Witajcie! Tym razem notka pojawia się we właściwym czasie, czyli najszybciej, jak tylko mogłam. Wyjątkowo nie odpowiedziałam jeszcze na Wasze komentarze pod poprzednim rozdziałem, za co bardzo Was przepraszam. Wszystkie je przeczytałam i za wszystkie bardzo dziękuję - w najbliższym czasie wygospodaruję idealną chwilę, żeby na nie odpisać. Nie przedłużając: zapraszam serdecznie do czytania i komentowania!
~*~
Było znacznie zimniej, niż
mogłoby się wydawać. Prószący śnieg, przenikliwy wiatr, skuta lodem tafla
jeziora – wszystko to, złożone razem, stanowiło chyba wystarczający powód, by skierować
się ku boisku do quidditcha. Już z tak dużej odległości widać było małe figurki
fruwające między złotymi pętlami, zwykłe, zimowe stroje nie pozwalały jednak
rozróżnić barw drużyny. Na trybunach siedziało zaledwie kilka osób, w dodatku
żadna z nich nie zwracała większej uwagi na ewolucje zachodzące ponad nimi. Gdy
zrobiła kilka następnych kroków, przekonała się, że była to grupka
trzeciorocznych puchonek, plotkujących zawzięcie. Były skupione na dwóch
ławkach, tworząc ciasne kółko. Wszystkie pochylały głowy, zajęte czymś, co
znajdowało się pośrodku.
Może i nie przyszłoby jej do głowy, żeby zainteresować
się, co to takiego, ale było już za późno: jedna z nich ją dostrzegła. Drgnęła
nerwowo, śledząc ją przestraszonym wzrokiem, jednocześnie energicznie
gestykulując. Koleżanki najwidoczniej okazały się mało domyślne. Dopiero w momencie, kiedy stanęła tuż za
plecami jednej z nich, ugasiły wreszcie przenośne ognisko, nad którym grzały
zziębnięte dłonie.
- Ekhm – odchrząknęła, jakby
od niechcenia wskazując przypiętą do płaszcza odznakę prefekta – używanie
czarów na korytarzach jest zabronione, jak wiecie, najwidoczniej jednak umknęło
wam, że to samo tyczy się szkolnych błoni.
Ta, która trzymała różdżkę,
odważnie uniosła głowę i spojrzała na nią z pełnym spokojem. Coś w jej twarzy
przywodziło na myśl postać Weroniki Gibson, mała miała takie same oczy i
łudząco podobne rysy twarzy. Była też tak samo nieugięta.
- Przenośne ogniska są bardzo niebezpieczne,
ponieważ łatwo można stracić nad nimi kontrolę i narazić innych na kontakt z
ogniem – wyjaśniła, odrywając wzrok od młodszej z sióstr Gibson – Następnym
razem, kiedy koniecznie będziecie chciały złamać ten punkt szkolnego
regulaminu, lepiej zróbcie to tak.
Jednym machnięciem różdżki
zmieniła fiolkę, którą wyjęła z kieszeni, w sporych rozmiarów słoik. Postawiła
go pośrodku i rozpaliła w nim drobny płomyk, który jednak dawał zaskakująco
dużo ciepła.
Strzepnęła różdżkę i schowała ją za pazuchę. Zdążyła już
się odwrócić, kiedy do jej uszu dotarło pytanie zadane nieco drżącym głosem:
- Nie zostaniemy ukarane?
- Nie mam zamiaru odejmować
wam punktów – zaprzeczyła, uśmiechając się pod nosem –Nazwijmy to sytuacją
wyjątkową. Nie chciałabym mieć na sumieniu waszego zdrowia, gdybyście się
wszystkie przeziębiły.
Lekkim krokiem pokonała odległość dzielącą ją od ziemi,
przeskakując przez kolejne ławki. Zawodnicy szybujący w górze uformowali teraz
duże koło, przerzucając między sobą kafel, który w locie był po prostu bordową
smugą. Pomimo braku wyraźnego nakazu, wszyscy mieli na sobie żołto-brązowe
szaliki.
Zadarła głowę, mrużąc lekko
oczy. Postać, która wydawała się największa, nie uczestniczyła w ćwiczeniu, a
jedynie latała dookoła reszty drużyny, co jakiś czas zatrzymując się w
powietrzu i krzycząc coś w kierunku jednego z zawodników. Nagle jednak kapitan
zupełnie zmienił taktykę: przez chwilę rozmawiał z pałkarzem – sądząc po
gabarytach - po czym nagle zaczął
pikować w dół, dokładnie w jej stronę.
- Nigdy nie myślałem, że
będę miał okazję ujrzeć cię w takich okolicznościach, Lily – zawołał do niej
Roger Bones, zeskakując z miotły – Nie miałem pojęcia, że lubisz tę grę.
- W zasadzie nigdy się nad
tym nie zastanawiałam – wzruszyła ramionami, wstając ze swojego miejsca. Kąciki
jej ust mimowolnie uniosły się w górę.
- Aha! – zaśmiał się,
celując w nią oskarżycielsko palcem – A może to Gryfoni wysłali cię tu, żebyś
rozpraszała moich podopiecznych, co?
- Kiepska teoria. Nigdy nie byłam specjalnie blisko z członkami naszej drużyny. No i jestem przecież prefektem – odparła, uśmiechając się przekornie – będziesz musiał się bardziej wysilić z wymyśleniem teorii spiskowej.
- Kiepska teoria. Nigdy nie byłam specjalnie blisko z członkami naszej drużyny. No i jestem przecież prefektem – odparła, uśmiechając się przekornie – będziesz musiał się bardziej wysilić z wymyśleniem teorii spiskowej.
