poniedziałek, 3 grudnia 2012

16. Walentynkowe różowości i emocjonalne różności


- Pada – zauważyła oczywistość Jamie, sceptycznie wpatrując się w zamazany krajobraz.
- Ale my mamy parasol – uspokoiła ją Lily z szerokim uśmiechem, rozkładając wspomniany przyrząd, magicznie powiększony i błyszczący wszystkimi kolorami tęczy.
- I my mamy paradować po Hogsmeade pod czymś.. TAKIM? – upewniła się. Wyraźnie wydłużyła jej się mina, gdy zadarła głowę, oceniając żywe barwy.
Lily energicznie przytaknęła.
- A można wiedzieć, dlaczego postanowiłaś przerobić zwyczajny parasol na takie.. cudo? – skrzywiła się, pukając palcem w trójkąt wyjątkowo intensywnego różu.
- Bo są Walentynki – wyjaśniła cierpliwie Evans, przewracając oczami. Jej mina mówiła wyraźnie, że Jamie sama powinna się tego domyślić.
Lewis wbiła ponure spojrzenie w niebo zasnute ciężkimi chmurami.
- Dobra, wiem, ale co to ma do parasola? – odezwała się, odliczywszy do dziesięciu. Przeniosła wzrok na twarz przyjaciółki.
- Nic – oświadczyła radośnie Lily, uśmiechając się promiennie do nadchodzącej Leanne.
Jamie pokiwała posępnie głową.
- Nie wystawiaj głowy na deszcz, bo ci włosy oklapną – rzuciła smętnie, dając za wygraną. Nigdy chyba nie uda jej się zrozumieć, co takiego jest w tym całym czternastym lutego, że inteligentnie rozumujące istoty w sprzyjających warunkach, to znaczy mające chłopaka, zamieniają się w uchachane zombie.
***
            Masywne, drewniane drzwi zatrzasnęły się z łoskotem, ale przeciąg zdążył wprawić w ruch wiszące nad wejściem skrzacie główki. Lily nigdy do końca nie zrozumiała idei zawieszania czegoś takiego w knajpie, ale doszła do wniosku, że to jedna z tych tajemnic czarodziejskiego świata, której nigdy nie uda jej się rozwikłać.
Pub pod Trzema Miotłami dosłownie pękał w szwach. Chociaż było to miejsce bardzo przez uczniów lubiane, podczas poprzednich wypadów nie zbierali się tu w takich ilościach. Wszystkiemu winien był deszcz. Hektolitry wody spływały z nieba równymi strugami, nie oszczędzając niczego ani nikogo. Ciężka, oleista szarość i wilgoć wisząca w powietrzu nie sprzyjała romantycznym spacerom ani buszowaniu po sklepach, dlatego nieprzerwany strumień uczniów wpływał do przytulnego wnętrza gospody. Tylko nieliczni wybrali tego dnia, pomimo Walentynek, różową herbaciarnię pani Puddifoot. Lokalik był znacznie mniejszy i panowała tam zgoła inna atmosfera – różowe i złote dodatki, kwieciste tapety, porcelanowe bibeloty, potpourri w szklanych naczyniach, a okazjonalnie nawet konfetti w kształcie serduszek sypiące się z sufitu  - to wszystko sprawiało, że trafiała tam część par szukających miejsca na randkę, zazwyczaj z inicjatywy żeńskiej połówki owej pary. Cała reszta Hogwartu trzymała się od tego miejsca z daleka. Jak się nad tym jednak zastanowić, tego zimnego, deszczowego dnia fakt, iż herbaciarnia mieściła się w jednej z dalszych, bocznych uliczek, odpychał ewentualnych klientów znacznie bardziej niż przesłodzone dekoracje.
- Uff – stęknęła Leanne, szeroko otwartymi oczami obserwując istne morze głów wypełniających wnętrze pubu – Coś mi mówi, że znalezienie stolika nie będzie łatwe.
Lily pokiwała głową, strząsając wodę z parasola. Drzwi za nimi otworzyły się po raz kolejny, a nowi goście zmusili je do zrobienia kroku naprzód.
- Nie ma co tu tak stać – oznajmiła raźno Jamie, zrzucając kaptur peleryny – Musimy się do kogoś dosiąść.
