Poranek
wstawał niespokojnie, najpierw dzieląc się ze światem spowitą w szarość świtu
śnieżną zadymką, a następnie zalewając go gwałtownym wybuchem jasności. Ten właśnie
blask, wpadający przez okno w dormitorium szóstorocznych gronek, obudził śpiącą
niespokojnie Lily Evans. Skrzywiła się, czując jak natrętny promień słońca spaceruje
po jej twarzy i nieznacznie uchyliła powieki. Coś było wyraźnie nie tak.
- Jest za jasno –
odkryła, mamrocząc niewyraźnie. Oczy kleiły jej się z niewyspania.
Chwiejnie
podniosła się do pozycji siedzącej, zachodząc w głowę, dlaczego poprzedniego wieczoru
nie zasunęła zasłon wokół swojego łóżka. Ziewając, sięgnęła ręką do najbliższej
kotary, lecz ta ani drgnęła – zupełnie, jakby ktoś przytrzymywał ją z drugiej
strony. Zaskoczona Lily otrzeźwiała w jednej chwili, jednak zanim zdołała
wstać, w jej polu widzenie zmaterializowały się dwie przyjaciółki. Jemie i
Leanne stanowiły widok co najmniej zastanawiający, ponieważ obie miały na sobie
piżamy – Leanne schludną koszulę nocną, a Jamie powyciągany podkoszulek i getry
– szczodrze przystrojone połyskującymi serpentynami, które wiły się jak żywe
węże, oraz szpiczaste różowe czapeczki z białym puszkiem na czubku. Zanim Lily
przeanalizowała ten obraz, czapeczki rozwarły się w poprzek. Usta, bo tym
właśnie były dwie poziome dziury w różowej potworności, zaczęły się poruszać.
Popłynęła z nich skrzekliwa melodia, w której Lily rozpoznała „Sto lat” tylko
dzięki temu, że Jamie i Leanne raźno zawtórowały czapeczkom, zgodnie fałszując
i machając wielkim, migoczącym transparentem.
Lily, której
odjęło mowę, wpatrywała się w mieniące się wszystkimi kolorami tęczy litery,
układające się w napis NAJLEPSZEGO, LILL!
Wreszcie zrozumiała.
Był trzydziesty stycznia – dzień jej siedemnastych urodzin.
Wreszcie zrozumiała.
Był trzydziesty stycznia – dzień jej siedemnastych urodzin.
***
Lily
nigdy nie traktowała dnia swoich urodzin szczególnie poważnie. Tak naprawdę,
zawsze uważała, że jest to data jak każda inna i tak do tego należy podchodzić;
spotykała się jednak z pewnym niezrozumieniem w najbliższym otoczeniu. Zarówno
jej rodzina, jak i znajomi, każdego roku fundowali jej przyjęcie lub choćby
jego namiastkę, górę prezentów, a przede wszystkim – całą masę miłych słów.
Celebrowali jej urodziny z uporem wprost proporcjonalnym do jej obojętności i
beztroskiego zapominaniu o własnym święcie.
Dziś
jednak było trochę inaczej – wszakże nie były to któreś tam z kolei urodziny,
tylko TE urodziny. Lily kończyła siedemnaście lat, co w świetle
czarodziejskiego prawa czyniło z niej osobę dorosłą. Tego faktu nawet ona nie
potrafiła zignorować. Zamiast jednak świętować uwolnienie się z kajdan
dzieciństwa i władzy rodzicielskiej, co sugerowała jej Jamie, Lily nie mogła
opędzić się od refleksji.
Doskonale wiedziała, że dobrze jest być osobą dorosłą. Że od dzisiaj jest naprawdę niezależna i nikt nie ma prawa jej tego odebrać, z czego powinna się cieszyć. W teorii wszystko było piękne. Ale w praktyce.. Evans zwyczajnie nie potrafiła przeskoczyć nad jednym faktem – że, najnaturalniej w świecie, nie czuła się gotowa na wkroczenie w świat dorosłych. Już sama taka myśl wydawała się jej obca i dziwna. Równie dobrze ktoś mógłby jej powiedzieć, że od tego dnia jest kosmitą.
Doskonale wiedziała, że dobrze jest być osobą dorosłą. Że od dzisiaj jest naprawdę niezależna i nikt nie ma prawa jej tego odebrać, z czego powinna się cieszyć. W teorii wszystko było piękne. Ale w praktyce.. Evans zwyczajnie nie potrafiła przeskoczyć nad jednym faktem – że, najnaturalniej w świecie, nie czuła się gotowa na wkroczenie w świat dorosłych. Już sama taka myśl wydawała się jej obca i dziwna. Równie dobrze ktoś mógłby jej powiedzieć, że od tego dnia jest kosmitą.
- Lily, rozchmurz
się, do licha! – zbulwersowała się Jamie, poirytowana nieobecną miną
przyjaciółki.
Leanne psyknęła z
niezadowoleniem, rzucając jej znaczące spojrzenie.