- Masz rację – przyznał,
pokornie pochylając głowę – pomyliłem się już w pierwszym zdaniu, bo to nie moim
zawodnikom najbardziej przeszkadzałabyś się skupić, a mi. Zaczynam podejrzewać,
że rzuciłaś na mnie jakiś czar w trakcie któregoś z naszych spacerów.
- O, co to, to nie –
zaoponowała, przestępując z nogi na nogę. Poczuła uderzenie gorąca, kiedy
zdradliwe rumieńce buchnęły na jej policzki. Na szczęście chłopak akurat w tej
chwili odwrócił się, aby wysłać drużynę do szatni. Kiedy znowu spojrzał na nią,
udało jej się już zapanować nad własnym zawstydzeniem.
- W takim razie okazuje się,
że zupełnie nieświadomie skradłaś moje serce, Lily Evans – zaśmiał się cicho,
nieznacznie zmniejszając dystans między nimi. Delikatnie ujął jej zmarzniętą
dłoń, palcami drugiej ręki odgarniając z jej twarzy zbłąkany kosmyk. W tym, co
robił , było jakieś wahanie, zupełnie jakby pytał ją o przyzwolenie.
- Wiesz… - zająknęła się,
przygryzając wargę. Starała się zyskać na czasie. Roger był bardzo blisko, tak
blisko, że mogła zobaczyć złote plamki na jego źrenicach. Czuła bijące od niego
ciepło. Chociaż wcale nie starał się jej przekonać na siłę, coś ją do niego
ciągnęło, jakiś nieznany magnetyzm, jakaś nieznana wola. Bo przecież nigdy nie
posądzała siebie o podobne pragnienia, teraz jednak wcale nie chciała odsuwać
się od niego, nie chciała uciec spod zasięgu jego dotyku. To byłoby banalnie
łatwe, wystarczyło zrobić pół kroku w tył i czar by prysł.
Ale ona była w końcu
czarownicą. Od ponad pięciu lat czarowanie było jej życiem.
Wspięła się na palce, wolną
ręką obejmując jego szyję. Coś w jego wzroku nagle się zmieniło, stał się
bardziej intensywny. Niemal czuła jak ciepło jego spojrzenia rozgrzewa jej
skórę.
Skórę, a może i serce.
- Może jednak polubię tego
quidditcha – dokończyła, uśmiechając się lekko.
I właśnie wtedy, na ułamek sekundy przed tym, jak ich usta wreszcie się połączyły, ziemia, a razem z nią wszystko wokół, zapadła się w sobie. Wszystko runęło, pochłonięte przez przeszywający dźwięk budzika.
I właśnie wtedy, na ułamek sekundy przed tym, jak ich usta wreszcie się połączyły, ziemia, a razem z nią wszystko wokół, zapadła się w sobie. Wszystko runęło, pochłonięte przez przeszywający dźwięk budzika.
***
Niebo było jasne i
przejrzyste, zwiastowało zmiany na lepsze.
Przynajmniej tak to sobie
tłumaczyła Lily, kiedy, ziewając, podążała wraz z Leanne do jej mieszkania. Siatki
z zakupami ciążyły im nieco bardziej niż zwykle, były też zaspane po nocy w
nowym miejscu. Mimo tego, jak bardzo było ono znajome – tym razem wrażenie
swojskości zdawało wręcz przeszkadzać. Dobrze znane zapachy, miękkość pościeli,
trzeszczenie desek podłogi – to wszystko było tak odmienne od codzienności,
która je usidliła w Hogwarcie, że zdawało się aż nierzeczywiste.
Ten wczesny spacer podziałał orzeźwiająco, pozwolił im
spojrzeć na pewne rzeczy zupełnie inaczej – przedmieścia Londynu, ciche i
uśpione, skąpane w brzasku poranka w niczym nie przypominały nowoczesnej,
zatłoczonej metropolii, do której przecież należały. Ten pozornie błahy fakt
skłaniał do znacznie głębszych rozmyślań – o tym, jak istotne jest piękno
chwili i poszukiwanie w życiu tych wartości, które są naprawdę ważne. Czas
spędzony z rodziną, dobra zabawa z przyjaciółmi, godziny poświęcone na
naukę. Głośny śmiech, wyklejanie
familijnego albumu, podlewanie kwiatków w ogrodzie. Zawieranie nowych
znajomości, odnawianie starych, poznawanie się na nowo. Czy to wszystko nie nadawało
życiu znaczenia w równym stopniu? Ambicja nakazywała pilnowanie przede
wszystkim wykształcenia, ale czy przy okazji nie umykało coś bardzo istotnego,
coś nieuchwytnego, ale pożądanego?... Sens życia?
Przyjaźń, miłość,
oddanie, zaufanie. Wszystko zdawało sprowadzać się do jednego: do czasu. Tak go
mało. Tak rozsądnie należy nim dysponować.
Te wszystkie myśli, wyjątkowo dojrzałe, wyjątkowo trzeźwe
i rozsądne, biorąc pod uwagę wczesną porę, sprowadzały obie dziewczyny na
ziemię. Z dala od ulotnych wspomnień niepodjętych decyzji, słów, które zawisły
w powietrzu i szeptów, które nagle ucichły; słowem, od skomplikowanej sieci
życia w Hogwarcie. Sprowadziły je na ziemię, po której z każdym krokiem
zaczynały stąpać coraz bardziej twardo; ziemię, która ograniczyła cały
wszechświat do obszaru jednej, zaspanej dzielnicy.
