drzwi. Dopiero kiedy
udało jej się tego dokonać w sposób bezszelestny, zaszczyciła go swoją uwagą.
Wpatrując się w okazały bukiet, zdjęła z ramienia torbę i położyła ją na blacie
najbliższej ławki.
- Piękne kwiaty- przyznała dosyć
beznamiętnie. Czekała.
- Lill, skarbie, posłuchaj mnie.. Przepraszam cię! Wiem, że zachowałem się jak
ostatni kretyn, ale to był ostatni raz, obiecuję! – podał jej róże, łowiąc
spojrzenie jej zielonych oczu. Ze zdumieniem odkrył, że nie było ono złe ani
obrażone – co najwyżej trochę smutne.
- Dziękuję – powiedziała, z pewnym
oporem przyjmując wiązankę – Ale obawiam się, że to nie do końca na miejscu.
- Jak to? – Roger zacukał się nagle.
Jego mina jasno mówiła, że nic a nic nie rozumiał – Lily, wybacz mi. Zupełnie
nie wiem, co we mnie wstąpiło wtedy, w trakcie meczu. Jakby mnie coś opętało,
czy coś..
-Roger, teraz ty mnie posłuchaj –
przerwała mu z tą łagodną stanowczością w głosie, która była tak
charakterystyczna. I tak niepokojąca – Dobrze wiem, co masz mi do powiedzenia,
bo nie raz i nie dwa miałam okazję tego słuchać. I w tym właśnie tkwi problem.
Na dźwięk słowa ‘problem’ Puchon
jakby oklapł. Nie odezwał się, chociaż widać było, że ma wielką ochotę podjąć
przerwany wątek.
- Nie mam pojęcia, co takiego się w
tobie zmieniło, ale nie potrafię tego zaakceptować – kontynuowała bezlitośnie
Lily, unikając jego wzroku. Wiedziała, że pod jego pałającym, pełnym obietnic
spojrzeniem mogłaby się złamać – teraz nie jesteś tą samą osobą, którą poznałam
kilka miesięcy temu. Zależało mi na nas nawet bardziej, niż myślałam – zacięła
się, zagryzając wargi – ale nie zamierzam tego ciągnąć za wszelką cenę. To do
niczego dobrego nie prowadzi, Roger.
- Naprawdę tak myślisz? – zmniejszył dystans
między nimi, ujął jej dłonie, odkładając bukiet na bok – Lily, przecież to
wszystko zależy tylko od nas! Wiem, że nawaliłem, ale to naprawię. Masz moje
słowo.
- Właśnie o to chodzi, Roger! O twoje
słowo – uniosła wzrok, tak że zobaczył jej niebezpiecznie wilgotne oczy – od
miesięcy nic, tylko obiecujesz. A potem robisz swoje. Z minuty na minutę
zmieniasz się, ciągle się zmieniasz, raz uwielbiam z tobą przebywać, a za
chwilę nie mogę cię słuchać!
- Wiem, ja to wszystko wiem –
wyszeptał ze skruchą, gwałtownie przyciągając ją do siebie. Zanurzył nos w jej
włosach, raz po raz całując ją w czoło, w czubek głowy, w skroń – Ale właśnie
ci obiecałem, że to się zmieni, Lily, że to już nigdy się nie powtórzy.
Naprawdę mi na tobie zależy, po prostu byłem zazdrosny.. chory z zazdrości o
ciebie. Ciągle mi się wydawało, że ten pajac Potter mi cię odbierze. Wiecznie
kręcił się w pobliżu, wszędzie było go pełno… Jego i tych jego koleżków…
Dziewczyna użyła całej siły woli, by wyzwolić się spod
hipnotyzującego działania jego głosu, czułych pocałunków, ciepła jego ciała.
Położyła obie dłonie na jego klatce piersiowej, odpychając go delikatnie.
Wiedziała, że tym gestem zrani go do żywego, ale nie miała innego wyjścia.
Zgodnie z przewidywaniami, w jego
oczach zobaczyła, że poczuł się dotknięty. Ale mimo tego się nie poddał,
ponownie łowiąc jej dłoń.