- Tak, wiem, że to
jej urodziny – zdekonspirowała ją Jamie zniecierpliwionym tonem – Ale spójrz,
jak ona się zachowuje. Mógłby się przed nią przechadzać hipogryf, a ona nic by
nie zauważyła.
- Jaki hipogryf? –
zdziwiła się Evans, marszcząc brwi – O czym ty mówisz?
- A o czym ty
myślisz?
Wzruszyła
ramionami, dając do zrozumienia, że o niczym konkretnym. Zmierzały w kierunku
Wielkiej Sali na śniadanie, mijane przez nielicznych uczniów. Było jeszcze
wcześnie i zdumiewająca większość mieszkańców Hogwartu spała.
- Nic nie poradzę
na to, że nie tryskam radością, Jam – powiedziała, przerywając chwilę ciszy –
Po prostu nie lubię urodzin.
Lewis przewróciła
oczami.
- Ale prezent ci
się podobał? – wtrąciła się Leanne z pokojową mediacją, wyczuwając wiszącą w
powietrzu kłótnię – Chciałyśmy, żeby to było coś wyjątkowego.
- Raczej
sentymentalnego – wymamrotała Jamie, krzywiąc się nieznacznie.
Lily roześmiała
się serdecznie po raz pierwszy tego ranka.
- Album jest
cudowny – zapewniła – Strasznie mi się podoba. Nawiasem mówiąc, nie wiedziałam
o istnieniu połowy tych zdjęć.
- Cieszę się –
pokraśniała Leanne – Jamie miała nieco inny pomysł na prezent dla ciebie, ale
udało mi się jej wyperswadować, że siedemnastkę ma się raz w życiu i z tej
okazji powinnaś dostać od nas coś, co zatrzymasz do późnej starości.
- Przynajmniej
będziesz miała rozrywkę, gdy cała siwa i pomarszczona będziesz spędzać zimowe
wieczory w fotelu bujanym, dorobiwszy się wnuków – pocieszyła się Jamie, która
jak widać ciągle nie mogła się pogodzić z tym ustępstwem, na jakie poszła.
- Aż się boję
zapytać , jaka była twoja propozycja – zaśmiała się Lily, szturchając ją w
żebra.
- Nie powiem ci – Jamie uśmiechnęła się podstępnie, zacierając ręce – Bo zamierzam zrealizować ten projekt w przyszłym roku.
- Nie powiem ci – Jamie uśmiechnęła się podstępnie, zacierając ręce – Bo zamierzam zrealizować ten projekt w przyszłym roku.
Leanne ciężko
westchnęła, mamrocząc coś, co brzmiało jak „po moim trupie”, ale Lewis chyba
tego nie usłyszała. Jak się nad tym zastanowić, może to i lepiej.
***
- Sto lat, solenizantko!
Lily skrzywiła
się, gdy ktoś z delikatnością godną rogogona węgierskiego trzepnął ją w tył
głowy. Jajecznica niebezpiecznie podeszła jej do gardła.
- Wszystkiego
dobrego, Lily – powiedział Remus, podążając za Syriuszem w stronę dwóch wolnych
krzeseł naprzeciwko nich – Wszystko w porządku? Jestem pewien, że Łapa nie
chciał zrobić ci krzywdy.
Jamie walnęła ją
kilka razy w plecy i w końcu przestała się krztusić. Zaczerpnęła gwałtownie
powietrza.
- Dzięki –
uśmiechnęła się do Huncwotów – Nic mi nie jest.
- Siedemnacha, hę?
– zagadnął James, puszczając do niej oko – Masz nad nami niezłą przewagę.
Będziesz dorosła już cały miesiąc, zanim cię Lunio dogoni. Zdążysz nabrać
doświadczenia.
- Stara, ale jara
– podsumował Black z rozbawieniem.
- Żebyś się nie
zdziwił – Lily żartobliwie pogroziła mu widelcem, gdy już wszyscy przestali się
śmiać – Lepiej unikaj ciemnych zaułków, dobrze ci radzę. Mam świetną pamięć.
Dalszą wymianę
zdać uniemożliwiło przybycie sowiej poczty. Lily z zaskoczeniem skonstatowała,
że wylądowały przed nią aż trzy sówki, przy czym jedna mniejsza od drugiej.
Środkowa, opadając, przewróciła szklankę z sokiem dyniowym i niemal spowodowała
katastrofę. Na szczęście Lily błyskawicznie pozbyła się napoju, ratując dwa
pozostałe listy od zalania. Odwiązała wszystkie trzy koperty, żeby jak
najszybciej uwolnić zdenerwowane ptaki. Żaden nie chciał zapłaty za
dostarczenie przesyłki; jak jeden mąż odleciały, uderzając Leanne skrzydłami.
- O co chodzi,
Lill? – zdziwiła się Jamie, obserwując, jak z niewyraźną miną ogląda koperty –
Przecież masz urodziny. To normalne, że dostajesz pocztą życzenia.