Ziemię usłaną chodnikiem
wyłożonym rudawobrązowymi płytami.
Tym samym chodnikiem, po
którym z przeciwka nadchodziła spokojnym, równym tempem, z dumnie podniesioną
głową jedyna czarownica, której mogły się tu spodziewać.
Co nie zmieniało faktu, że Nica Gibson aż do tej chwili pozostawała również ostatnią osobą, której chciałyby teraz wyjść naprzeciw.
Co nie zmieniało faktu, że Nica Gibson aż do tej chwili pozostawała również ostatnią osobą, której chciałyby teraz wyjść naprzeciw.
***
Furtka skrzypiała,
poruszana wiatrem. Ten nieproszony odgłos wdzierał się brutalnie w ciszę
spowijającą podupadające zabudowania. Okolica była biedna, biedna i
zapuszczona. Ale nie pokorna, nie poszukująca kogoś, kto przywróciłby jej
świetność. Budynki z odłażącym tynkiem, wyłupanymi cegłami, zapadnięte dachy i
smolisty, śmierdzący dym wydobywający się z kominów zdawały się kpić sobie z
obserwatora w żywe oczy, uśmiechać się szyderczo. Toczące się po chodnikach
śmieci i zgniłe liście, których nikt nie zamiatał, zdawały się radować na widok
jego niepewności, może strachu. Żaden przybysz, przed którym roztoczyłby się
taki obraz nędzy i zobojętnienia nie chciałby pójść dalej.
- Tu? – zapytał zduszonym głosem. Nie wierzył własnym
oczom. Ta mieścina tak naprawdę była cmentarzem. Cmentarzem, z jedną tylko,
wspólną kryptą, w której pochowano resztki ludzkiej godności, chęci
samorealizacji, ambicji, higieny, wreszcie moralności. Nie pozostał po nich
nawet ślad. W takich obdartych, brudnych domach, zamiast w zapachu jaśminu
skąpanych w kwaśnych oparach wódki, nie mógłby mieszkać nikt, kogo życie nie
obdarło wcześniej z człowieczeństwa.
- Tu – przytaknął
opryskliwie jego przewodnik, łypiąc na niego czarnymi oczami. On jeden zdawał
się zasymilowany z otoczeniem, jakby zrodzony z gliny i opadłych liści,
wyłaniający się z mgły.
- Jak się nie podoba, to
nie do mnie z pretensjami – warknął jeszcze, zatrzaskując za nim furtkę –
Kochanego ojczulka zapytaj, o ile będzie w stanie ci odpowiedzieć.
Wzdrygnął się, prawie
jakby dostał w twarz. Złapał mocniej uchwyt kufra i powlókł się dalej, noga za
nogą, starając się nie dostrzegać rdzawych plam, upstrzonych na kocich łbach.
Wyglądały na całkiem świeże.
Wszystkie mijane budynki były do siebie podobne, wszystkie
prezentowały się równie upiornie. Ale najgorsza była chyba ta cisza –
przejmująca, świszcząca w uszach. W niektórych miejscach przerywana dziwnym
kwileniem, jakby rannego zwierzęcia. Za każdym razem dopiero z opóźnieniem
zdawał sobie sprawę, że był to szloch jak najbardziej ludzki.
Miasteczko było maleńkie.
Już po kilku minutach tej upiornej wędrówki zabudowa stała się mniej zwarta,
pojawiły się zasuszone krzewy, a nawet coś, co kiedyś musiało być placem zabaw.
Teraz huśtawki i zjeżdżalnie przypominały bardziej narzędzia tortur. Połamana
karuzela kołysała się złowieszczo, pod nią leżały potłuczone butelki.
Jego przewodnik zatrzymał się niespodziewanie i bez
ceregieli załomotał do drzwi. Dom stał w większym odosobnieniu niż inne, był
też w nieco lepszym stanie. Drzwi były dopasowane do framugi i miały klamkę, a
nawet zamek. Szyby w dwóch widocznych oknach były okopcone, ale nie powybijane.
Dym unoszący się z komina miał dużo normalniejszą barwę.
Rozległ się szczęk zamka
i w drzwiach stanęła wymizerowana, chuda kobieta z mysimi włosami. Jej błękitna
sukienka i biały fartuch ukryły się pod grubą warstwą kurzu, smugi brudu
widoczne były też na jej czole i policzkach.
Peter patrzył z
przerażeniem na własną matkę, a właściwie jej cień, nie pojmując, jak mogła się
tak drastycznie zmienić w tak krótkim czasie. Jej widok wśród odrapanych cegieł
nowego domu, pośród brudu i smrodu, w tej zapomnianej przez boga głuszy
wstrząsnął nim do głębi. To było niemożliwe. Ta zabiedzona kobieta to nie była
jego matka, wykształcona przecież czarownica. Te przerażające zgliszcza to nie
był ich dom.
Cały czas stał bez ruchu, ściskając kurczowo rączkę kufra, gotów w każdej chwili odwrócić się na pięcie i pognać tam, skąd przyszedł, byle dalej od tego koszmaru.
Cały czas stał bez ruchu, ściskając kurczowo rączkę kufra, gotów w każdej chwili odwrócić się na pięcie i pognać tam, skąd przyszedł, byle dalej od tego koszmaru.
Ale wtedy stało się coś
nieoczekiwanego. Kobieta bez słowa wysypała na wyciągniętą dłoń przewodnika
garść drobnych monet. To samo w sobie było jak najbardziej naturalne, jednak
uwagę chłopaka przyciągnęła jej drobna dłoń o długich, chudych palcach,
połamanych paznokciach, z ukośną blizną szpecącą jej grzbiet.