-Tygodniami, dzień po dniu, czułem,
jak cię tracę. Jak miałem reagować? Nie potrafiłem przejść nad tym do porządku
dziennego, jakby nic się nie stało – stwierdził z goryczą, nie pozwalając jej
odwrócić wzroku – to była nierówna walka. Nie wiedziałem nawet, jak zmieniają
się wasze relację, kiedy zamyka się za wami portret Grubej Damy.
- Nie zmieniały się – zmarszczyła brwi, wyswobadzając rękę – Trzeba było mi
zaufać, Roger… To nie Huncwoci ci mnie odebrali, tylko twoja wieczna
podejrzliwość. Bo mi naprawdę na tobie zależało.
- Ty nie miałaś o co być zazdrosna –
zauważył gorzko.
- Ja ci ufałam – sprostowała,
uśmiechając się smutno – A też nie miałam okazji zobaczyć, co dzieje się w
waszym pokoju wspólnym.
Zapadła krępująca cisza, kiedy wpatrywali się w siebie tak
intensywnie, że to niemal bolało. Po długiej, bardzo długiej chwili Lily
otrząsnęła się, przerywając to połączenie i schyliła się po torbę.
- Czyli nie zmienisz już zdania? –
zapytał Bones, pod maską nonszalancji ukrywając prawdziwe uczucia.
Evans wyprostowała się i przecząco
pokręciła głową, patrząc na niego przepraszająco.
- Naprawdę mi przykro, Roger –
szepnęła – ale nie mogę dłużej ranić ciebie ani pozwalać krzywdzić samej siebie.
Pokiwał głową, unosząc kąciki ust w
krzywym uśmiechu.
Zawahała się z ręką na klamce. W
końcu podjęła decyzję i bardzo delikatnie pocałowała go w policzek. A potem
wyszła.
Nie
zdążyła zrobić nawet trzech kroków, a co dopiero rozeznać się w szalejących w
niej uczuciach, kiedy drzwi za jej plecami skrzypnęły przenikliwie.
- Teraz wiem, że miałaś rację–
powiedział półgłosem, wyciągając w jej stronę pojedynczą różyczkę. Była drobna,
subtelna i delikatna. Miejscami bardziej biała niż różowa – Cały bukiet
rzeczywiście byłby nie na miejscu. Ale ta jedna jest dla ciebie.
Bez słowa przyjęła prezent. Oczy miała mokre, ale uśmiechnęła
się do niego. I tak wątpiła, by w otaczającym ich półmroku mógł do dostrzec.
A jednak dostrzegł. Ostrożnie otarł
pojedynczą łzę z jej policzka i założył uparty kosmyk za ucho. A potem odsunął
się od niej tak szybko, że gdyby nie palący ślad w miejscu, w którym jej
dotknął, pomyślałaby, że tylko jej się to przyśniło.
- Dobranoc, Lily – powiedział miękko.
- Dobranoc – szepnęła, mocniej
zaciskając palce na cienkiej łodyżce.
A potem oboje odwrócili się w tym
samym momencie i rozeszli się w przeciwne strony.
***
Jamie
Lewis nie należała do uczennic ponadprzeciętnie pilnych i skrupulatnych. Nie
była głupia, co to, to nie. W gruncie rzeczy materiał miała znacznie lepiej
opanowany, niż myślała Minerwa Mconagall – po prostu nie lubiła czynności
zbędnych i głupich, a w ten właśnie sposób klasyfikowała dokładną analizę
referatu Fredricha Fornestiego na temat naturalnych
ograniczeń w transmutacji ludzkiej. Szumnie nazwane wyszczególnianie i
wyjaśnianie przytoczonych przez niego argumentów było po prostu przepisywaniem
książki na świeży arkusz pergaminu. I bez tego potrafiłaby zastosować te prawa
w praktyce.
Ziewnęła rozdzierająco, rozprostowując plecy. Niedbale odrzuciła
pióro, drugą ręką zgarniając zmięte kulki pergaminu – owoce jej twórczej pasji
– i wrzuciła je do kominka.
- Jak ci idzie? – zainteresowała się
Leanne, podnosząc wzrok znad swojej powieści. Siedziała ze skrzyżowanymi
nogami, plecami wsparta o Remusa.
