poniedziałek, 19 sierpnia 2013

21. Stare nowiny, nowe perspektywy

Witajcie! Tym razem notka pojawia się we właściwym czasie, czyli najszybciej, jak tylko mogłam. Wyjątkowo nie odpowiedziałam jeszcze na Wasze komentarze pod poprzednim rozdziałem, za co bardzo Was przepraszam. Wszystkie je przeczytałam i za wszystkie bardzo dziękuję - w najbliższym czasie wygospodaruję idealną chwilę, żeby na nie odpisać. Nie przedłużając: zapraszam serdecznie do czytania i komentowania!
~*~
            Było znacznie zimniej, niż mogłoby się wydawać. Prószący śnieg, przenikliwy wiatr, skuta lodem tafla jeziora – wszystko to, złożone razem, stanowiło chyba wystarczający powód, by skierować się ku boisku do quidditcha. Już z tak dużej odległości widać było małe figurki fruwające między złotymi pętlami, zwykłe, zimowe stroje nie pozwalały jednak rozróżnić barw drużyny. Na trybunach siedziało zaledwie kilka osób, w dodatku żadna z nich nie zwracała większej uwagi na ewolucje zachodzące ponad nimi. Gdy zrobiła kilka następnych kroków, przekonała się, że była to grupka trzeciorocznych puchonek, plotkujących zawzięcie. Były skupione na dwóch ławkach, tworząc ciasne kółko. Wszystkie pochylały głowy, zajęte czymś, co znajdowało się pośrodku.
            Może i nie przyszłoby jej do głowy, żeby zainteresować się, co to takiego, ale było już za późno: jedna z nich ją dostrzegła. Drgnęła nerwowo, śledząc ją przestraszonym wzrokiem, jednocześnie energicznie gestykulując. Koleżanki najwidoczniej okazały się mało domyślne.  Dopiero w momencie, kiedy stanęła tuż za plecami jednej z nich, ugasiły wreszcie przenośne ognisko, nad którym grzały zziębnięte dłonie.
- Ekhm – odchrząknęła, jakby od niechcenia wskazując przypiętą do płaszcza odznakę prefekta – używanie czarów na korytarzach jest zabronione, jak wiecie, najwidoczniej jednak umknęło wam, że to samo tyczy się szkolnych błoni.
Ta, która trzymała różdżkę, odważnie uniosła głowę i spojrzała na nią z pełnym spokojem. Coś w jej twarzy przywodziło na myśl postać Weroniki Gibson, mała miała takie same oczy i łudząco podobne rysy twarzy. Była też tak samo nieugięta.
 - Przenośne ogniska są bardzo niebezpieczne, ponieważ łatwo można stracić nad nimi kontrolę i narazić innych na kontakt z ogniem – wyjaśniła, odrywając wzrok od młodszej z sióstr Gibson – Następnym razem, kiedy koniecznie będziecie chciały złamać ten punkt szkolnego regulaminu, lepiej zróbcie to tak.
Jednym machnięciem różdżki zmieniła fiolkę, którą wyjęła z kieszeni, w sporych rozmiarów słoik. Postawiła go pośrodku i rozpaliła w nim drobny płomyk, który jednak dawał zaskakująco dużo ciepła.
            Strzepnęła różdżkę i schowała ją za pazuchę. Zdążyła już się odwrócić, kiedy do jej uszu dotarło pytanie zadane nieco drżącym głosem:
- Nie zostaniemy ukarane?
- Nie mam zamiaru odejmować wam punktów – zaprzeczyła, uśmiechając się pod nosem –Nazwijmy to sytuacją wyjątkową. Nie chciałabym mieć na sumieniu waszego zdrowia, gdybyście się wszystkie przeziębiły.
            Lekkim krokiem pokonała odległość dzielącą ją od ziemi, przeskakując przez kolejne ławki. Zawodnicy szybujący w górze uformowali teraz duże koło, przerzucając między sobą kafel, który w locie był po prostu bordową smugą. Pomimo braku wyraźnego nakazu, wszyscy mieli na sobie żołto-brązowe szaliki.
Zadarła głowę, mrużąc lekko oczy. Postać, która wydawała się największa, nie uczestniczyła w ćwiczeniu, a jedynie latała dookoła reszty drużyny, co jakiś czas zatrzymując się w powietrzu i krzycząc coś w kierunku jednego z zawodników. Nagle jednak kapitan zupełnie zmienił taktykę: przez chwilę rozmawiał z pałkarzem – sądząc po gabarytach -  po czym nagle zaczął pikować w dół, dokładnie w jej stronę.
- Nigdy nie myślałem, że będę miał okazję ujrzeć cię w takich okolicznościach, Lily – zawołał do niej Roger Bones, zeskakując z miotły – Nie miałem pojęcia, że lubisz tę grę.
- W zasadzie nigdy się nad tym nie zastanawiałam – wzruszyła ramionami, wstając ze swojego miejsca. Kąciki jej ust mimowolnie uniosły się w górę.