To była dłoń jego matki.
Bezwiednie przeszedł przez próg, prowadząc za
sobą kufer.
***
Rude loki podskakiwały sprężyście w rytm jej kroków,
odcinając się wyraźnie niczym płomienie od mglistej szarości poranka. Nie można
jej było pomylić z nikim innym. Niestety.
Nica zmrużyła oczy, czując w głębi siebie znajomy przypływ niechęci. Wbrew logice, im więcej czasu mijało od „tamtych wydarzeń” złość i upokorzenie wcale jej nie przechodziły. Wręcz przeciwnie – nasilały się.
Nica zmrużyła oczy, czując w głębi siebie znajomy przypływ niechęci. Wbrew logice, im więcej czasu mijało od „tamtych wydarzeń” złość i upokorzenie wcale jej nie przechodziły. Wręcz przeciwnie – nasilały się.
Incydent z Jamesem
Potterem pozostawił w duszy Niki trwały ślad, ranę, która jeszcze się nie
zabliźniła. Co więcej, nawet jej się na to nie zbierało.
Czasami myślała, że znacznie łatwiej byłoby przełknąć całą tę gorycz, gdyby zostawił ją, bo Evans postanowiła dać mu wreszcie szansę. Oczywiście, byłaby wściekła, oburzona, zraniona i zazdrosna- nie miała co do tego złudzeń – ale byłby to chociaż jakiś logiczny, zrozumiały powód. Mogłaby wtedy winić samą Evans, mogłaby niedowierzać, że przegrała z kimś takim, mogłaby obnosić się z pogardą do końca świata. James Potter był pierwszym chłopakiem, do którego zapałała tak głębokim i żarliwym uczuciem, nie było ono jednak AŻ TAK głębokie, jak mogłoby się wydawać. Nie była głupia. Miała niespełna siedemnaście lat. W końcu zapomniałaby o całej sprawie, odreagowując rzuceniem się głową w wir kolejnych miłostek, aż wreszcie uspokoiłaby się zupełnie i wróciła do normalności.
Czasami myślała, że znacznie łatwiej byłoby przełknąć całą tę gorycz, gdyby zostawił ją, bo Evans postanowiła dać mu wreszcie szansę. Oczywiście, byłaby wściekła, oburzona, zraniona i zazdrosna- nie miała co do tego złudzeń – ale byłby to chociaż jakiś logiczny, zrozumiały powód. Mogłaby wtedy winić samą Evans, mogłaby niedowierzać, że przegrała z kimś takim, mogłaby obnosić się z pogardą do końca świata. James Potter był pierwszym chłopakiem, do którego zapałała tak głębokim i żarliwym uczuciem, nie było ono jednak AŻ TAK głębokie, jak mogłoby się wydawać. Nie była głupia. Miała niespełna siedemnaście lat. W końcu zapomniałaby o całej sprawie, odreagowując rzuceniem się głową w wir kolejnych miłostek, aż wreszcie uspokoiłaby się zupełnie i wróciła do normalności.
Ale tak się nie stało. James Potter zerwał z nią, nie
mając absolutnie żadnych widoków na poderwanie Lily Evans, a mimo to zerwał z
nią – była tego pewna – właśnie dla tej rudej złośnicy. To było poniżenie,
jakiego duma Weroniki Gibson nigdy nie zaznała i kiedy opadło już trochę
zauroczenie, tego właśnie znieść nie mogła. Za każdym razem, gdy miała do czynienia
z Gryfonką, dostrzegała w jej oczach cień współczucia. Jakby było jej głupio,
że stała się przyczyną tego małego dramatu. Jakby zastanawiała się, czy Nica ją
znienawidziła z tego powodu. Chociaż nigdy nie poruszyła tego tematu, Krukonka
oczami wyobraźni już ją widziała, jak rozkłada ręce w przepraszającym geście,
mówiąc, że naprawdę nic do niego nie czuje. I że jest jej przykro.
Też coś. Nie potrzebowała
nikogo, żeby się nad nią litował, a już zwłaszcza jej.
Obie Gryfonki były już na tyle blisko, że mogła policzyć
guziki przy ich płaszczach. Przeszywające spojrzenie zielonych tęczówek
dościgło ją, zakleszczyło w swojej pełnej współczucia i szlachetnych intencji
wszechwiedzy. Prychnęła, ciskając wzrokiem błyskawice w kierunku własnych
butów. Dopilnowała, by na jej twarzy nie odbiła się żadna myśl, jak zawsze
dbając o zachowanie godności. Kiedy Leanne otworzyła usta, by się przywitać,
wyniośle skinęła głową, obdarzając je krótkim, ale za to mocnym spojrzeniem.
Zrobiła jeszcze dwa kroki
i w chwili, kiedy już już musiałyby się minąć, skręciła w boczną uliczkę, nie
zaszczycając ich nawet słowem.
W środku aż się gotowała
ze złości.
***
- Milusia jak zwykle – skomentowała Leanne, przekręcając
klucz w zamku.
Lily mruknęła coś
niezrozumiale, kręcąc głową z niedowierzaniem. Postawiła torby z zakupami pod
ścianą, w zamyśleniu rozpinając płaszcz.
- Naprawdę nie wiem, jak
ona zamierza funkcjonować w społeczeństwie – kontynuowała Johnson, wyraźnie
zniesmaczona – Chwała Merlinowi, że Matt był nią zainteresowany nie dłużej niż
dwa tygodnie. Wystarczyło, że bliżej poznał jej uroczy sposób bycia.