Skinęła głową,
nadal oglądając je ze wszystkich stron.
- Spodziewałam się
tylko listu od rodziców – wyjaśniła półgłosem, marszcząc brwi – A dostałam
jeden od nich, jeden od Petunii i jeden bez nadawcy.
- Od Petunii? –
zdumiała się Jamie – Faktycznie dziwne. Przecież wysłała ci też prezent,
prawda? Tą śmieszną metalową pałeczkę.
- Długopis –
sprostowała odruchowo Lily – Masz rację. Petunia nie ma zwyczaju do mnie pisać.
***
Severus Snape omiótł ponurym
spojrzeniem Wielką Salę. Nie zwracał uwagi na otaczających go pierwszorocznych
Ślizgonów. Wybrał to miejsce, ponieważ miał stąd dobry widok na całe
pomieszczenie. Pod innymi względami było równie dobre jak każde inne.Nie miał tych
śmiesznych śniadaniowych przyjaciół, nie potrzebował ich. Miał zdecydowanie
większe ambicje niż prowadzenie bezsensownych konwersacji nad jajecznicą. Jego
kontakty z ludźmi miały zdecydowanie odmienny charakter.
Żylastą ręką
sięgnął po dzbanek z sokiem dyniowym. Nie czuł głodu.
***
Tajemnica wyjaśniła się natychmiast
po tym, jak Lily, nie bez obaw, rozłożyła kartkę z wiadomością od Petunii. Nie
była napisana na papierze listowym, tylko na zwykłej kartce w kratkę,
najwyraźniej wyrwanej z zeszytu. Siostra w kilku oszczędnych zdaniach
informowała ją, że podczas świąt Wielkiej Nocy będzie gościć u siebie swoją
koleżankę, Joan, która nic nie wiedziała o świecie magii. Tym samym najlepiej
byłoby, gdyby Lily nie pojawiła się na święta w domu, a jeśli to konieczne,
Petunia stanowczo zaznacza, że nie może przywieźć ze sobą swoich nieokrzesanych
przyjaciół.
- Dlaczego pisze ci o tym teraz? – zdziwiła
się Leanne, gdy Lily posunęła im „list” do przeczytania – Przecież jeszcze
nawet nie zaczął się luty. Do Wielkanocy zostały prawie dwa miesiące.
- Podejrzewam, że
chce mieć pewność, że nie zdążę nikogo zaprosić – wzruszyła ramionami Evans – I
żeby rodzice się nie dowiedzieli. Gdyby wysłała list później, bez okazji,
nieźle by się zdziwili. A gdyby się zorientowali, o co chodzi, Tunia miałaby
piekło. Strasznie nie lubią, gdy tak podkreśla, że magia to coś odmiennego, co
powinno się trzymać w ukryciu, a najlepiej tępić.
- Możesz mi
wyjaśnić, jakim prawem ona sugeruje, że nie jesteś mile widziana we własnym
domu? – zapytała ze złością Jamie, wymachując kartką. Siostra Lily była dla
niej nieodmiennie powodem do frustracji, a wyrażenie ‘nieokrzesani przyjaciele’
ugodziło głęboko w jej dumę.
- Wyluzuj, Jam –
mruknęła, znudzona – To tylko Petunia. Nie ma co przykładać do tego wagi.
Blondynka wydęła
wargi, wyraźnie dając do zrozumienia, że ona nie pozwoliłaby tak się do siebie
zwracać, ale zmilczała. Nie była specjalistką od utrzymywania poprawnych relacji
rodzinnych.
- Według mnie ona
jest po prostu zazdrosna - włączyła się
Leanne – za tą całą skorupką „Magia jest do kitu” kryje się to, że też
chciałaby być wyjątkowa. Albo po prostu nie może zrozumieć, czemu to ty
otrzymałaś list z Hogwartu, a nie ona. Pewnie poczuła się niedoceniona.
- Możliwe –
mruknęła Lily, otwierając ostatnią kopertę.
Gdy rozprostowała
żółty, gruby pergamin, poczuła ukłucie w sercu. Niejasne podejrzenia, które
pojawiły się w jej głowie z chwilą otrzymania listu, teraz skrystalizowały się
w postaci pochyłych, ozdobnych zawijasów. Nie musiała nawet patrzeć na podpis,
doskonale znała ten drobny, jakby ciasny, z pozoru kobiecy charakter pisma.
Lily,
przepraszam. Wiem, że prawdopodobnie nie masz zamiaru wybaczyć mi tego, co zrobiłem, ale nie mogę się powstrzymać, by nie spróbować. Zrobiłem to wszystko, bo wydawało mi się, że lada moment zastąpisz mnie kimś innym. Chociażby Potterem albo którymś z jego żałosnych przyjaciół.
Nigdy nie chciałem Cię skrzywdzić, Lily.