Jamie uśmiechnęła się pod nosem. Stanowili
przedziwny widok – zachowywali się naturalnie i widać było, że zdążyli się
siebie nawzajem nauczyć; po prostu
dobrze czuli się w swoim towarzystwie. Nie zmieniało to faktu, że wśród
przyjaciół było im trochę niezręcznie – tak długo się ukrywali, że
przywyknięcie do nowych okoliczności trochę im zajmie.
Lewis pokręciła głową. Mimo że nie było dla niej nowiną, że coś
pomiędzy nimi iskrzyło, stanowili nadspodziewanie dobraną parę. Oboje spokojni
i nieco zamknięci w sobie, skłonni do ukrywania uczuć – a te, im bardziej
uparcie skrywane, tym silniejsze. Szczerze mówiąc, Jamie i jej przenikliwe
wewnętrzne oko obawiała się trochę o koleje tego związku. Wydawało jej się, że
jej przyjaciółka i Lupin stworzą parę nieco zbyt dopasowaną, unormowaną, mdłą.
A tu – takie zaskoczenie. Kiedy byli razem, stanowili jakby zespolenie dwóch
dusz – nagle stawali się weselsi, bardziej rozmowni, skłonni do dobrotliwych
kpin i słownych potyczek. Znikała gdzieś ta skłonność do usuwania się w cień,
machania ręką i pozostawiania bez odzewu rzuconych rękawic przyjacielskich
dyskusji. W oczach Leanne pojawiały się nagle jakieś iskierki, których nigdy
wcześniej tam nie było – tego akurat Jamie była pewna. No i dopiero, kiedy
zobaczyła ją z Lupinem, przekonała się, że była w błędzie. Do tej pory myślała,
że skłonna do milczenia, rozmarzona Johnson potrzebuje kogoś, kto sprowadzi ją
na ziemię i wciągnie do rozmowy – a okazało się, że Leanne potrzebuje nie tylko
kogoś, komu będzie mogła zaufać, ale również kogoś, kto będzie umiał milczeć
razem z nią.
Budujące.
- Jam?.. – Leanne patrzyła na nią
zdziwiona – Jesteś z nami, czy gdzieś odpłynęłaś?
- Odpłynęłam –przytaknęła, gwałtownie otrząsając się z tych wszystkich
rozmyślań – w samotny rejs po bełkocie Fornestiego. Coś mi mówi, że zaraz rozbiję
się o jakiś akapit i nawet McGonagall mnie nie uratuje.
- No coś ty – Johnson prychnęła
śmiechem, wsuwając zakładkę między pożółkłe stronice.
- Racja – skonstatowała Lewis,
żałobnie kiwając głową – szybciej by mnie przytrzymała, żebym przypadkiem nie
wypłynęła na powierzchnię.
- Nie jest aż tak źle – blondynka
uśmiechnęła się pobłażliwie – to tylko książka. Przecież cię nie zje.
- No nie wiem – mruknęła sceptycznie,
krytycznym okiem spoglądając na powycierane tomiszcze – Tego typu tomy nie
pałają do mnie zbytnią sympatią. Zupełnie jak nauczyciele.
Leanne odłożyła swoją książkę na bok i już otwierała usta, by
coś na to odpowiedzieć, gdy otworzyła się dziura pod portretem.
Drgnęły, zelektryzowane i odwróciły
się w samą porę, by zobaczyć czarno – rudą smugę znikającą właśnie na
spiralnych schodkach prowadzących do dormitoriów.
Przyjaciółki wymieniły
porozumiewawcze spojrzenia i błyskawicznie udały się w tą samą stronę,
zostawiając wszystko tak, jak stało – w tym zatopionego w lekturze Remusa,
który dopiero po chwili podążył za nimi zdezorientowanym spojrzeniem.
***
Drzwi
otworzyły się akurat w momencie, kiedy Lily wyciągnęła z torby niepotrzebne
podręczniki i odłożyła je na szafkę nocną. Siedziała na swoim łóżku,
wyprostowana jak struna. Rude loki były bardziej potargane niż zwykle. Opadały
jej prawie do pasa, wyraźnie odcinając się na tle czarnej szaty.
Leanne i Jamie wymieniły znaczące spojrzenia, siadając na wprost przyjaciółki.