- Jest taka zgorzkniała,
zamknięta.. To naprawdę okropne, tak się okopać we własnych zranionych
uczuciach. Chociaż…
- Hm? – Leanne podniosła
głowę, przerywając na chwilę grzebanie w szafce z butami. Spojrzała na nią
wyczekująco.
- Wiesz, na początku
myślałam, że jest w nim szaleńczo zakochana, tak mocno, że aż niezdrowo. A
teraz zaczynam myśleć…
- Że bardziej ją boli
własna próżność – dokończyła bezlitośnie przyjaciółka, kiwając potępiająco
głową. Zatrzasnęła drzwiczki szafki, podając Lily kapcie i z powrotem chwyciła
za wypełnione po brzegi siatki – Najciekawsze jest to, że to wcale nie jest zła
dziewczyna. Jest inteligentna i potrafi być zabawna, na pewno to ciekawa
postać. Jedyny problem w tym, że wiecznie pozuje na niewiadomo kogo, jeszcze
prowadza się wszędzie z tym swoim cieniem.. Nic dziwnego, że biedna dziewczyna
farbuje się na wszystkie kolory tęczy. Nie wiem jak inaczej miałaby zaistnieć w
towarzystwie tak dominującej osobowości.
- Kto jest taki
dominujący? – wyraził zainteresowanie Matt, wyzierając na chwilę z kuchni. Był
już kompletnie ubrany, a w ręku trzymał kanapkę uginającą się pod ciężarem dodatków.
- Nica Gibson – wyjaśniła
Lily, zaczynają rozkładać produkty do odpowiednich szafek.
– Aaa – skwitował chłopak, ze zrozumieniem kiwając głową.
– Aaa – skwitował chłopak, ze zrozumieniem kiwając głową.
- A kto to? – zapytał
ojciec Leanne, na chwilę wyostrzając uwagę. Mężczyzna siedział, wygodnie
rozparty za kuchennym stołem. W jednej ręce trzymał kubek z parującą kawą,
drugą przerzucał strony świeżego wydania Proroka Codziennego.
- Taka Krukonka z naszego
roku, mieszka niedaleko nas. Wyjątkowo ciężki przypadek samouwielbienia –
mruknęła zgryźliwie Leanne, chowając jajka do lodówki. Litościwie nie
wspomniała o niegdysiejszej fascynacji swojego brata osobą demonicznej
koleżanki.
- Takie są najgorsze –
przytaknął z roztargnieniem pan Johnson, marszcząc brwi. Jego uwagę pochłonął
jakiś przydługi artykuł. Lily z ciekawością zerknęła na nagłówek, niestety
oprócz dłoni mężczyzny dostrzegła jedynie literę „T”.
- Zaparzyć ci kawy, Matt?
– zapytała Leanne, szykując dwa czyste kubki. Duchowa nieobecność ojca jej
zbytnio nie zdziwiła. W końcu był ranek.
- Nie, nie, muszę lecieć.
O dziesiątej odbieram z dworca Lisę – wyjaśnił, wstawiając talerz do zlewu.
Nastroszył lekko włosy, pomachał im obu, pożegnał się z tatą i już go nie było.
***
W najlepsze chrupały naleśniki, gratulując sobie nawzajem pomysłu
zakupienia malin. Owoce były dojrzałe, słodkie i miały bardzo intensywny kolor.
Nie smakowały może do końca tak, jak powinny, ale był to prawdziwy okruch lata
wczesną wiosną. Teraz zajadały się nimi z prawdziwą rozkoszą, od czasu do czasu
częstując nimi pana Johnsona. Niestety, mężczyzna zupełnie nie zdawał sobie
sprawy z tego poświęcenia. W dalszym ciągu pochłonięty przez artykuł, ze
zmarszczonym czołem ślęczał nad gazetą. Nawet kiedy skończył już czytać, tkwił
tak, wbijając nieruchomy wzrok w jeden punkt. Kawa w filiżance, którą cały czas
trzymał, dawno już wystygła.
- Tato? - Leanne spoglądała na niego, trochę
zniecierpliwiona. Dziwna reakcja ojca, człowieka umiejącego zachować spory
dystans do odgrzewanych tragedii i żałosnych politycznych rozgrywek, mocno ją
zaniepokoiła – Co takiego wyczytałeś?
- Nic nowego – odparł z
roztargnieniem, przejeżdżając dłonią po twarzy. Prawdopodobnie na tym by
zakończył, jednak widząc pytające spojrzenie córki, sprecyzował – Znowu ktoś
napadł na dom mugoli, gdzieś pod Londynem. Trzy osoby nie żyją, brutalnie
zamordowane. Najpierw długo były poddawane torturom, dopiero pod dłuższym
czasie ktoś litościwie rzucił kedavrę. Chociaż nie wiem, czy można mówić o
litości.
W jego głosie
pobrzmiewała nuta tak głębokiego rozgoryczenia, że w pierwszej chwili nie
zauważył, jak Lily zachłystuje się kawą. Dopiero jej przerażone spojrzenie
uświadomiło mu dokładnie, co takiego powiedział. Natychmiast uspokajająco
pokręcił głową.
- Nazywali się Dawson – wyjaśnił, apatycznie składając gazetę. Wstał i odłożył wypełnioną do połowy filiżankę do zlewu.
- Nazywali się Dawson – wyjaśnił, apatycznie składając gazetę. Wstał i odłożył wypełnioną do połowy filiżankę do zlewu.