- Aha! – zaśmiał się, celując w nią oskarżycielsko palcem – A może to Gryfoni wysłali cię tu, żebyś rozpraszała moich podopiecznych, co?
- Kiepska teoria. Nigdy nie byłam specjalnie blisko z członkami naszej drużyny. No i jestem przecież prefektem – odparła, uśmiechając się przekornie – będziesz musiał się bardziej wysilić z wymyśleniem teorii spiskowej.
- Masz rację – przyznał, pokornie pochylając głowę – pomyliłem się już w pierwszym zdaniu, bo to nie moim zawodnikom najbardziej przeszkadzałabyś się skupić, a mi. Zaczynam podejrzewać, że rzuciłaś na mnie jakiś czar w trakcie któregoś z naszych spacerów.
- O, co to, to nie – zaoponowała, przestępując z nogi na nogę. Poczuła uderzenie gorąca, kiedy zdradliwe rumieńce buchnęły na jej policzki. Na szczęście chłopak akurat w tej chwili odwrócił się, aby wysłać drużynę do szatni. Kiedy znowu spojrzał na nią, udało jej się już zapanować nad własnym zawstydzeniem.
- W takim razie okazuje się, że zupełnie nieświadomie skradłaś moje serce, Lily Evans – zaśmiał się cicho, nieznacznie zmniejszając dystans między nimi. Delikatnie ujął jej zmarzniętą dłoń, palcami drugiej ręki odgarniając z jej twarzy zbłąkany kosmyk. W tym, co robił , było jakieś wahanie, zupełnie jakby pytał ją o przyzwolenie.
- Wiesz… - zająknęła się, przygryzając wargę. Starała się zyskać na czasie. Roger był bardzo blisko, tak blisko, że mogła zobaczyć złote plamki na jego źrenicach. Czuła bijące od niego ciepło. Chociaż wcale nie starał się jej przekonać na siłę, coś ją do niego ciągnęło, jakiś nieznany magnetyzm, jakaś nieznana wola. Bo przecież nigdy nie posądzała siebie o podobne pragnienia, teraz jednak wcale nie chciała odsuwać się od niego, nie chciała uciec spod zasięgu jego dotyku. To byłoby banalnie łatwe, wystarczyło zrobić pół kroku w tył i czar by prysł.
Ale ona była w końcu czarownicą. Od ponad pięciu lat czarowanie było jej życiem.
Wspięła się na palce, wolną ręką obejmując jego szyję. Coś w jego wzroku nagle się zmieniło, stał się bardziej intensywny. Niemal czuła jak ciepło jego spojrzenia rozgrzewa jej skórę.
Skórę, a może i serce.
- Może jednak polubię tego quidditcha – dokończyła, uśmiechając się lekko.
I właśnie wtedy, na ułamek sekundy przed tym, jak ich usta wreszcie się połączyły, ziemia, a razem z nią wszystko wokół, zapadła się w sobie. Wszystko runęło, pochłonięte przez przeszywający dźwięk budzika.
***
           Niebo było jasne i przejrzyste, zwiastowało zmiany na lepsze.
Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła Lily, kiedy, ziewając, podążała wraz z Leanne do jej mieszkania. Siatki z zakupami ciążyły im nieco bardziej niż zwykle, były też zaspane po nocy w nowym miejscu. Mimo tego, jak bardzo było ono znajome – tym razem wrażenie swojskości zdawało wręcz przeszkadzać. Dobrze znane zapachy, miękkość pościeli, trzeszczenie desek podłogi – to wszystko było tak odmienne od codzienności, która je usidliła w Hogwarcie, że zdawało się aż nierzeczywiste.
           Ten wczesny spacer podziałał orzeźwiająco, pozwolił im spojrzeć na pewne rzeczy zupełnie inaczej – przedmieścia Londynu, ciche i uśpione, skąpane w brzasku poranka w niczym nie przypominały nowoczesnej, zatłoczonej metropolii, do której przecież należały. Ten pozornie błahy fakt skłaniał do znacznie głębszych rozmyślań – o tym, jak istotne jest piękno chwili i poszukiwanie w życiu tych wartości, które są naprawdę ważne. Czas spędzony z rodziną, dobra zabawa z przyjaciółmi, godziny poświęcone na naukę.  Głośny śmiech, wyklejanie familijnego albumu, podlewanie kwiatków w ogrodzie. Zawieranie nowych znajomości, odnawianie starych, poznawanie się na nowo. Czy to wszystko nie nadawało życiu znaczenia w równym stopniu? Ambicja nakazywała pilnowanie przede wszystkim wykształcenia, ale czy przy okazji nie umykało coś bardzo istotnego, coś nieuchwytnego, ale pożądanego?... Sens życia?
Przyjaźń, miłość, oddanie, zaufanie. Wszystko zdawało sprowadzać się do jednego: do czasu. Tak go mało. Tak rozsądnie należy nim dysponować.