Zawsze chciałem tylko Twojego dobra, chciałem być przy Tobie w każdej chwili,
służąc Ci radą i pomocą, lecz Ty mi na to nie pozwoliłaś. Nie chciałem się Tobą
dzielić z kimś, kto nie potrafi docenić tego, jak cudowna jesteś. Kto nie
potrafi obdarzyć Cię takim uczuciem, jakim ja nigdy nie przestanę.
Severus
***
Łatwo przychodziło mu
ignorowanie rozmów otaczających go pierwszoroczniaków, bo całą uwagę skupiał na
odległym stole Gryfonów. Obserwował Lily, siedzącą mniej więcej w połowie
długiej ławy, gdy wylądowały przed nią trzy sowy. Nie spuszczał z niej oka, gdy
po kolei otwierała koperty. Z napięciem próbował odczytać emocje malujące się
na jej twarzy, gdy czytała list od niego.
Marszczyła brwi.
Przestała uczestniczyć w rozmowie toczącej się wokół niej, w skupieniu
pochylając się nad pergaminem. Była spięta, ale niewzruszona. Ani nawet poruszona.
W myślach rozważał, czy do niej nie podejść. Co prawda w pierwszym odruchu nie podarła kartki na strzępy, ale mogło być tak dlatego, że nie chciała prowokować niewygodnych pytań. Beznamiętnie złożyła list na cztery części, by nie przyciągał ciekawskich spojrzeń. W tym momencie zmaterializował się przy niej ten bezmózgi Puchon, Bones. Rozmawiali chwilę, śmiejąc się. Snape zacisnął zęby, z bezsilną złością przyglądając się, jak dryblas całuje jego Lily w policzek i kładzie wielkie łapsko na jej talii.
W myślach rozważał, czy do niej nie podejść. Co prawda w pierwszym odruchu nie podarła kartki na strzępy, ale mogło być tak dlatego, że nie chciała prowokować niewygodnych pytań. Beznamiętnie złożyła list na cztery części, by nie przyciągał ciekawskich spojrzeń. W tym momencie zmaterializował się przy niej ten bezmózgi Puchon, Bones. Rozmawiali chwilę, śmiejąc się. Snape zacisnął zęby, z bezsilną złością przyglądając się, jak dryblas całuje jego Lily w policzek i kładzie wielkie łapsko na jej talii.
Powiedziała coś do
grupki Gryfonów siedzącej przy stole. Był wśród nich Potter. Drobna, pyskata
blondynka, której nie lubił, musiała jej coś na to odparować, bo odpowiedział
jej wybuch śmiechu, który poniósł się echem aż do niego. Lily pogroziła jej
palcem, ale nie oparła się ogólnemu rozbawieniu.
Snape zauważył, że znienawidzony Black przygląda się dziwnie Puchonowi, z prawie naukową ciekawością. Nie miał zamiaru roztrząsać znaczenia tego spojrzenia, bo interesująca go para właśnie oddaliła się od stołu. Zanim zniknęli za drzwiami Wielkiej Sali zobaczył jeszcze, jak Lily wciska list od niego do kieszeni.
Snape zauważył, że znienawidzony Black przygląda się dziwnie Puchonowi, z prawie naukową ciekawością. Nie miał zamiaru roztrząsać znaczenia tego spojrzenia, bo interesująca go para właśnie oddaliła się od stołu. Zanim zniknęli za drzwiami Wielkiej Sali zobaczył jeszcze, jak Lily wciska list od niego do kieszeni.
***
Zmrużyła oczy, oślepiona ostrym
słońcem wpadającym przez okno. Zamknęła za sobą drzwi dormitorium i oparła się
o nie powoli, rozkoszując się niespodziewaną ciszą.
Śniadanie upłynęło w pozornie miłej atmosferze, wśród niezobowiązujących rozmów i żartów. Złość na Blacka jeszcze jej nie przeszła, ale sama przed sobą musiała przyznać, że zadziwiająco dobrze czuje się w towarzystwie Huncwotów. Odkąd zawarła rozejm z Jamesem, powietrze nie iskrzyło już od napięcia, co umożliwiło obu grupkom przebywanie ze sobą od czasu do czasu, chociażby podczas śniadania. Lily jednak była zdania, że jeden posiłek dziennie to granica, której na razie raczej nie uda im się przekroczyć.
Śniadanie upłynęło w pozornie miłej atmosferze, wśród niezobowiązujących rozmów i żartów. Złość na Blacka jeszcze jej nie przeszła, ale sama przed sobą musiała przyznać, że zadziwiająco dobrze czuje się w towarzystwie Huncwotów. Odkąd zawarła rozejm z Jamesem, powietrze nie iskrzyło już od napięcia, co umożliwiło obu grupkom przebywanie ze sobą od czasu do czasu, chociażby podczas śniadania. Lily jednak była zdania, że jeden posiłek dziennie to granica, której na razie raczej nie uda im się przekroczyć.