Lily wpatrzyła się w kant
stołu, głęboko poruszona. Leanne obserwowała ją przez chwilę, przygryzając
wargę, w końcu odwróciła się do ojca, który już szykował się do wyjścia.
- Tato, jak to możliwe,
że jakiś potwór popełnia zbrodnię za zbrodnią i nie zostaje zesłany do
Azkabanu? Od czego są te zastępy aurorów?!
- Lennie, skarbie…
Problem w tym, że nie ma żadnej pewności, że sprawcą ostatnich zbrodni jest ta
sama osoba. Zapewniam cię, że ci w ministerstwie dwoją się i troją, żeby go
dorwać. Te zabójstwa to absolutny priorytet dla wszystkich wydziałów, ale nie
jest łatwo szukać kogoś, kto włada czarną magią i nie przejmuje się tym, iloma
trupami będzie usłana jego droga ucieczki.
- Ale.. przecież… Nie
mogę uwierzyć, że istnieje chociaż jedna taka.. bestia, a co dopiero, że jest
ich więcej.. przecież to jest… jakiś koszmar – Leanne mówiła bezładnie, zdjęta
głęboką odrazą. W jej oczach migotało prawdziwe wzburzenie, w głowie furkotały
obraźliwe skrawki pergaminu, które nie tak dawno ktoś podsyłał Lily.
- Leanne, weź pod uwagę,
jakie panują teraz nastroje. W czarodziejskim świecie jest wielu głęboko
uprzedzonych, a wręcz chorych z nienawiści.. owładniętych tą nienormalną
obsesją czystości krwi – pan Johnson mówił łagodnie, ale bardzo stanowczo – nie
trzeba daleko szukać. Niestety jestem pewien, że nawet w Hogwarcie znajdzie się
grupka młodych idiotów zakochanych we władzy, jaką daje bycie wybrańcem.
Leanne zacisnęła usta,
czując narastającą wściekłość. Dobrze wiedziała, że ojciec ma rację. Wystarczył
jeden rzut oka na Ślizgonów.
Z powrotem osunęła się na swoje miejsce, z troską przyglądając się Lily, jak z zaciętą miną trawi najświeższe doniesienia. Jeśli ona sama była tak rozbita wewnętrznie po tym, co usłyszała, to co musiała czuć jej przyjaciółka?
Bezwiednie zmiażdżyła widelcem ostatnią malinę, którą miała na talerzu.
Z powrotem osunęła się na swoje miejsce, z troską przyglądając się Lily, jak z zaciętą miną trawi najświeższe doniesienia. Jeśli ona sama była tak rozbita wewnętrznie po tym, co usłyszała, to co musiała czuć jej przyjaciółka?
Bezwiednie zmiażdżyła widelcem ostatnią malinę, którą miała na talerzu.
Lily bez słowa sięgnęła
po Proroka Codziennego i zagłębiła się w lekturze.
„PANIKA WŚRÓD MUGOLI:
KOLEJNA RODZINA STERRORYZOWANA”
Wielkie litery tworzące nagłówek zdawały się krzyczeć.
Wielkie litery tworzące nagłówek zdawały się krzyczeć.
Pomyślała o swojej matce,
która mogła powtórnie wyjść za mąż za przypadkowego mugola.
Przypadkowego mugola o przypadkowym nazwisku Dawson.
Przypadkowego mugola o przypadkowym nazwisku Dawson.
Mogła też urodzić
dziecko. Czemu by nie.
Leanne zacisnęła powieki.
Lily zacisnęła pięść.
A za oknem dzień
bezwstydnie toczył się dalej.
***
Siedziba rodowa Potterów - a w zasadzie zwyczajny dom, jeden z wielu
podobnych, mieszczących się w Dolinie Godryka – spowita była tego dnia zupełnie
niezwykłą ciszą. Zazwyczaj przerwa świąteczna w Hogwarcie nieodmiennie wiązała
się z powrotem w rodzinne progi pierworodnego syna w asyście najlepszego
przyjaciela. Odwiedziny pozostałej dwójki Huncwotów wiązały się zazwyczaj z
bieganiem całej czwórki po miasteczku, urządzaniem imprez kameralnych i tych mniej,
niezmordowaną grą w quidditcha w ogrodzie, wybuchami śmiechu i ciągłymi
dyskusjami na tematy rozmaite. Pani Potter tylko wznosiła oczy do nieba, od
czasu do czasu strofując swoich podopiecznych, natomiast pan domu – na pozór
zachowując srogą obojętność- z rozbawieniem śledził wybryki młodych. Oczywiście
dopóki nie przekraczali pewnej granicy.
Nic więc dziwnego, że ten pełen dziwnego dostojeństwa
spokój, błoga cisza i nienaganny ład mógł wzbudzić niepokój w sercu Elizabeth
Potter.
Rzeczywiście wzbudził.
- John – zwróciła się do swojego męża, pełnym powagi spojrzeniem orzechowych oczu odrywając go od prozaicznej czynności, do której się porwał.
Rzeczywiście wzbudził.
- John – zwróciła się do swojego męża, pełnym powagi spojrzeniem orzechowych oczu odrywając go od prozaicznej czynności, do której się porwał.
Wspomniany odchrząknął, z
zakłopotaniem składając niszowy tygodnik „Śladem
kafla”.
- O co chodzi, Liz? –
zapytał, kierując na żonę zawstydzone spojrzenie. Dobrze pamiętał, że obiecał
jej uporządkowanie salonu jeszcze przed umówionym spotkaniem. Nerwowo zerknął
na zegar – Jeśli chodzi o kwestię porządków, to ja…
Uciszyła go ruchem ręki.