           Te wszystkie myśli, wyjątkowo dojrzałe, wyjątkowo trzeźwe i rozsądne, biorąc pod uwagę wczesną porę, sprowadzały obie dziewczyny na ziemię. Z dala od ulotnych wspomnień niepodjętych decyzji, słów, które zawisły w powietrzu i szeptów, które nagle ucichły; słowem, od skomplikowanej sieci życia w Hogwarcie. Sprowadziły je na ziemię, po której z każdym krokiem zaczynały stąpać coraz bardziej twardo; ziemię, która ograniczyła cały wszechświat do obszaru jednej, zaspanej dzielnicy.
Ziemię usłaną chodnikiem wyłożonym rudawobrązowymi płytami.
Tym samym chodnikiem, po którym z przeciwka nadchodziła spokojnym, równym tempem, z dumnie podniesioną głową jedyna czarownica, której mogły się tu spodziewać.
Co nie zmieniało faktu, że Nica Gibson aż do tej chwili pozostawała również ostatnią osobą, której chciałyby teraz wyjść naprzeciw.
***
          
           Furtka skrzypiała, poruszana wiatrem. Ten nieproszony odgłos wdzierał się brutalnie w ciszę spowijającą podupadające zabudowania. Okolica była biedna, biedna i zapuszczona. Ale nie pokorna, nie poszukująca kogoś, kto przywróciłby jej świetność. Budynki z odłażącym tynkiem, wyłupanymi cegłami, zapadnięte dachy i smolisty, śmierdzący dym wydobywający się z kominów zdawały się kpić sobie z obserwatora w żywe oczy, uśmiechać się szyderczo. Toczące się po chodnikach śmieci i zgniłe liście, których nikt nie zamiatał, zdawały się radować na widok jego niepewności, może strachu. Żaden przybysz, przed którym roztoczyłby się taki obraz nędzy i zobojętnienia nie chciałby pójść dalej.
           - Tu? – zapytał zduszonym głosem. Nie wierzył własnym oczom. Ta mieścina tak naprawdę była cmentarzem. Cmentarzem, z jedną tylko, wspólną kryptą, w której pochowano resztki ludzkiej godności, chęci samorealizacji, ambicji, higieny, wreszcie moralności. Nie pozostał po nich nawet ślad. W takich obdartych, brudnych domach, zamiast w zapachu jaśminu skąpanych w kwaśnych oparach wódki, nie mógłby mieszkać nikt, kogo życie nie obdarło wcześniej z człowieczeństwa.
- Tu – przytaknął opryskliwie jego przewodnik, łypiąc na niego czarnymi oczami. On jeden zdawał się zasymilowany z otoczeniem, jakby zrodzony z gliny i opadłych liści, wyłaniający się z mgły.
- Jak się nie podoba, to nie do mnie z pretensjami – warknął jeszcze, zatrzaskując za nim furtkę – Kochanego ojczulka zapytaj, o ile będzie w stanie ci odpowiedzieć.
Wzdrygnął się, prawie jakby dostał w twarz. Złapał mocniej uchwyt kufra i powlókł się dalej, noga za nogą, starając się nie dostrzegać rdzawych plam, upstrzonych na kocich łbach. Wyglądały na całkiem świeże.
           Wszystkie mijane budynki były do siebie podobne, wszystkie prezentowały się równie upiornie. Ale najgorsza była chyba ta cisza – przejmująca, świszcząca w uszach. W niektórych miejscach przerywana dziwnym kwileniem, jakby rannego zwierzęcia. Za każdym razem dopiero z opóźnieniem zdawał sobie sprawę, że był to szloch jak najbardziej ludzki.
Miasteczko było maleńkie. Już po kilku minutach tej upiornej wędrówki zabudowa stała się mniej zwarta, pojawiły się zasuszone krzewy, a nawet coś, co kiedyś musiało być placem zabaw. Teraz huśtawki i zjeżdżalnie przypominały bardziej narzędzia tortur. Połamana karuzela kołysała się złowieszczo, pod nią leżały potłuczone butelki.
           Jego przewodnik zatrzymał się niespodziewanie i bez ceregieli załomotał do drzwi. Dom stał w większym odosobnieniu niż inne, był też w nieco lepszym stanie. Drzwi były dopasowane do framugi i miały klamkę, a nawet zamek. Szyby w dwóch widocznych oknach były okopcone, ale nie powybijane. Dym unoszący się z komina miał dużo normalniejszą barwę.
Rozległ się szczęk zamka i w drzwiach stanęła wymizerowana, chuda kobieta z mysimi włosami. Jej błękitna sukienka i biały fartuch ukryły się pod grubą warstwą kurzu, smugi brudu widoczne były też na jej czole i policzkach.
Peter patrzył z przerażeniem na własną matkę, a właściwie jej cień, nie pojmując, jak mogła się tak drastycznie zmienić w tak krótkim czasie. Jej widok wśród odrapanych cegieł nowego domu, pośród brudu i smrodu, w tej zapomnianej przez boga głuszy wstrząsnął nim do głębi. To było niemożliwe. Ta zabiedzona kobieta to nie była jego matka, wykształcona przecież czarownica. Te przerażające zgliszcza to nie był ich dom.