Odważnie wkroczyła w tłum, gestem nakazując im, żeby zrobiły to samo. Tyle że w ich wykonaniu wypadło to znacznie gorzej – mozolnie przeciskały się jej śladem. Lily starała się nie uderzyć nikogo parasolem, a Leanne co chwilę powtarzała ‘przepraszam’, gdy zachodziła komuś drogę. Natomiast Jamie najspokojniej w świecie parła naprzód, rozpychając się łokciami, a niekiedy nawet barkami. Jak na tak drobną osobę miała w sobie niespodziewanie wielkie pokłady siły. I chociaż jej postura sugerowała, że byle kto mógłby ją zgnieść i unieruchomić, obie Gryfonki wiedziały, że Jamie potrafiła by pokazać właściwe miejsce grupce złożonej ze wszystkich pałkarzy Hogwartu.
            - Mam dość – jęknęła Lily, dotarłszy do baru. Było jej gorąco i wszystko ją bolało, bo co chwile ktoś ją nadeptywał. Zupełnie jakby była niewidzialna.
- Ja też – sapnęła Leanne, wpadając na nią z impetem – Przepraszam.
- Chodźcie tu wreszcie, mam dla nas miejsce! – zawołała zniecierpliwiona Jamie, machając do nich zza stołu wciśniętego w najodleglejszy kąt.
Pełne obaw ruszyły w jej stronę.
***
            Podeszły do stolika ostrożnie, spoglądając na nią niepewnie. Widocznie zastanawiały się, jak zareaguje na ich widok.
Debbie oparła głowę na dłoni i pociągnęła ze słomki. Obserwowała je kątem oka, jak wieszają płaszcze i szaliki na sękatej gałęzi wieszaka.
- Debbie, prawda? – zagaiła Leanne, przysuwając sobie krzesło – przyjaciółka..
- Tak, to ja – przytaknęła, krzywiąc się nie znacznie. Nieco zbyt energicznie zamieszała w swoim pucharku.
Leanne wyglądała na trochę zbitą z tropu. Wysłała Jamie pytające spojrzenie, ale blondynka tylko wzruszyła ramionami. Usadowiły się na przeciwległym końcu stołu, w taki sposób, żeby nie pomyślała, że chcą się od niej odseparować, ale też zapewniający im pewną prywatność.
- To jak, co pijecie? – spytała Lily, oglądając się w stronę baru – Trzy piwa kremowe? Tak? Okej. Im szybciej stanę w tej kolejce, tym szybciej przestanie rosnąć w oczach.
Zgrabnie manewrując oddaliła się w kierunku tłumku okupującego stanowisko madame Rosmerty. Nie zanosiło się na to, żeby miała szybko wrócić.
- No, to jak tam plany na dzisiaj, Jam? – Leanne rozglądała się po knajpie, jakby kogoś szukała. Jednak jej spojrzenie co jakiś czas wracało do Debbie. Domyślała się, że Gryfonkę zastanowiła nieobecność Niki przy stole.
- Plany na dzisiaj ograniczają się do braku planów – mruknęła Jamie, uśmiechając się pod nosem – dobrze wiesz, że mało mnie ruszają te całe Walentynki. Przecież i tak nie mam chłopaka.
- Ja też nie mam – zauważyła Johnson – ale przecież nie o to chodzi. Nie pomyślałaś, że możesz mieć na przykład cichego wielbiciela?
- Chciałabyś – zaśmiała się Lewis – w złych czasach się urodziłaś, Lennie.
- Ta – daaa! – zawołała zadowolona Evans, stawiając na stole trzy butelki kremowego piwa. Pomachała Jamie przed nosem słomkami - Niebieska czy czarna?
- Jak ty się tak szybko uwinęłaś? – zdziwiła się Lewis, wyjmując jej z ręki czarną – Przecież jeszcze chwilę temu stałaś na końcu kolejki.
- Nie wierzyłyście we mnie, co nie? – uśmiechając się tajemniczo, klapnęła obok Leanne – Nie no, wyjaśnienie jest proste. Remus stał jakieś dziesięć osób przede mną i mnie przepuścił.
- Współczuję tym na końcu kolejki – zauważyła z rozbawieniem Jamie, zdejmując kapsel – Ja bym cię zdrowo sklęła.