Uciszyła go ruchem ręki.
- Daruj sobie tę mowę
obronną – poradziła z łagodnym politowaniem, kręcąc głową – Dorosły facet, a
czasami zachowuje się jak dziecko. Czy wiesz, gdzie znajduje się w tym momencie
twój syn?
- Gdzieś w promieniu
pięciu mil, jak mniemam – wyraził przypuszczenie pan Potter, poprawiając
zjeżdżające z nosa okulary – w dniu dzisiejszym uważam to za okoliczność
sprzyjającą. A co?
- Otóż to – mruknęła
konspiracyjnie, podejrzliwie rozglądając się po pokoju – w związku z tym, co ma
się dzisiaj wydarzyć… i tym, co działo się w trakcie Bożego Narodzenia…
rzuciłam na dom zaklęcie antyszpiegowskie.
John Potter uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
John Potter uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
- Nie ruszyli się z domu
na krok.
Ta konkluzja nie
zaskoczyła widocznie żadnego z małżonków.
Mężczyzna pokiwał posępnie głową, wkładając pod pachę „Śladem kafla”.
Mężczyzna pokiwał posępnie głową, wkładając pod pachę „Śladem kafla”.
- Ty zajrzyj pod stół i
za kredens, ja sprawdzę w szafie.
***
- Mówiłem ci, że szafa to zbyt oczywiste miejsce – szepnął
z żalem Syriusz, kiedy stało się jasne, że powolne kroki Pottera seniora
zmierzają dokładnie w ich stronę.
James dał mu kuksańca,
wzrokiem nakazując milczenie. Wstrzymali oddech, skuleni pod peleryną niewidką.
Kroki zatrzymały się. W
ich miejsce pojawił się dziwny szelest. Kiedy prawe skrzydło drzwi zaczęło się
z jękiem uchylać, odgadli, że był to odgłos wyciąganej różdżki.
- Zbyt oczywiste, ale
jedyne – westchnął smutno Rogacz. Uleciała z nich już ostatnia nadzieja. I nie
bez przyczyny – w końcu oboje wiedzieli, co zobaczą, gdy drzwi otworzą się na
oścież.
Można powiedzieć, że się nie rozczarowali.
Można powiedzieć, że się nie rozczarowali.
John Potter wyglądał na
nieco zniesmaczonego obowiązkiem, który został zmuszony wypełnić. Z pewną dozą
politowania spoglądał na wyłaniających się spod peleryny podopiecznych, bez
słowa wskazując im drzwi. Ze zwieszonymi głowami udali się w tym właśnie
kierunku, niepocieszeni tą kompromitującą, szczeniacką wręcz porażką.
- Wszystko przez to, że
za późno zaczęliśmy ustalać szczegóły – westchnął James, zanim zniknęli w głębi
korytarza.
- Amatorzy – zaśmiał się
pod nosem pan domu, pieczołowicie zamykając drzwi szafy.
Do spotkania zostało
dwadzieścia minut. Najwyższy czas, by przygotować wszystkie dokumenty.
***
- Naprawdę chciałbym wiedzieć, co oni tam robią! – James,
jeszcze bardziej sfrustrowany niż pół godziny wcześniej, z całej siły kopnął
Bogu ducha winną ścianę – Coś się musi święcić. Ci ludzie, którzy przychodzą…
To się nigdy wcześniej nie zdarzało. Na pewno chodzi o te morderstwa, mówię ci.
Syriusz Black wymownie wzniósł
oczy do nieba. Technicznie rzecz biorąc, do sufitu, bo w dalszym ciągu tkwili w
pokoju Jamesa.
Oczywiście, sam był równie
żywo zainteresowany wiadomymi ruchami w czarodziejskim świecie, w których
uczestniczył ojciec jego przyjaciela, ale… Na Merlina, w ciągu ostatnich
dwudziestu minut Rogacz wypowiedział to samo odkrywcze zdanie na tuzin różnych
sposobów, za każdym razem inaczej je intonując, ale nie wnosząc do sprawy nic
nowego. Naprawdę łatwo można się było znudzić.
- Posłuchaj – zaczął
ugodowym tonem, zblazowanym gestem strzepując wpadającą do oczu grzywkę –
Doszliśmy do tego już jakiś czas temu, a powtarzanie tego w kółko niestety nic
nam nie da. Może zwyczajnie podsumujmy, co już wiemy, zanim przekażemy to
chłopakom?
James nie wydawał się tym
pomysłem zachwycony, ale skinął głową.
- Po pierwsze: Jakaś
bliżej niezidentyfikowana grupa ludzi od dłuższego czasu coś kombinuje.
Spotykają się w różnych miejscach, czasami w domu twoich rodziców, żeby coś
omówić. Unikają korespondencji listownej, chociaż czasami twój ojciec dostaje
jakieś raporty i zestawienia, choć nigdy wcześniej tak nie było – Syriusz
wypuścił powietrze i spojrzał pytająco na przyjaciela.
- Zgadza się – potwierdził
Potter, bezwiednie strosząc włosy na czubku głowy. Na chwilę przerwał wędrówkę
po pokoju i kontynuował – pomiędzy tymi ludźmi nie ma jakichś oczywistych
powiązań: przynajmniej dwójka to aurorzy, jest też ktoś inny z ministerstwa. A
z drugiej strony, główną postacią wydaje się być Dumbledorre, inni na pierwszy
rzut oka nie są żadnymi szychami. Nie wyglądają nawet na jakichś dobrych
czarodziejów.. No i jest jeszcze moja mama. Ona też jest zorientowana w
sytuacji, chociaż nie angażuje się aż tak, jak tata.