           Cały czas stał bez ruchu, ściskając kurczowo rączkę kufra, gotów w każdej chwili odwrócić się na pięcie i pognać tam, skąd przyszedł, byle dalej od tego koszmaru.
Ale wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Kobieta bez słowa wysypała na wyciągniętą dłoń przewodnika garść drobnych monet. To samo w sobie było jak najbardziej naturalne, jednak uwagę chłopaka przyciągnęła jej drobna dłoń o długich, chudych palcach, połamanych paznokciach, z ukośną blizną szpecącą jej grzbiet.
To była dłoń jego matki.
 Bezwiednie przeszedł przez próg, prowadząc za sobą kufer.
***
           Rude loki podskakiwały sprężyście w rytm jej kroków, odcinając się wyraźnie niczym płomienie od mglistej szarości poranka. Nie można jej było pomylić z nikim innym. Niestety.
Nica zmrużyła oczy, czując w głębi siebie znajomy przypływ niechęci. Wbrew logice, im więcej czasu mijało od „tamtych wydarzeń” złość i upokorzenie wcale jej nie przechodziły. Wręcz przeciwnie – nasilały się.
Incydent z Jamesem Potterem pozostawił w duszy Niki trwały ślad, ranę, która jeszcze się nie zabliźniła. Co więcej, nawet jej się na to nie zbierało.
Czasami myślała, że znacznie łatwiej byłoby przełknąć całą tę gorycz, gdyby zostawił ją, bo Evans postanowiła dać mu wreszcie szansę. Oczywiście, byłaby wściekła, oburzona, zraniona i zazdrosna- nie miała co do tego złudzeń – ale byłby to chociaż jakiś logiczny, zrozumiały powód. Mogłaby wtedy winić samą Evans, mogłaby niedowierzać, że przegrała z kimś takim, mogłaby obnosić się z pogardą do końca świata. James Potter był pierwszym chłopakiem, do którego zapałała tak głębokim i żarliwym uczuciem, nie było ono jednak AŻ TAK głębokie, jak mogłoby się wydawać. Nie była głupia. Miała niespełna siedemnaście lat. W końcu zapomniałaby o całej sprawie, odreagowując rzuceniem się głową w wir kolejnych miłostek, aż wreszcie uspokoiłaby się zupełnie i wróciła do normalności.
           Ale tak się nie stało. James Potter zerwał z nią, nie mając absolutnie żadnych widoków na poderwanie Lily Evans, a mimo to zerwał z nią – była tego pewna – właśnie dla tej rudej złośnicy. To było poniżenie, jakiego duma Weroniki Gibson nigdy nie zaznała i kiedy opadło już trochę zauroczenie, tego właśnie znieść nie mogła. Za każdym razem, gdy miała do czynienia z Gryfonką, dostrzegała w jej oczach cień współczucia. Jakby było jej głupio, że stała się przyczyną tego małego dramatu. Jakby zastanawiała się, czy Nica ją znienawidziła z tego powodu. Chociaż nigdy nie poruszyła tego tematu, Krukonka oczami wyobraźni już ją widziała, jak rozkłada ręce w przepraszającym geście, mówiąc, że naprawdę nic do niego nie czuje. I że jest jej przykro.
Też coś. Nie potrzebowała nikogo, żeby się nad nią litował, a już zwłaszcza jej.
           Obie Gryfonki były już na tyle blisko, że mogła policzyć guziki przy ich płaszczach. Przeszywające spojrzenie zielonych tęczówek dościgło ją, zakleszczyło w swojej pełnej współczucia i szlachetnych intencji wszechwiedzy. Prychnęła, ciskając wzrokiem błyskawice w kierunku własnych butów. Dopilnowała, by na jej twarzy nie odbiła się żadna myśl, jak zawsze dbając o zachowanie godności. Kiedy Leanne otworzyła usta, by się przywitać, wyniośle skinęła głową, obdarzając je krótkim, ale za to mocnym spojrzeniem.
Zrobiła jeszcze dwa kroki i w chwili, kiedy już już musiałyby się minąć, skręciła w boczną uliczkę, nie zaszczycając ich nawet słowem.
W środku aż się gotowała ze złości.
***
           - Milusia jak zwykle – skomentowała Leanne, przekręcając klucz w zamku.
Lily mruknęła coś niezrozumiale, kręcąc głową z niedowierzaniem. Postawiła torby z zakupami pod ścianą, w zamyśleniu rozpinając płaszcz.
- Naprawdę nie wiem, jak ona zamierza funkcjonować w społeczeństwie – kontynuowała Johnson, wyraźnie zniesmaczona – Chwała Merlinowi, że Matt był nią zainteresowany nie dłużej niż dwa tygodnie. Wystarczyło, że bliżej poznał jej uroczy sposób bycia.