Lily wzruszyła ramionami.
- Czyli są tu Huncwoci? – zapytała Leanne, siląc się na obojętny ton. Jedynie Debbie zauważyła, że dziewczyna wyraźnie drgnęła, gdy padło imię Lupina.
- Na razie tylko Remus – sprostowała Evans, spoglądając na nią z nagłym zaciekawieniem – Reszta chyba zaraz dojdzie.
- Mam już pewien pogląd na to, do jakiego stolika postanowią się dosiąść- zaśmiała się Jamie – możemy się nawet założyć.
***
            - A wtedy on, stary, chodu! – ryknął Syriusz, przekrzykując śmiechy przyjaciół – ja w długą i już nas nie ma!
Odstawił na stół pustą butelkę, z zadowoleniem obserwując efekt, jaki wywarła jego historia. Huncwoci, ściśnięci przy jednym stole z Lily, Jamie i Leanne oraz wciśniętą w kąt ławy koleżanką Niki śmiali się jedno głośniej od drugiego, nie mogąc się powstrzymać.
- Łapa, to faktycznie coś – wykrztusił James, gdy wreszcie przestał rechotać. Poprawił spadające z nosa okulary – I gdzie ja byłem, kiedy to się działo?
- Podejrzewam, że migdaliłeś się z Gibson w jakiejś klasie – rąbnął Black, konstatując, że jego butelka jest pusta. Dopiero niezręczna cisza, jaka nagle zapadła, uświadomiła mu w pełni, co takiego zrobił.
- Ups – syknął, spoglądając ukradkiem na Moore. Zaraz się jednak okazało, że nie on jeden – wszyscy zerknęli na Krukonkę, starając się to zrobić jak najbardziej dyskretnie, co oczywiście odniosło skutek zupełnie odwrotny.
- Black i jego środki ekspresji – podsumowała Jamie, przerywając pełne napięcia milczenie. Zamieszała słomką w resztce kremowego piwa i wypiła ją ciurkiem.
- Zawsze i wszędzie, w każdym najmniej odpowiednim momencie, można na ciebie liczyć – przyznał Remus, zaśmiewając się – To już prawie jest talent.
- Chyba raczej dysfunkcja – mruknęła Lewis. Odpowiedział jej zbiorowy wybuch radości.
- Wypraszam sobie – Syrusz mrugnął do Jamie, wciąż udając obrażonego, co nieco zepsuło efekt. Kątem oka zauważył, że ta cała Debbie tak jak reszta parsknęła śmiechem, najwidoczniej nie mogąc się powstrzymać.
- Musisz jej wybaczyć, Black – zachichotała Leanne – nasza Jamie coś ostatnio jest nie w sosie, to dlatego jest tak.. szczera.
Lily parsknęła śmiechem i zerknęła na Syriusza, ciekawa, co odpowie. Jego reakcja ją zdziwiła – zmarszczył brwi, patrząc na Leanne ze zdziwieniem. Po chwili przeniósł pytający wzrok na Jamie. Evans poszła w jego ślady. Jamie szarpnęła lekko głową, jakby zaprzeczała.
Zaintrygowana przebiegała spojrzeniem między tą dwójką. To było coś nowego.. nie chodziło o to, że zwykle nie rozmawiali normalnie, tylko się przekomarzali.. Teraz zachowywali się tak, jakby mieli wspólną tajemnicę.
***
           
            Deszcz ustał. W przeciągu godziny uporczywa ulewa stopniowo zmieniła się w wytrwale siąpiący deszczyk, a ten z kolei w mżawkę. Lily uśmiechnęła się do siebie, oglądając się przez ramię. Sylwetki Jamie i Leanne powoli rozpływały się w perspektywie drogi do Hogwartu. Kawałek dalej, wśród złotych pętli, śmigały małe figurki Puchonów. Ćwiczyli wytrwale przed zbliżającym się meczem ze Ślizgonami i Roger, jako kapitan drużyny, musiał dawać dobry przykład. Z tego właśnie powodu nie mógł się wyłamać, by spędzić z nią Walentynki.