Omijając rozsypaną na podłodze
zawartość jednej z szuflad Jessiki, podeszła do swojego łóżka i otworzyła
drzwiczki szafki nocnej. Czując ciężar trzech listów w kieszeni dżinsów,
wyciągnęła je i rzuciła na łóżko. Z czeluści komody wydobyła blaszane, ozdobne
pudełko, w którym trzymała korespondencję. Starannie złożyła list od rodziców i
dołączyła go do pakieciku przewiązanego błękitną wstążką. Zamierzała zachować
te listy, ponieważ bardzo lubiła do nich wracać. Inaczej się sprawa miała z
dwoma pozostałymi, które otrzymała tego ranka. Z mieszanymi uczuciami obracała
w palcach wygniecioną kartkę z niewyraźnym pismem Petunii. Początkowo
zamierzała skreślić w odpowiedzi kilka zdań, w końcu jednak zrezygnowała.
Siostra ograniczyła się do suchego komunikatu, rezygnując z grzecznościowych
pytań o samopoczucie czy choćby życzeń urodzinowych.
Lily z nagłą decyzją
zmięła list w kulkę i wrzuciła do pustego kufra, częściowo wystającego spod
łóżka. I już – pomyślała, nie bez
satysfakcji .
Wzdrygnęła się, słysząc jakiś hałas
w oddali. Wyrwawszy się z zamyślenia, zerknęła na zegarek. Zaklęła pod nosem i zerwała
się na równe nogi. W dwóch susach wpadła do łazienki. Energicznymi ruchami
szczoteczki wyszorowała zęby, jednocześnie przetrząsając kosmetyczkę w
poszukiwaniu błyszczyka. Starannie pomalowała usta.
Z niezadowoleniem
pomyślała, że jej włosy przypominają tego ranka stóg siana. Zatrzasnąwszy nogą
drzwi do łazienki, zebrała je w kucyk.
Pośpiesznie wcisnęła szkatułkę z
listami z powrotem do szafki i trzasnęła drzwiczkami. Już miała wychodzić, gdy
jej wzrok padł na brudnożółty kawałek pergaminu, wciąż leżący na narzucie.
Zawahała się, ale po chwili chwyciła nieszczęsną wiadomość.
Zbiegając po
krętych schodach do Pokoju Wspólnego, wsunęła kopertę do tylnej kieszeni
dżinsów. Sama nie wiedziała, dlaczego ewentualność, że któraś z je
współlokatorek go przeczyta, wydała jej się aż tak odstręczająca.
Zerknęła na
zegarek po raz ostatni i pomyślała, że Roger niechybnie się na nią obrazi.
***
- Więc czemu Peter nie zszedł na
śniadanie? – zapytała Jamie, beznamiętnie obserwując sylwetki Leanne i Remusa
zmierzających do biblioteki.
- Nie mógł w nocy
spać – wyjaśnił James, od niechcenia grzebiąc widelcem w resztkach śniadania –
stwierdził, że nadrobi trochę rano.
- Nie sądzicie, że
ta dwójka ostatnio spędza ze sobą jakoś tak więcej czasu? – zauważył Syriusz,
celując palcem wskazującym w plecy Lupina, zamykającego właśnie drzwi. W jego
oczach migały łobuzerskie iskierki.
Potter wzruszył
ramionami, marszcząc nieco czoło.
- Faktycznie –
stwierdził po chwili namysłu – Wcześniej Lunio spotykał się z Lily, jak już.
Ale nigdy z Johnson.
Jamie lojalnie
nabrała wody w usta.
- Zakochani w
sobie to oni nie są – stwierdził autorytatywnie Black, krzywiąc się lekko –
Nigdy w życiu nie zauważyłem między nimi jakiejkolwiek chemii.
- A powietrze? –
mruknęła zgryźliwie Jamie – To w końcu mieszanina gazów.
James parsknął
śmiechem, ale Syriusz machnął tylko lekceważąco ręką. Po jego skupionej minie i
nieobecnym wzroku można było zgadnąć, że usiłuje sobie przypomnieć, czy imię
Leanne padło kiedykolwiek z ust jego przyjaciela.
***
Sowiarnia tonęła w dyskretnym
półmroku. Panującą tu ciszę przerywało jedynie stłumione pohukiwanie sów i
przyjemny dla ucha szelest piór. Na długich relingach, na całej wysokości ścian
siedziały w równych rzędach sowy rozmaitych maści i rozmiarów. Większość spała,
ale gdzieniegdzie, w mroku pod sufitem, pojawiał się szklisty błysk ptasich
oczu.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, a
głośne skrzypnięcie wzbudziło oburzony pomruk wśród ptaków. Zaraz jednak zagłuszyły
go dwa podniesione głosy.
- Od kiedy
interesujesz się moimi przyjaciółmi, Nica?! – prawie krzyknęła dziewczynka,
może trzynastoletnia, wpadając do środka z niewielką paczką w dłoniach. Ze
złością, nie oglądając się za siebie, przywołała gestem jednego z sędziwych
puchaczy i podeszła z nim do okna, nieco zbyt energicznie przywiązując paczkę
do jego nóżki.