- Możemy mieć pewność, że
to jest w jakiś sposób związane z prześladowaniami mugoli, bo nikt ze
środowiska mojej rodziny – Syriusz skrzywił się nieznacznie, wypowiadając te
słowa – w tym nie uczestniczy. A, jak wiadomo, zawsze chcą grać pierwsze
skrzypce tam, gdzie tylko mogą.
- I wszyscy zachowują to
w absolutnej tajemnicy – zadumał się James – wiesz, moi rodzice.. niby
zachowują się normalnie, ale to pierwsza taka sytuacja, kiedy aż tak starannie
pilnują, żebym niczego nie wywęszył. Jestem prawie pewny, że moja mama tylko
dlatego nie siedzi teraz z nimi. Wiadomo, że ojciec zabezpieczył pokój
zaklęciem wygłuszającym, ale oni chyba nie chcą nawet, żebyśmy widzieli, kto
stamtąd wychodzi.
- Prawdopodobnie –
przyznał Syriusz, wzdychając ciężko.
- Znowu dotarliśmy do
punktu wyjścia – zauważył ze złością Rogacz, podejmując przerwaną wędrówkę w tę
i z powrotem.
- Wiemy, że coś śmierdzi.
Wiemy nawet, dlaczego. Ale nie wiemy co, mając to tuż pod nosem – podsumował
filozoficznie Black, ponuro obserwując spacerującą po ścianie muchę –
Frustrujące.
***
Początkowo miał nadzieję, że z czasem się przyzwyczai, że
wystarczy byle półtorej godziny, żeby wszystko się odmieniło, przestało wydawać
się takie niewyobrażalne.
Niestety tak się nie
stało.
Było brudno – nie
potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że matka, prawdziwa wielbicielka porządku,
aż do tej pory wszystkiego nie wypucowała. Pojął to dopiero jakiś czas później,
gdy chciał pomóc jej przygotować stół do kolacji: płakała. Chociaż potem, gdy już
usiedli do jedzenia, uśmiechała się ciepło, niczym zadowolona z siebie
gospodyni, oczy miała czerwone i zapuchnięte. Wyraźnie unikała ojca.
Wbił wzrok w stół, obawiając się, że za moment straci nad
sobą kontrolę. Gdzieś w środku, gdzie wciąż był dzieckiem, czuł napływające
łzy.
Drewno było trochę
porysowane i przykurzone. Mebel był nowy, pomimo powierzchownych
zniszczeń. To nie był stół przewieziony
z rodzinnego domu.
- Gdzie jest nasz stół? – zapytał piskliwie, nie podnosząc wzroku na ojca. Głos mu się trząsł, ale mimo wszystko nie cofnął swoich słów.
- Gdzie jest nasz stół? – zapytał piskliwie, nie podnosząc wzroku na ojca. Głos mu się trząsł, ale mimo wszystko nie cofnął swoich słów.
Bardziej wyczuł niż
zobaczył, jak ojciec się prostuje, unosząc brwi.
Odchrząknął.
- A więc nie podoba ci
się, tak?
Słowa, wypowiedziane głosem pozornie uprzejmym, przecięły powietrze z delikatnością siekiery.
Słowa, wypowiedziane głosem pozornie uprzejmym, przecięły powietrze z delikatnością siekiery.
„Nie. Zastanawiam się, jakim sposobem stoczyliśmy się do tej
nory”
Nic nie powiedział,
starał się opanować drżenie rąk. Po policzku pani Pettigrew spłynęła pojedyncza
łza.
- Nowy też jest.. jest
ładny – wycharczał, czując wielką gulę w gardle. Czuł się upokorzony, bezsilny,
wściekły. Ojciec spoglądał na niego z jawną pogardą w przekrwionych oczach,
uśmiechając się pobłażliwie, jak do dziecka. W tym wszystkim wyglądał bardzo
łagodnie.
Peter w duchu przyznał mu rację: naprawdę nie zasługiwał na nic innego. Był żałosny.
Peter w duchu przyznał mu rację: naprawdę nie zasługiwał na nic innego. Był żałosny.
Powinien coś zrobić, coś
powiedzieć, obrazić go, nakrzyczeć na niego w imieniu matki, ale… nie potrafił.
Bał się. Zwyczajnie się bał.
Minęły dwie upiorne
minuty, w czasie których niemal zapadał się w sobie pod wwiercającym się spojrzeniem
ojca. Potem starszy Pettigrew wstał, podszedł do narożnej szafki i wyciągnął z
niej jakąś butelkę. Etykietki nie było.
- Jesteś dokładnie taki
jak matka, synu. Oboje jesteście siebie warci – oznajmił spokojnie, z pewnym
trudem skupiając wzrok na twarzy chłopaka. W jego głosie pobrzmiewała kpina,
ale nie z gatunku tych napastliwych. Matka już otwarcie płakała, mnąc w dłoni
chusteczkę. Zaciśnięte pięści Petera skakały po stole – Nie moja rola oceniać,
czy takie życie jest czegoś warte, ale dam ci jedną radę: rozejrzyj się wokół
siebie i poszukaj kogoś silnego, kogoś, kto ma władzę i kto pociągnie cię za
sobą. Bo słabi, jeśli są sami, zawsze idą na dno. Prędzej czy później.
Pokiwał głową,
uśmiechając się nieprzytomnie i chwiejnym krokiem opuścił kuchnię.
Palce Petera znieruchomiały.
Palce Petera znieruchomiały.
* *