            Lily owinęła sobie wokół szyi gruby, wełniany szalik. W ten sposób udało jej się osłonić od wiatru aż po nos. Spacerowym krokiem ruszyła w dół ulicy Głównej. Otaczał ją migotliwy tłum, ponieważ wielu uczniów, ośmielonych poprawą pogody, postanowiło wykorzystać wypad do Hogsmeade do końca. Pomimo zapadającego zmierzchu wylęgli na ulice, wypełniając je gwarem rozmów.
            Cieszyła się, że nikt jej nie widzi. Trochę już była zmęczona tym dniem – czego sama nie rozumiała. Teoretycznie wszystko było w porządku, ale.. dopiero w momencie, kiedy została sama, dotarło do niej, że wcale nie było jej wesoło. Wcale nie miała ochoty na śmiech i przekomarzania. I nic do rzeczy nie miały tu Walentynki – po co sama przed sobą udawała, że to ma jakieś znaczenie?
Dzień, jak każdy inny. Jamie miała rację.
Wyciągnęła rękę z kieszeni i popchnęła drzwi Miodowego Królestwa. W środku wchłonęła ją kłębiąca się ciżba, drepcząca od regału do regału w poszukiwaniu ulubionych słodyczy.
Czuła się dziwnie nierzeczywiście.
 Dopiero teraz do niej dotarło, że trwa to już od miesiąca. Czyżby naprawdę udawała kogoś, kim nie jest?
„Nie, nieprawda”.
            Odmachała uprzejmie jakiejś Puchonce, którą znała tylko z widzenia i pochyliła się nad pudełkiem z karaluchowymi blokiem. Stała tak przez chwilę, zawieszona w półświadomości, aż dotarło do niej, że nie ma ochoty na słodycze.
Zła na siebie, przepchnęła się do drzwi. Czuła się trochę tak, jakby obudziła się z długiego snu, a trochę tak, jakby wróciła na lekcje po miesiącu spędzonym w skrzydle szpitalnym – kiedy na pierwszy rzut oka wszystko jest takie, jakie było, choć tak naprawdę jest odwrotnie.
            Krople deszczu ześlizgnęły się po szybie, gdy zatrzasnęła za sobą drzwi. Swój niezamierzony wyścig zakończyły gwałtownie na kamiennym stopniu, zamieniając się w kałużę.
***
Tego dnia pogoda była wyjątkowo paskudna.
- Lily.
Zmarszczyła brwi, uparcie wpatrując się w ciemniejący krajobraz za oknem.
- Lily, proszę cię.. Czemu się na mnie boczysz?
- Bo nie podoba mi się sposób, w jaki mnie potraktowałeś – wyjaśniła uprzejmie, oglądając dla odmiany paznokcie.
Leanne uniosła głowę i spojrzała na nią kontrolnie znad pustego pergaminu. Umoczyła pióro w atramencie; nie wyglądało jednak na to, żeby miała zamiar w najbliższym czasie zacząć wypracowanie.
Bones przejechał ręką po włosach, szukając w niej sojusznika.
- Lily, kocie..
- Bądź tak łaskaw i nie zwracaj się do mnie w ten sposób.
Jęknął.
- Lily, przepraszam – zerknął na nią błagalnie – naprawdę, szczerze przepraszam. Zależy mi na tobie, a to tylko głupie nieporozumienie.
- Takie właśnie przypadki wiele mówią o człowieku – zauważyła lekko, skubiąc skórkę przy paznokciu kciuka – Lennie, masz może pilniczek?
- Lily!
- Możesz nie krzyczeć? Jesteśmy w bibliotece.
- Nic mnie to nie obchodzi! Czy ty nie przesadzasz? Błagam, zapomnijmy o tym nieszczęsnym liście.
- Przecież to nie chodzi o list – żachnęła się – O, widzisz, co narobiłeś? Ta stara nietoperzyca właśnie idzie nas stąd wywalić.
**
            - Czemu masz taką minę, Leanne? Stało się coś? – zagadnęła, gdy wracały do wieży Gryfonów – Odkąd wyszłyśmy z biblioteki jesteś jakaś nie w sosie.
- Nie uważasz, że zachowałaś się w stosunku do Rogera nie fair? – wypaliła Johnson, puszczając mimo uszu pytanie.
Evans cała się najeżyła.
- Słuchaj, nie dawał znaku życia przez całe święta.
- Leżał nieprzytomny w Mungu… Też byś nie dawała – zauważyła blondynka.