- Jest taka zgorzkniała, zamknięta.. To naprawdę okropne, tak się okopać we własnych zranionych uczuciach. Chociaż…
- Hm? – Leanne podniosła głowę, przerywając na chwilę grzebanie w szafce z butami. Spojrzała na nią wyczekująco.
- Wiesz, na początku myślałam, że jest w nim szaleńczo zakochana, tak mocno, że aż niezdrowo. A teraz zaczynam myśleć…
- Że bardziej ją boli własna próżność – dokończyła bezlitośnie przyjaciółka, kiwając potępiająco głową. Zatrzasnęła drzwiczki szafki, podając Lily kapcie i z powrotem chwyciła za wypełnione po brzegi siatki – Najciekawsze jest to, że to wcale nie jest zła dziewczyna. Jest inteligentna i potrafi być zabawna, na pewno to ciekawa postać. Jedyny problem w tym, że wiecznie pozuje na niewiadomo kogo, jeszcze prowadza się wszędzie z tym swoim cieniem.. Nic dziwnego, że biedna dziewczyna farbuje się na wszystkie kolory tęczy. Nie wiem jak inaczej miałaby zaistnieć w towarzystwie tak dominującej osobowości.
- Kto jest taki dominujący? – wyraził zainteresowanie Matt, wyzierając na chwilę z kuchni. Był już kompletnie ubrany, a w ręku trzymał kanapkę uginającą się pod ciężarem dodatków.
- Nica Gibson – wyjaśniła Lily, zaczynają rozkładać produkty do odpowiednich szafek.
 – Aaa – skwitował chłopak, ze zrozumieniem kiwając głową.
- A kto to? – zapytał ojciec Leanne, na chwilę wyostrzając uwagę. Mężczyzna siedział, wygodnie rozparty za kuchennym stołem. W jednej ręce trzymał kubek z parującą kawą, drugą przerzucał strony świeżego wydania Proroka Codziennego.
- Taka Krukonka z naszego roku, mieszka niedaleko nas. Wyjątkowo ciężki przypadek samouwielbienia – mruknęła zgryźliwie Leanne, chowając jajka do lodówki. Litościwie nie wspomniała o niegdysiejszej fascynacji swojego brata osobą demonicznej koleżanki.
- Takie są najgorsze – przytaknął z roztargnieniem pan Johnson, marszcząc brwi. Jego uwagę pochłonął jakiś przydługi artykuł. Lily z ciekawością zerknęła na nagłówek, niestety oprócz dłoni mężczyzny dostrzegła jedynie literę „T”.
- Zaparzyć ci kawy, Matt? – zapytała Leanne, szykując dwa czyste kubki. Duchowa nieobecność ojca jej zbytnio nie zdziwiła. W końcu był ranek.
- Nie, nie, muszę lecieć. O dziesiątej odbieram z dworca Lisę – wyjaśnił, wstawiając talerz do zlewu. Nastroszył lekko włosy, pomachał im obu, pożegnał się z tatą i już go nie było.
***
           W najlepsze chrupały naleśniki, gratulując sobie nawzajem pomysłu zakupienia malin. Owoce były dojrzałe, słodkie i miały bardzo intensywny kolor. Nie smakowały może do końca tak, jak powinny, ale był to prawdziwy okruch lata wczesną wiosną. Teraz zajadały się nimi z prawdziwą rozkoszą, od czasu do czasu częstując nimi pana Johnsona. Niestety, mężczyzna zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego poświęcenia. W dalszym ciągu pochłonięty przez artykuł, ze zmarszczonym czołem ślęczał nad gazetą. Nawet kiedy skończył już czytać, tkwił tak, wbijając nieruchomy wzrok w jeden punkt. Kawa w filiżance, którą cały czas trzymał, dawno już wystygła.
- Tato? -  Leanne spoglądała na niego, trochę zniecierpliwiona. Dziwna reakcja ojca, człowieka umiejącego zachować spory dystans do odgrzewanych tragedii i żałosnych politycznych rozgrywek, mocno ją zaniepokoiła – Co takiego wyczytałeś?
- Nic nowego – odparł z roztargnieniem, przejeżdżając dłonią po twarzy. Prawdopodobnie na tym by zakończył, jednak widząc pytające spojrzenie córki, sprecyzował – Znowu ktoś napadł na dom mugoli, gdzieś pod Londynem. Trzy osoby nie żyją, brutalnie zamordowane. Najpierw długo były poddawane torturom, dopiero pod dłuższym czasie ktoś litościwie rzucił kedavrę. Chociaż nie wiem, czy można mówić o litości.
W jego głosie pobrzmiewała nuta tak głębokiego rozgoryczenia, że w pierwszej chwili nie zauważył, jak Lily zachłystuje się kawą. Dopiero jej przerażone spojrzenie uświadomiło mu dokładnie, co takiego powiedział. Natychmiast uspokajająco pokręcił głową.
- Nazywali się Dawson – wyjaśnił, apatycznie składając gazetę. Wstał i odłożył wypełnioną do połowy filiżankę do zlewu.