- Hej – przywitała się, uśmiechając
się lekko. Jednak ten uśmiech wcale nie rozproszył otaczającego ją
przygnębienia, wręcz przeciwnie – jakby je podkreślił.
W skupieniu przeglądała zawartość torby. Była spokojna, wręcz nieporuszona – do
tego stopnia, że prawie można by uwierzyć, że wszystko było w porządku. Prawie
– gdyby nie jej ruchy: wolniejsze i
bardziej dokładne niż zwykle; gdyby nie upór, z jakim nie podnosiła wzroku. No
i to wymowne milczenie.
Dwie Gryfonki znały ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, co
robić w takiej sytuacji.
Należało dostosować się do Lily – również milczeć, pozwalając, by przesadna
dokładność rozbiła to napięcie, w jakim się znajdowała.
I rzeczywiście – Evans odłożyła
wszystkie rzeczy na przynależne im miejsce, naostrzyła pióra, zgniotła w zbite
kulki wszystkie niepotrzebne papiery – i spojrzała na swoje dwie przyjaciółki. One
z kolei patrzyły na bladą różę, leżącą obok niej na kołdrze.
- Zerwałam z Rogerem – westchnęła,
podwijając kolana pod brodę.
- I jak się z tym czujesz? – spytała
lekko Lewis, uważnie obserwując ją spod oka.
- Dobrze – odparła bez większego przekonania.
Leanne sceptycznie uniosła brwi.
- No dobrze, nienajlepiej – ustąpiła Evans, uśmiechając się krzywo – Ale nie
pytajcie mnie, dlaczego. Wiem, że sama chciałam z nim zerwać. I nie żałuję. Po
prostu…
- … Jesteś uczuciowa, Lill. To nic dziwnego, że tak się czujesz.. I to dobrze o
tobie świadczy – Leanne uśmiechnęła się, pocieszająco ściskając ją za rękę.
- Zgadzam się z przedmówczynią -
oświadczyła Jamie poważnym tonem – To, że jesteś przybita znaczy tyle, że
naprawdę ci na nim zależało.. Że przykro ci, że tak się między wami popsuło..
Słowem: nie bawiłaś się jego uczuciami.
Lily wypuściła powietrze z płuc,
spoglądając na nie ciężko.
Bezwładnie opadła na plecy,
wzburzając idealny ład panujący na łóżku.
- To nie o to chodzi. Zastanawiam
się… Czy ja przypadkiem nie dałam mu powodów do tej chorobliwej zazdrości.
Jamie parsknęła, zniesmaczona.
- Chyba żartujesz – sarknęła – Lill, jesteś wolnym człowiekiem i możesz się
zadawać, z kim ci się tylko podoba. Nic mu do tego.
- No tak.. tak. Masz rację. Ja po prostu.. nie lubię czuć się winna. A on..
wmanewrował mnie w taką sytuację i… czuję się, jakbym go niesłusznie
skrzywdziła.
- „Wmanewrował” to słowo klucz,
wiesz? – Leanne uniosła się lekko ze swojego miejsca, szykując się do jakiejś
większej przemowy. Tyle, że szybko okazało się, kto tu jest prawdziwym mistrzem
elokwencji. Ściśle mówiąc: mistrzynią.
- Bo to jest po prostu dupek, Lily – oznajmiła Jamie, rozkładając ręce na boki
– A ty masz dwa wyjścia: albo pogrążysz się w nauce do egzaminów i będziesz
dzielić czas między nas a książki… Albo szybko znajdziesz sobie kogoś innego.
- Na Merlina, Jam, to w ogóle nie o
to chodzi! – wzburzyła się Evans – Nie rób ze mnie jakiejś… niewiadomo kogo.
Przecież mnie znasz.
- To też właśnie – przytaknęła jej radośnie, wyciągając zza pleców opasły tom
autorstwa Fredricha Fornestiego – uważam, że nie pozostaje ci nic innego, jak
pomóc mi z transmutacją!
Leanne zgromiła ją wzrokiem z bardzo zdegustowaną miną. Zanim jednak zdążyła
jakoś zareagować, Lewis mrugnęła uspokajająco, zupełnie jakby trzymała jakiegoś
asa w rękawie.