- No tak, to oczywiste. Ale tak się składa, że ostatnie dwa dni był już całkiem przytomny i w pełni władz umysłowych. Tak trudno było do mnie naskrobać parę zdań?
- Zrozum go, nie wiedział, jak się wytłumaczyć. Chciał to zrobić w cztery oczy, a nie listownie.
- Nie, nie chciał, Leanne. Gdybym z tym nie wystrzeliła, to zgrabnie wyminąłby temat. Jeszcze by mnie pewnie okłamał.
- Nie wierzę – blondynka pokręciła głową, zatrzymując się przed portretem Grubej Damy – Pięknie, nie ma jej. Znając życie znowu poleciała na plotki do Violet.
- Mogę przynajmniej wiedzieć, czemu go tak bronisz? – westchnęła Lily, gdy usadowiły się na najbliższych schodach – Wiesz coś, czego ja nie wiem?
- Nie sądzę – zaprzeczyła – Po prostu się o ciebie martwię. Dzisiaj, w bibliotece.. to było tak, jakbym słyszała Jamie.
- Uważam, że w tych kwestiach ma rację – wzruszyła ramionami – Co to ma do rzeczy?
- Lily, nie możesz odtrącać wszystkich ludzi.
- Nikogo nie odtrącam – zdziwiła się – ja po prostu nie mam zamiaru..
- Jasne, jasne. A jak było z Potterem?
- Potter to zupełnie inna historia. Przecież wiesz.
- Właśnie sprawiasz, że Roger Bones zaczyna podzielać tę jego historię – stwierdziła zdecydowanie Leanne – Powinnaś to przemyśleć, Lill. Nikt nie jest idealny. Nigdy nie znajdziesz faceta złożonego z samych zalet, który będzie ustępował ci na każdym kroku.
Lily nie odpowiedziała, pogrążona we własnych myślach. Mechanicznie skubała rękaw swetra.
- Po prostu wydaje mi się, że czas dostosować wymagania do rzeczywistości – Leanne spojrzała na nią niepewnie, zastanawiając się, czy się nie obraziła.
Evans skinęła głową, nie patrząc na nią. Przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby zamierzała coś powiedzieć, w ostatniej chwili jednak zrezygnowała.
- Gruba Dama wróciła – mruknęła tylko.
***
            Lily otrząsnęła się z zadumy, gdy potrącił ją przypadkowy przechodzień. Poprawiła szalik tak, by mogła schować w nim podbródek. Kolejne krople deszczu z coraz większą częstotliwością spadały jej na głowę, tak że zaczęła żałować, że kazała zabrać przyjaciółkom swój parasol. Leżał teraz w ciepłym i suchym dormitorium, a ona mokła.
Razem z kolejną grupką ruszyła w stronę zamku, zastanawiając się, ile jeszcze czasu zostało jej do lekcji teleportacji. Oddałaby wiele za gorącą kąpiel i świeże ciuchy, jednak realia kazały jej przypuszczać, że to raczej czcze marzenia. Mimo wszystko zależało jej na dobrze zdanym egzaminie z teleportacji, a wydzielona z Ministerstwa Magii nauczycielka nie do końca na to miano zasługiwała. Powtarzała ciągle coś o jakimś Ce-wu-enie, ale nikt oprócz niej zdawał się nie rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Co rusz komuś udawało się tylko rozszczepić.
            Gdy mijała boisko do Quiditcha, wydawało jej się, że w pobliżu szatni czai się jakiś nieforemny cień. Obserwowała go kątem oka, nie mogąc się zdecydować, czy to tylko urojenia przemarzniętego mózgu, czy też może realne zagrożenie.
Chwilę po tym, jak ostatecznie uznała, że to tylko przewidzenie, cień oderwał się od ściany budynku i w kilku susach zbliżył się do niej. Zmartwiała.
- AAAAAAAAAAA!
- Na brodę Merlina, Lily! Spokojnie, to tylko ja.
- Roger.. przestraszyłeś mnie – wyjąkała, starając się uspokoić oddech – Wyglądałeś bardziej na cień hipogryfa niż człowieka.
- Wielkie dzięki – założył ręce, udając obrażonego – Ja ci tylko chciałem zrobić niespodziankę, a ty mnie z punktu wyzywasz od hipogryfów.