Lily wpatrzyła się w kant stołu, głęboko poruszona. Leanne obserwowała ją przez chwilę, przygryzając wargę, w końcu odwróciła się do ojca, który już szykował się do wyjścia.
- Tato, jak to możliwe, że jakiś potwór popełnia zbrodnię za zbrodnią i nie zostaje zesłany do Azkabanu? Od czego są te zastępy aurorów?!
- Lennie, skarbie… Problem w tym, że nie ma żadnej pewności, że sprawcą ostatnich zbrodni jest ta sama osoba. Zapewniam cię, że ci w ministerstwie dwoją się i troją, żeby go dorwać. Te zabójstwa to absolutny priorytet dla wszystkich wydziałów, ale nie jest łatwo szukać kogoś, kto włada czarną magią i nie przejmuje się tym, iloma trupami będzie usłana jego droga ucieczki.
- Ale.. przecież… Nie mogę uwierzyć, że istnieje chociaż jedna taka.. bestia, a co dopiero, że jest ich więcej.. przecież to jest… jakiś koszmar – Leanne mówiła bezładnie, zdjęta głęboką odrazą. W jej oczach migotało prawdziwe wzburzenie, w głowie furkotały obraźliwe skrawki pergaminu, które nie tak dawno ktoś podsyłał Lily.
- Leanne, weź pod uwagę, jakie panują teraz nastroje. W czarodziejskim świecie jest wielu głęboko uprzedzonych, a wręcz chorych z nienawiści.. owładniętych tą nienormalną obsesją czystości krwi – pan Johnson mówił łagodnie, ale bardzo stanowczo – nie trzeba daleko szukać. Niestety jestem pewien, że nawet w Hogwarcie znajdzie się grupka młodych idiotów zakochanych we władzy, jaką daje bycie wybrańcem.
Leanne zacisnęła usta, czując narastającą wściekłość. Dobrze wiedziała, że ojciec ma rację. Wystarczył jeden rzut oka na Ślizgonów.
Z powrotem osunęła się na swoje miejsce, z troską przyglądając się Lily, jak z zaciętą miną trawi najświeższe doniesienia. Jeśli ona sama była tak rozbita wewnętrznie po tym, co usłyszała, to co musiała czuć jej przyjaciółka?
Bezwiednie zmiażdżyła widelcem ostatnią malinę, którą miała na talerzu.
Lily bez słowa sięgnęła po Proroka Codziennego i zagłębiła się w lekturze.
„PANIKA WŚRÓD MUGOLI: KOLEJNA RODZINA STERRORYZOWANA”
Wielkie litery tworzące nagłówek zdawały się krzyczeć. 
Pomyślała o swojej matce, która mogła powtórnie wyjść za mąż za przypadkowego mugola.
Przypadkowego mugola o przypadkowym nazwisku Dawson.
Mogła też urodzić dziecko. Czemu by nie.
Leanne zacisnęła powieki. Lily zacisnęła pięść.
A za oknem dzień bezwstydnie toczył się dalej.
***
           Siedziba rodowa Potterów -  a w zasadzie zwyczajny dom, jeden z wielu podobnych, mieszczących się w Dolinie Godryka – spowita była tego dnia zupełnie niezwykłą ciszą. Zazwyczaj przerwa świąteczna w Hogwarcie nieodmiennie wiązała się z powrotem w rodzinne progi pierworodnego syna w asyście najlepszego przyjaciela. Odwiedziny pozostałej dwójki Huncwotów wiązały się zazwyczaj z bieganiem całej czwórki po miasteczku, urządzaniem imprez kameralnych i tych mniej, niezmordowaną grą w quidditcha w ogrodzie, wybuchami śmiechu i ciągłymi dyskusjami na tematy rozmaite. Pani Potter tylko wznosiła oczy do nieba, od czasu do czasu strofując swoich podopiecznych, natomiast pan domu – na pozór zachowując srogą obojętność- z rozbawieniem śledził wybryki młodych. Oczywiście dopóki nie przekraczali pewnej granicy.
           Nic więc dziwnego, że ten pełen dziwnego dostojeństwa spokój, błoga cisza i nienaganny ład mógł wzbudzić niepokój w sercu Elizabeth Potter.
Rzeczywiście wzbudził.
- John – zwróciła się do swojego męża, pełnym powagi spojrzeniem orzechowych oczu odrywając go od prozaicznej czynności, do której się porwał.
Wspomniany odchrząknął, z zakłopotaniem składając niszowy tygodnik „Śladem kafla”.
- O co chodzi, Liz? – zapytał, kierując na żonę zawstydzone spojrzenie. Dobrze pamiętał, że obiecał jej uporządkowanie salonu jeszcze przed umówionym spotkaniem. Nerwowo zerknął na zegar – Jeśli chodzi o kwestię porządków, to ja…
Uciszyła go ruchem ręki.
- Daruj sobie tę mowę obronną – poradziła z łagodnym politowaniem, kręcąc głową – Dorosły facet, a czasami zachowuje się jak dziecko. Czy wiesz, gdzie znajduje się w tym momencie twój syn?