I faktycznie. Nie minęło trzydzieści
sekund, jak Lily nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
Dobrze jest mieć przyjaciółki – pomyślała
jakiś czas później, wbijając wzrok w baldachim nad łóżkiem i słuchając kojącego
dźwięku skrobania piórem. To Leanne tworzyła właśnie list do brata, co jakiś
czas obrzucając ją zatroskanym spojrzeniem – Z nimi u boku wszystko wydaje się jakby łatwiejsze.
***
Jamie
zeskoczyła z ostatniego schodka, myślami pozostając jeszcze w dormitorium.
Zamierzała tylko zabrać swoje rzeczy i wrócić do przyjaciółek – to był jeden z
tych wieczorów, które trzeba spędzić wspólnie. Po prostu tak było i już.
Zgrabnie wyminęła dwójkę przysypiających trzecioroczniaków i płynnym ruchem
zgarnęła ze stolika rulon pergaminu, niedokończony esej, niedokręcony kałamarz
i pióro. Wszystko to wrzuciła do torby i pochyliła się, by zabrać jeszcze
powieść, w której od tygodnia zaczytywała się Leanne. I właśnie wtedy go
zobaczyła.
- Peter? – zdziwiła się, odruchowo rozglądając się po
opustoszałym pokoju wspólnym w poszukiwaniu pozostałych Huncwotów – Jeszcze tu
siedzisz?
- Nie jestem śpiący – wyjaśnił,
wzruszając lekko ramionami. Wydawał się być trochę zaskoczony tym jej nagłym
zainteresowaniem jego osobą.
Gdy tak siedział bez ruchu, samotnie,
bez kręcących się w pobliżu przyjaciół, bez książek i bez słodyczy wyglądał
jakoś tak.. smutno. Żałośnie.
Jamie bezwiednie pokonała dzielącą
ich odległość i śmiało przysiadła na sąsiednim fotelu.
- Dawno się nie widzieliśmy – zauważyła–
Jak ci minęły święta?
Przez pucołowatą twarz chłopaka przemknął dziwny grymas, zanim jej
odpowiedział.
- W porządku – wymamrotał, walcząc z
przygnębieniem – Odwiedziła nas rodzina… Było głośno, dużo jedzenia, ciągle coś
się działo… Wiesz, jak to jest.
- Właściwie to nie wiem – wypaliła
Jamie z właściwą jej bezpośredniością – ale chyba mogę to sobie wyobrazić.
Musiało być przyjemnie.
- Tak – odpowiedział, nagle na nowo
rozedrgany –Było.
Skinęła głową, przeszywając go tym swoim deprymującym
spojrzeniem. Poruszył się niespokojnie. Zawsze się jej trochę bał. Cięty język,
ostry dowcip, brak skrupułów i poszanowania dla wszystkiego, czego on nie śmiał
nigdy podważyć… Cóż, bał się z nią zadzierać, bo zawsze wydawało mu się, że kto
jak kto, ale Jamie Lewis dobrze wie, jak naprawdę wyglądała jego sytuacja pośród
przyjaciół, jak nie radzi sobie z nauką i jak prześladuje go myśl o tej jednej
dziewczynie, która kompletnie nie zwracała na niego uwagi. Słowem: że wie o nim
wszystko. Po prostu tego nie mówi.
- Wiesz co, pójdę już się położyć, chłopaki na mnie czekają – poderwał się
nagle, patrząc jak po raz drugi zbiera swoje rzeczy.
- Jasne – uśmiechała się pogodnie,
ale go to nie zmyliło. Nie spuszczała z niego wzroku, najwyraźniej starając się
go rozgryźć. Dopiero po dłuższej chwili uniosła rękę w pożegnalnym geście,
odwracając się w stronę drzwi prowadzących do dziewczęcych sypialni – Dobranoc,
Peter.
- Dobranoc – odpowiedział. Nawet kiedy zniknęła już na spiralnych schodkach, on
nadal tkwił w tym samym miejscu. Serce biło mu szybko i mocno. Chociaż logika
nie pozwalała mu uwierzyć, że ona wiedziała, w jakiej sytuacji znalazła się
jego rodzina…
Oczywiście przesadził. Jamie Lewis nie mogła wiedzieć o nim wszystkiego.
Ale i tak wiedziała o wiele za dużo.
* *