- Było mnie nie straszyć – mruknęła, starając się uśmiechnąć – Dopiero skończyliście trening?
- Nie, jakąś godzinę temu. Byłem w zamku, ale dziewczyny mi powiedziały, że zostałaś jeszcze w Hogsmeade. Co ty tam w zasadzie sama robiłaś? – zapytał, spoglądając na nią podejrzliwie.
- Spacerowałam – odparła wymijająco – Nie chciało mi się wracać.
- Uhm.
- O co ci chodzi? – zdziwiła się – Raz na dwa miesiące mam taką możliwość, to korzystam.
- No tak, pewnie.
- Roger – zatrzymała się gwałtownie, kompletnie nie zwracając uwagi na deszcz. Uczniowie wymijali ją i znikali w rozświetlonej Sali Wejściowej – O co tak w zasadzie się obraziłeś?
- Nie obraziłem się – wyjaśnił, zerkając tęsknie na drzwi – Po prostu myślałem, że będziesz chciała wrócić jak najwcześniej, żeby spędzić ze mną Walentynki.
- Nawet mnie nie zaprosiłeś – zauważyła. Nie do końca udało jej się ukryć cierpką nutę, zawartą w tym stwierdzeniu. Fakt faktem, to były pierwsze Walentynki, w które nikt nie zaprosił jej na randkę. Do tej pory zawsze robił to Potter.
- Jesteś moją dziewczyną – stwierdził, nie kryjąc zdziwienia – To się chyba rozumie samo przez się?
- Nie, nie rozumie – burknęła.
            Jeszcze kilka godzin temu nawet nie poruszyłaby tej kwestii. Teraz jednak pozostawała w tym nastroju, który obudził się w niej w Hogsmeade – jak po przebudzeniu. Nie widziała potrzeby unikania niewygodnych tematów. Trochę się bała, że znowu zapadnie w to samo otępienie i robiła wszystko, by do tego nie dopuścić.
- Powiedziałaś tak, bo naprawdę tak myślisz, czy..
- Po prostu byłoby miło, gdybyś nadal w jakikolwiek sposób zabiegał o moje względy. Ja nie mówię, żebyś mi róże przynosił, ale bądź tak miły i nie wychodź z założenia, że jestem twoja i nie musisz się już starać, dobrze?
Zostawiła go, oniemiałego, po środku dziedzińca i weszła do zamku. Powitało ją rozkoszne ciepło.
- Też ci życzę wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek – wymamrotała, rozpinając już guziki płaszcza. Jeśli wierzyć wielkiej klepsydrze stojącej w hallu, do lekcji teleportacji zostało jej dramatycznie mało czasu. Mogła zapomnieć o kąpieli.
***
            - Grunt to skupić się na c e l u ! To c e l wam przyświeca, pamiętajcie! – skrzekliwy głos pani Mirandy Harckwick rozniósł się, magicznie zwielokrotniony, po całej Wielkiej Sali.
Lily wbiła wzrok w środek swojej obręczy, czując się wyjątkowo głupio. Te lekcje to był dla niej zmarnowany czas – ta dziwna, maleńka czarownica powtarzała tylko jak mantrę to samo, co sama mogła przeczytać w broszurkach leżących w Pokoju Wspólnym.
- Moim celem jest urwanie się stąd – mruknęła cicho Jamie, apatycznie wpatrując się w środek swojej obręczy – Szlag mnie trafi, jak ta stara ropucha zacznie znowu mi śpiewać nad uchem.
- To cel i wola w jednym – zaśmiała się Lily pod nosem – Może to daje podwójną moc? Spróbuj.
- I tak mnie nie wykopyrtnie poza tą salę – zauważyła Lewis, ponownie wbijając wzrok w podłogę – Ammm, chcę stąd iść… Ammmmmm…ammm…
- Tak to w buddyzmie, Jam – mruknęła Lily. Zamknęła oczy, jeszcze raz skupiając się na swojej obręczy.
Odpowiedziała jej cisza.
- Jam?..
Odwróciła się na pięcie i ze zdumieniem skonstatowała brak przyjaciółki.
- Ej, widzieliście Jamie? – zapytała Remusa i Leanne, wytężających wolę kilka kroków dalej – Jeszcze dwie sekundy temu tu była.