- Uważaj, bo
zrobisz mu krzywdę – dziewczyna, która pojawiła się w sowiarni zaraz po niej,
zamknęła drzwi i krytycznie przyglądała się jej poczynaniom. Była od niej
wyższa o głowę, a także dużo ładniejsza, lecz już na pierwszy rzut oka można
było dostrzec ich siostrzane podobieństwo. Młodsza miała dużo jaśniejsze,
brązowe włosy, splecione w luźny warkocz, lecz zdradzał ją kształt twarzy i
sposób poruszania. Błyskawicznie obróciła się wokół własnej osi, piorunując
starszą siostrę wzrokiem. Przez chwilę mierzyły się spojrzeniami. Obie miały
ciemną oprawę oczu i duże, ciemnobrązowe tęczówki.
-
Nie jestem dzieckiem – wypaliła, wściekle mrużąc oczy – Więc nie mów mi, co mam
robić.
- To mój puchacz –
zauważyła zimno Nica, zakładając ręce.
- Nieprawda –
zaprzeczyła dziewczyna, podchodząc do okna i wypuszczając ptaka – Hektor jest
mój, odkąd dostałaś Marly. Wyobraź sobie, że nie wszystko na tym świecie należy
do ciebie.
Nica zaczerpnęła
powietrza, starając się uspokoić.
- Karen –
powiedziała, już tylko odrobinę podniesionym głosem – Od kiedy przyjaźnisz się
ze Ślizgonami?
- Nie przyjaźnię
się ze Ślizgonami – warknęła, krzyżując ręce na piersi – Ale nawet gdyby tak
było, to nie twój interes.
- Ach, nie
przyjaźnisz się? – zadrwiła, chociaż tak naprawdę trawił ją niepokój – A tą
całą Daisy to sobie wymyśliłam?
- Daisy – odparła
z godnością – to jedna Ślizgonka, a nie wielu Ślizgonów. Może kiedyś nauczyć
się trafniej formułować pytania.
- Przestań, do
cholery! – krzyknęła Nica, po raz kolejny tracąc cierpliwość. Nienawidziła
sytuacji, w których młodsza siostra miała nad nią przewagę – Czemu ty musisz
być tak niemiłosiernie wyniosła?!
- To u nas
dziedziczne – wyjaśniła uprzejmie dziewczyna, nie rezygnując z nieprzejednanej
postawy – Idzie w linii żeńskiej.
- Ślizgoni to nie
jest materiał na znajomych – oświadczyła półgłosem Nica po chwili iskrzącej od
napięcia ciszy. Czuła nadchodzący ból głowy.
- Och, zamknij się
– burknęła Karen, odrzucając warkocz na plecy – Nie udawaj takiej dorosłej.
Gdybyś się znała na ludziach, to wiedziałabyś, że James Potter to nie materiał
na chłopaka. Zajmij się lepiej swoim życiem, zamiast pakować się w moje. Mam
dosyć wysłuchiwania, że moja siostra padła ofiarą Pottera. Zachowałaś się jak
pierwsza lepsza głupia cizia, więc lepiej mnie nie pouczaj, z łaski swojej.
Wyminęła ją i
wypadła z sowiarni, trzaskając drzwiami.
Nica nie poruszyła się, słysząc w
głowie zwielokrotnione echo słów, którymi brutalnie uraczyła ją młodsza
siostra. W głowie jej pulsowało, a przed oczami przeskakiwały jej jaskrawe
obrazy, które chciałaby wymazać z pamięci.
Oparła się o
ścianę, nie zważając na to, że cała jest oblepiona piórami. Zamknęła oczy.
Drzwi otwarto gwałtownie, a do
sowiarni wtargnęły dźwięki radosnego przekomarzania. Powoli uniosła powieki i
zobaczyła to, co już w sumie wiedziała. Dwa metry od niej zatrzymała się
zaskoczona jej widokiem Lily Evans, ze śmiechem zamarłym na ustach. Za nią stał
wysoki blondyn, który patrzył na nią jak na wariatkę. Czuła to. Zastanawiał
się, czy wszystko jest w porządku i czy zaraz nie dostanie jakiegoś ataku, nie
zacznie rozmawiać z wymyślonymi ludkami wyłażącymi ze ścian. Poderwała się
wściekle i przecisnąwszy między nimi, wybiegła na korytarz. Głuchy trzask
kopniętych drzwi dźwięczał jej w uszach jeszcze dwa pietra niżej, gdy
zatrzymała się, rozdygotana. Schody dwoiły jej się w oczach, a ludzie
przypominali migoczące człekokształtne plamy. Gdy osunęła się na kolana, łkając
rozpaczliwie, uświadomiła sobie, że płacze tak naprawdę po raz pierwszy w
życiu. I że właśnie robi z siebie dokładnie takie widowisko, jakimi zawsze
szczerze pogardzała.