- Gdzieś w promieniu pięciu mil, jak mniemam – wyraził przypuszczenie pan Potter, poprawiając zjeżdżające z nosa okulary – w dniu dzisiejszym uważam to za okoliczność sprzyjającą. A co?
- Otóż to – mruknęła konspiracyjnie, podejrzliwie rozglądając się po pokoju – w związku z tym, co ma się dzisiaj wydarzyć… i tym, co działo się w trakcie Bożego Narodzenia… rzuciłam na dom zaklęcie antyszpiegowskie.
John Potter uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
- Nie ruszyli się z domu na krok.
Ta konkluzja nie zaskoczyła widocznie żadnego z małżonków.
Mężczyzna pokiwał posępnie głową, wkładając pod pachę „Śladem kafla”.
- Ty zajrzyj pod stół i za kredens, ja sprawdzę w szafie.
***
           - Mówiłem ci, że szafa to zbyt oczywiste miejsce – szepnął z żalem Syriusz, kiedy stało się jasne, że powolne kroki Pottera seniora zmierzają dokładnie w ich stronę.
James dał mu kuksańca, wzrokiem nakazując milczenie. Wstrzymali oddech, skuleni pod peleryną niewidką.
Kroki zatrzymały się. W ich miejsce pojawił się dziwny szelest. Kiedy prawe skrzydło drzwi zaczęło się z jękiem uchylać, odgadli, że był to odgłos wyciąganej różdżki.
- Zbyt oczywiste, ale jedyne – westchnął smutno Rogacz. Uleciała z nich już ostatnia nadzieja. I nie bez przyczyny – w końcu oboje wiedzieli, co zobaczą, gdy drzwi otworzą się na oścież.
Można powiedzieć, że się nie rozczarowali.
John Potter wyglądał na nieco zniesmaczonego obowiązkiem, który został zmuszony wypełnić. Z pewną dozą politowania spoglądał na wyłaniających się spod peleryny podopiecznych, bez słowa wskazując im drzwi. Ze zwieszonymi głowami udali się w tym właśnie kierunku, niepocieszeni tą kompromitującą, szczeniacką wręcz porażką.
- Wszystko przez to, że za późno zaczęliśmy ustalać szczegóły – westchnął James, zanim zniknęli w głębi korytarza.
- Amatorzy – zaśmiał się pod nosem pan domu, pieczołowicie zamykając drzwi szafy.
Do spotkania zostało dwadzieścia minut. Najwyższy czas, by przygotować wszystkie dokumenty.
***
           - Naprawdę chciałbym wiedzieć, co oni tam robią! – James, jeszcze bardziej sfrustrowany niż pół godziny wcześniej, z całej siły kopnął Bogu ducha winną ścianę – Coś się musi święcić. Ci ludzie, którzy przychodzą… To się nigdy wcześniej nie zdarzało. Na pewno chodzi o te morderstwa, mówię ci.
Syriusz Black wymownie wzniósł oczy do nieba. Technicznie rzecz biorąc, do sufitu, bo w dalszym ciągu tkwili w pokoju Jamesa.
Oczywiście, sam był równie żywo zainteresowany wiadomymi ruchami w czarodziejskim świecie, w których uczestniczył ojciec jego przyjaciela, ale… Na Merlina, w ciągu ostatnich dwudziestu minut Rogacz wypowiedział to samo odkrywcze zdanie na tuzin różnych sposobów, za każdym razem inaczej je intonując, ale nie wnosząc do sprawy nic nowego. Naprawdę łatwo można się było znudzić.
- Posłuchaj – zaczął ugodowym tonem, zblazowanym gestem strzepując wpadającą do oczu grzywkę – Doszliśmy do tego już jakiś czas temu, a powtarzanie tego w kółko niestety nic nam nie da. Może zwyczajnie podsumujmy, co już wiemy, zanim przekażemy to chłopakom?
James nie wydawał się tym pomysłem zachwycony, ale skinął głową.
- Po pierwsze: Jakaś bliżej niezidentyfikowana grupa ludzi od dłuższego czasu coś kombinuje. Spotykają się w różnych miejscach, czasami w domu twoich rodziców, żeby coś omówić. Unikają korespondencji listownej, chociaż czasami twój ojciec dostaje jakieś raporty i zestawienia, choć nigdy wcześniej tak nie było – Syriusz wypuścił powietrze i spojrzał pytająco na przyjaciela.
- Zgadza się – potwierdził Potter, bezwiednie strosząc włosy na czubku głowy. Na chwilę przerwał wędrówkę po pokoju i kontynuował – pomiędzy tymi ludźmi nie ma jakichś oczywistych powiązań: przynajmniej dwójka to aurorzy, jest też ktoś inny z ministerstwa. A z drugiej strony, główną postacią wydaje się być Dumbledorre, inni na pierwszy rzut oka nie są żadnymi szychami. Nie wyglądają nawet na jakichś dobrych czarodziejów.. No i jest jeszcze moja mama. Ona też jest zorientowana w sytuacji, chociaż nie angażuje się aż tak, jak tata.