- Tam jest – odpowiedział jej Syriusz, głęboko zdumiony. Wskazywał na drzwi.
Lily wspięła się na palce i ponad głowami innych dostrzegła Jamie, stojącą w środku obręczy położonej najbliżej drzwi. Miranda Heckwick energicznie gestykulowała, zachęcając ją do czegoś. Pół sekundy później szczerze zaskoczona Jamie pojawiła się z powrotem we własnej obręczy.
Lily patrzyła na nią okrągłymi oczyma.
- Ja ci powiem – wymamrotała blondynka, już w pełni obudzona – że to działa.
***
            Szóstoklasiści rozchodzili się powoli. Ich średnio podekscytowane głosy cichły, w miarę jak oddalali się jedną z czterech dróg, a Wielka Sala, w zasadzie już opustoszała, nadal straszyła rozłożonymi na podłodze obręczami.
James powoli skierował się do schodów, od niechcenia rozglądając się dookoła. Nigdzie nie widział swoich przyjaciół, więc najprawdopodobniej byli już w dormitorium.
Był zmęczony.
Powoli do niego docierało, że życie to rzecz nie tylko nieprzewidywalna, ale – przede wszystkim – niepowtarzalna. To od niego zależało, jak je przeżyje. Raz podjętych decyzji nie da się cofnąć, trzeba za to ponosić konsekwencje.
Zerknął zniecierpliwiony na kocioł na schodach. Po krótkich kalkulacjach doszedł do wniosku, że bardziej opłaca mu się pójść naokoło.
Cofnął się o te kilka stopni, które udało mu się pokonać, i skręcił w jeden z korytarzy prowadzących do lochów.
Były Walentynki. Może dlatego zebrało mu się na takie filozoficzne przemyślenia. Zdał sobie sprawę, że to pierwszy raz, kiedy w tym dniu nie ma dziewczyny, nie podrywa żadnej innej, ani, co najdziwniejsze, nie zarywa do Evans.
Lily, poprawił się w myślach.
Korytarz był słabo oświetlony, jednak już z daleka spostrzegł, że ktoś się w nim czai.
A może po prostu stoi. Może nie trzeba od razu węszyć teorii spiskowych.
Coś mu jednak mówiło, że dzieje się tu coś, co dziać się nie powinno.
Wydawało mu się, że słyszał szloch.
Niewyraźna postać nabrała konturów dopiero wtedy gdy podszedł na odległość dwóch metrów. To była dziewczynka, może z trzeciej klasy. Siedziała na krześle dziwnie sztywno, prosto, nieruchomo.  Długi warkocz ukośnie spływał na plecy.
Z czymś mu się ten warkocz kojarzył. Uniósł różdżkę.
- Lumos – szepnął.
Aż się wzdrygnął. Na posadce, kilka metrów od krzesła, klęczał Regulus Black, brat jego najlepszego przyjaciela. Klęczał, trzymając różdżkę w wyciągniętej dłoni, ale nie wyglądało na to, żeby miał jej użyć – był blady, a wręcz siny; podbródek trząsł mu się lekko, a niespokojne, zlęknione spojrzenie bezładnie biegało od siedzącej na krześle niedoszłej ofiary do czegoś, co kryło się kawałek dalej. James przesunął różdżkę, oświetlając to miejsce. Stała tam jakaś dziewczyna, biała jak płótno, nieruchomo wpatrująca się w jeden punkt. Wyglądała na wytrąconą z równowagi.
- Co tu się dzieje? – warknął, oprzytomniawszy – Co tu się, u licha, dzieje?
- Ja nie mogę – wybełkotał Regulus, nie patrząc na niego – On będzie zawiedziony.. Ale ja nie mogę.. nie potrafię..
Spojrzał na niego, ledwie opanowując wściekłość. Podszedł do dziewczyny, opanowując drżące ze złości dłonie.
Oczywiście, to była Karen, młodsza siostra Niki. Była blada, miała zamknięte oczy. Złapał ją za nadgarstek. Oszołomiona.
Czuł, że jeszcze chwila, a krew uderzy mu do głowy. Ale to do niczego go nie zaprowadzi.
Zostało jedno wyjście.
* *