***
Jako że zima w pełni, mało kto,
pomimo niedzieli, zdecydował się na wystawienie nosa poza ciepłe cztery ściany
zamku. Syriusz Black szedł krokiem spacerowym, pogwizdując, a ręce trzymając w
kieszeniach. Obserwował z uwagą boisko do quiditcha, gdzie drużyna Krukonów
odbywała właśnie trening. Małe figurki latały między słupkami wysoko nad
ziemią, wymieniając się kaflem wielkości główki od szpilki. Uśmiechnął się pod
nosem. Uwielbiał tę grę. Co prawda nie był fanatykiem, jak James, ale
niecierpliwie wyglądał terminu następnego treningu. Zdobywanie punktów dawało
mu tyle satysfakcji, jak mało co. Może większą odczuł tylko wtedy, gdy Amanda
Sheel, ich szukająca, sprzątnęła znicza sprzed nosa jego brata, dzięki czemu
Gryfoni wygrali ze Ślizgonami tak miażdżącą przewagą punktów, że zostało to
odnotowane w Izbie Pamięci.
Skierował swe kroki do chatki
Hagrida. Z komina buchał skłębiony dym, lecz drzwi były zamknięte na trzy
spusty. Gdy kilkakrotnie zapukał, nie dobiegło go znajome szczekanie Kła, co
oznaczało, że razem ze swoim panem przemierza Zakazany Las. Syriusz rozejrzał
się dookoła, szukając ewentualnych obserwatorów. Wejście między drzewa karano
znacznie surowiej niż inne wykroczenia, ponieważ Zakazany Las aż pękał w szwach
od dzikich, niebezpiecznych zwierząt i zagrożonych gatunków. Nie bał się
szlabanu; wyjątkowe u niego respektowanie regulaminu miało tylko jedną
przyczynę i było raczej krótkotrwałe – Slytherin prawie zrównał się z
Gryfindorem w walce o Puchar Domów, co oznaczało, że każdy punkt się liczył. A
do czegoś takiego, jak wygrana Ślizgonów kosztem Gryfonów, Syriusz Black nigdy
nie przyłoży ręki.
Krukoni już wylądowali i zniknęli w
szatni. Chociaż na pierwszy rzut oka na błoniach nie było żywej duszy,
zaintrygował go jakiś odgłos, dobiegający znad jeziora. Zrezygnowawszy chwilowo
z odwiedzenia Hagrida, udał się w tamtą stronę.
Widok go
zaskoczył. Na jednym z wielkich głazów nad brzegiem zamarzniętego jeziora
siedziała Jamie Lewis. Obejmowała rękami podkurczone kolana, a poły pasiastego
szalika fruwały wokół niej, jakby chciały się wyrwać na wolność. Dziewczyna
miała czerwony nos i policzki i wyglądała tak, jakby tak siedziała, nieruchomo,
od dłuższego czasu. Może nawet odkąd opuściła Wielką Salę.
Gdy zrobił jeszcze
kilka kroków, zobaczył, że wydmuchuje srebrzyste kółka z dymu. Dłoń, którą
trzymała papierosa, była sina i zmarznięta.
Odchrząknął.
Obejrzała się przez ramię, niezbyt
zaciekawiona. Kiwnęła głową na powitanie i powróciła do przerwanej czynności,
czyli wpatrywania się w gładką powierzchnię lodu.
Usiadł obok niej,
zacierając ręce.
- Nie jest ci
zimno? – zapytał, obserwując ją kątem oka.
Zaciągnęła się głęboko i odpowiedziała dopiero po chwili, jakby od niechcenia:
- Tylko trochę. Ale jak się dłużej posiedzi, to robi się jakby cieplej.
Zaciągnęła się głęboko i odpowiedziała dopiero po chwili, jakby od niechcenia:
- Tylko trochę. Ale jak się dłużej posiedzi, to robi się jakby cieplej.
Pokiwał głową,
wzorem niej zawiesiwszy wzrok w jakimś przypadkowym punkcie w przestrzeni.
- Kiedyś mi
powiedziałaś, że palisz tylko w sytuacjach, gdy nie umiesz sobie z czymś
poradzić – rzucił po chwili milczenia.
- Nie powiedziałam
tak – stwierdziła z niezbitą pewnością, obdarzając go długim spojrzeniem. Po
chwili machnęła ręką w kierunku porzuconej na śniegu, świeżo napoczętej paczki
papierosów – Częstuj się.
Wziął
jednego i przypalił. Próbował ustalić, który to już w życiu. Wydawało mu się,
że piąty. Albo szósty. Ale na pewno pierwszy od miesięcy. I pierwszy wypalony
tylko dla towarzystwa.
- Jak ty masz
właściwie na imię? – wypalił bez zastanowienia – Od czego zdrobnieniem jest
Jamie?
- Jasmine –
wyjaśniła po chwili, krzywiąc się z niesmakiem – Ale tylko spróbuj mi z tym
wyskoczyć.
- Nie rozumiem, o
co ci chodzi – zdziwił się, ku własnemu zdumieniu, zupełnie szczerze –
Słyszałem gorsze imiona.
- Czemu to robisz?