- Możemy mieć pewność, że to jest w jakiś sposób związane z prześladowaniami mugoli, bo nikt ze środowiska mojej rodziny – Syriusz skrzywił się nieznacznie, wypowiadając te słowa – w tym nie uczestniczy. A, jak wiadomo, zawsze chcą grać pierwsze skrzypce tam, gdzie tylko mogą.
- I wszyscy zachowują to w absolutnej tajemnicy – zadumał się James – wiesz, moi rodzice.. niby zachowują się normalnie, ale to pierwsza taka sytuacja, kiedy aż tak starannie pilnują, żebym niczego nie wywęszył. Jestem prawie pewny, że moja mama tylko dlatego nie siedzi teraz z nimi. Wiadomo, że ojciec zabezpieczył pokój zaklęciem wygłuszającym, ale oni chyba nie chcą nawet, żebyśmy widzieli, kto stamtąd wychodzi.
- Prawdopodobnie – przyznał Syriusz, wzdychając ciężko.
- Znowu dotarliśmy do punktu wyjścia – zauważył ze złością Rogacz, podejmując przerwaną wędrówkę w tę i z powrotem.
- Wiemy, że coś śmierdzi. Wiemy nawet, dlaczego. Ale nie wiemy co, mając to tuż pod nosem – podsumował filozoficznie Black, ponuro obserwując spacerującą po ścianie muchę – Frustrujące.
***
           Początkowo miał nadzieję, że z czasem się przyzwyczai, że wystarczy byle półtorej godziny, żeby wszystko się odmieniło, przestało wydawać się takie niewyobrażalne.
Niestety tak się nie stało.
Było brudno – nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że matka, prawdziwa wielbicielka porządku, aż do tej pory wszystkiego nie wypucowała. Pojął to dopiero jakiś czas później, gdy chciał pomóc jej przygotować stół do kolacji: płakała. Chociaż potem, gdy już usiedli do jedzenia, uśmiechała się ciepło, niczym zadowolona z siebie gospodyni, oczy miała czerwone i zapuchnięte. Wyraźnie unikała ojca.
           Wbił wzrok w stół, obawiając się, że za moment straci nad sobą kontrolę. Gdzieś w środku, gdzie wciąż był dzieckiem, czuł napływające łzy.
Drewno było trochę porysowane i przykurzone. Mebel był nowy, pomimo powierzchownych zniszczeń.  To nie był stół przewieziony z rodzinnego domu.
- Gdzie jest nasz stół? – zapytał piskliwie, nie podnosząc wzroku na ojca. Głos mu się trząsł, ale mimo wszystko nie cofnął swoich słów.
Bardziej wyczuł niż zobaczył, jak ojciec się prostuje, unosząc brwi.
Odchrząknął.
- A więc nie podoba ci się, tak?
Słowa, wypowiedziane głosem pozornie uprzejmym, przecięły powietrze z delikatnością siekiery.
„Nie. Zastanawiam się, jakim sposobem stoczyliśmy się do tej nory”
Nic nie powiedział, starał się opanować drżenie rąk. Po policzku pani Pettigrew spłynęła pojedyncza łza.
- Nowy też jest.. jest ładny – wycharczał, czując wielką gulę w gardle. Czuł się upokorzony, bezsilny, wściekły. Ojciec spoglądał na niego z jawną pogardą w przekrwionych oczach, uśmiechając się pobłażliwie, jak do dziecka. W tym wszystkim wyglądał bardzo łagodnie.
Peter w duchu przyznał mu rację: naprawdę nie zasługiwał na nic innego. Był żałosny.
Powinien coś zrobić, coś powiedzieć, obrazić go, nakrzyczeć na niego w imieniu matki, ale… nie potrafił. Bał się. Zwyczajnie się bał.
Minęły dwie upiorne minuty, w czasie których niemal zapadał się w sobie pod wwiercającym się spojrzeniem ojca. Potem starszy Pettigrew wstał, podszedł do narożnej szafki i wyciągnął z niej jakąś butelkę. Etykietki nie było.
- Jesteś dokładnie taki jak matka, synu. Oboje jesteście siebie warci – oznajmił spokojnie, z pewnym trudem skupiając wzrok na twarzy chłopaka. W jego głosie pobrzmiewała kpina, ale nie z gatunku tych napastliwych. Matka już otwarcie płakała, mnąc w dłoni chusteczkę. Zaciśnięte pięści Petera skakały po stole – Nie moja rola oceniać, czy takie życie jest czegoś warte, ale dam ci jedną radę: rozejrzyj się wokół siebie i poszukaj kogoś silnego, kogoś, kto ma władzę i kto pociągnie cię za sobą. Bo słabi, jeśli są sami, zawsze idą na dno. Prędzej czy później.
Pokiwał głową, uśmiechając się nieprzytomnie i chwiejnym krokiem opuścił kuchnię.
Palce Petera znieruchomiały.

* *