Pytanie było może
mało precyzyjne, ale od razu zrozumiał, o co chodzi.
- Zastanawiam się,
co cię gryzie – wyjaśnił.
- Musi mnie coś
gryźć? – spytała cicho, obserwując srebrne kółeczka.
- Od jakiegoś
czasu jesteś przygaszona – zauważył – Trochę jak nie ty. No i palisz.
Uśmiechnęła się
krzywo. Po chwili milczenia, gdy już myślał, że nie zareaguje, ledwo
dostrzegalnie skinęła głową. Zgasiła papierosa i otrzepała ręce, wyciągając z kieszeni
różdżkę.
- Accio –
mruknęła, celując mniej więcej w wieżę Gryfindoru.
Oboje
zadarli głowy i zmrużonymi oczami wpatrywali się w jeszcze maleńki,
niezidentyfikowany przedmiot nadlatujący z dużą prędkością z otwartego okna. Po
chwili Jamie pochwyciła wymięty egzemplarz Proroka Codziennego sprzed dwóch
tygodni.
Rozprostowała go
na kolanie i otworzyła na stronie szóstej.
Syriusz spojrzał na artykuł zajmujący dwie i pół kolumny, obdarzony krzykliwym nagłówkiem CZYSTA KREW PRZYSZŁOŚCIĄ NARODU.
Syriusz spojrzał na artykuł zajmujący dwie i pół kolumny, obdarzony krzykliwym nagłówkiem CZYSTA KREW PRZYSZŁOŚCIĄ NARODU.
Skrzywił się.
- Czytaj –
zachęciła.
Cały artykuł był poświęcony
segregacji rasowej w świecie czarodziejów. Na początku dziennikarka, Rita
Skeeter, opisywała w liczbach społeczeństwo czarodziejów, wyszczególniając, ile
zostało rodów czarodziejskich od pokoleń, a jak wygląda to z zestawieniem czarodziejów
urodzonych w rodzinach mugolskich, nazywanych w tekście mugolakami „dla
łatwiejszego rozróżnienia”. Przebiegł wzrokiem następne akapity, aż dotarł do
rozmowy z niejakim Rupertem Raynoldem Lewisem, przedstawicielem jednego z
ostatnich rodów czystej krwi. W kilkunastu zdaniach wychwalał czarodziejską
arystokrację, przedstawiając ją jako ostatnią nadzieję na przyszłość.
„Nie rozumiem, jak to możliwe, że
do Hogwartu przyjmowane są osoby pozbawione prawa do posiadania różdżki” mówi
Lewis, czarujący pan w średnim wieku. „Uważam, że powinno się ich raz na zawsze
wykluczyć z naszej społeczności, przeprowadzić pewnego rodzaju selekcję
rzekomych czarodziejów. To niedopuszczalne, jak niektórzy młodzi ludzie, którzy
mają szansę na świetlaną przyszłość, reprezentując najbardziej znamienite rody,
wiążą się z mugolami, dopuszczając do skażenia krwi nieskalanej od pokoleń.”
- Wiesz, kogo ma na myśli? – zapytał Syriusz z ponurym
rozbawieniem – Kiedy pisze o młodych czarodziejach z wybitnych rodzin,
łączących się z mugolami?
Pokręciła przecząco głową, ściągając brwi.
- O mojej kuzynce – wyjaśnił z szerokim uśmiechem –
Andromedzie Black. W zeszłym tygodniu wyszła za mugola, Teda Tonksa.
Usta Jamie uniosły się w identycznym uśmiechu.
- Jedna z nielicznych normalnych w rodzinie – mruknął
Syriusz – To tym artykułem tak się przejęłaś?
- Przeczytaj biogram – szepnęła, odwracając wzrok. Przez
ułamek sekundy wydawało mu się, że oczy zaszkliły jej się podejrzanie, ale
doszedł do wniosku, że to przewidzenie.
Odszukał odpowiednie miejsce w gazecie.
Rupert
Raynold Lewis, lat 40
Szef Departamentu Międzynarodowej
Współpracy Czarodziejów, ostatni w męskiej linii szanowanego rodu, wywodzącego
się prosto z arystokracji. Niestety pan Lewis nie doczekał się syna, co oznacza
wygaśnięcie rodu już w tym pokoleniu. Jego jedyna córka, Sally, za kilka lat
rozpocznie naukę w Hogwarcie. Nie ma wątpliwości, że gdy dorośnie, zwiąże się z
przedstawicielem równie szlachetnego rodu czarodziejskiego. Pan Lewis nie widzi
innej możliwości. Wszystko dla ratowania
czystej krwi czarodziejów, mówi.
Syriusz uważnie przeczytał tekst, ale
dopiero gdy zrobił to po raz drugi, coś w jego mózgu zaskoczyło.
- To twój ojciec? – upewnił się.
Przytaknęła, ale po chwili zaśmiała się gorzko i sprostowała:
- Przynajmniej do tej pory żyłam w takim przekonaniu. Ale on
chyba już uważa inaczej.
* *